Drukuj

Relacja 2013 1 Durban – Cape Town

Dzień 192 (od wyjazdu rowerem z Nairobi na południe) Wtorek 19 luty 2013
DURBAN – Gilletts

Po 2 miesiącach pobytu trudno było mi się wyrwać z tego miejsca, czułem się do niego przywiązany, mój namiot nawet dosłownie: ZAPUŚCIŁ KORZENIE !!!

By zwinąć namiot musiałem pierw wykarczować pnącza, które obrosły dokoła namiotu od grudnia zeszłego roku!
Pożegnałem się z moimi gospodarzami Vivian, Scotem, Glenem, Jeanem. Jono był w drodze do Cape Town autem ale umówiliśmy się na spotkanie gdzieś w drodze. Po wspólnej foto sesji koło 11ej ruszyłem z całym moim dobytkiem pożegnać się jeszcze do pana Andrzeja Wilmana – bardzo sympatycznego i pogodnego Polaka, który w Afryce spędził prawie całe swoje życie i z którym miałem wiele wzajemnie do opowiadania! Także z nim nie było łatwo się rozstać! Przegadaliśmy ponad 2 godziny, zostałem poczęstowany strawą i koło 14ej w największy upał rusyzłem z Durbanu w stronę Petermarensburga. Rower miałem załadowany na maxa, jakieś 60 kg (+21kg rower) a do tego droga wiodła cały czas pod górkę, więc pot lał się zemnie ciurkiem! Wybrałem starą drogę M13 równoległą do autostrady, dzięki temu było trochę spokojniej.
Dzięki temu, że ruszyłem tak póżno miałem jednak łatwiej na najdłuższym kilkunasto-kilometrowym podjeździe, który dzięki temu mogłem podjeżdzać w cieniu drzew!
Pod wieczór koło 18ej zjechałem wycieńczony 40 km podjazdów na stację paliw przemyć się i odsapnąć trochę. Chciałem przejechać się i popytać ludzi o możliwość rozbicia namiotu przy domu ale nawet nie zdążyłem, bo dostałem po chwili propozycję na nocleg u kogoś. Pojechałem 4 km dalej za gościem i zajechaliśmy do jego willi! Jego rodzina przyjęła mnie równie serdecznie. Dostałem do dyspozycji oddzielne mieszkanie z prysznicem, z którego zaraz z ochotą skorzystałem! Wróciłem do towarzystwa z gitarą, by podziękować w ten sposób za gościnę przy drinkach :) Wieczorne posiłki postanowiłem sobie odpuścić w drodze do Cape Town ze względu na zapasy pod skórą, które zebrałem podczas 2 miesięcznego pobytu w Durbanie i bardzo częstych brajach (grillach)!

Środa 20 luty Gilletts
Rano wspólne śniadanie z rodziną – tostowe pobudzacze apetytu! Koło 9:00 ruszyłem dalej. Nie ujechałem jednak za daleko. Kilka km dalej zatrzymał się na poboczu jakiś sportowy mercedes a jego kierowca zagadnął mnie po polsku! Zaprosił mnie na śniadanko z czego po skromnym śniadaniu z chęcią skorzystałem! Pan Staszek Jasiński zafundował mi porządne śniadanie – musli z jogurtem i cała gamą owoców a do tego dobra kawusia, usia siusia mniamusia :)
Pogoda była trochę kraciasta, często popadywało. Po 2 godzinach kawkowania i miłej pogawędy Pan Staszek zaprosił mnie na kawę do domu, bym tam poznał też jego żonę. Pojechałem za nim rowerem, wróciłem w pobliże miejsca, gdzie spałem ostatniej nocy :) W trójkę wraz z jego żoną przegadaliśmy kolejne 2 godziny, po czym Staszek zabrał mnie autem na obiad do dobrej restauracji na owoce morza! Niebo w gębie! Obwiózł mnie trochę po okolicy. Pogoda nadal była deszczowa, więc zaproponował, że moge u nich przenocować. Zgodziłem się (ujechałem dziś 6km w jedną i drugie tyle z powrotem :) Pokazałem im trochę zdjęć z podróży przeplatanych wieloma opowieściami a także graniem na gitarze.

Czwartek 21 luty Gillets – Petermarensburg – Howick-5km
Dziś pogoda była przepiękna z bardzo dobrą widocznością , opłaciło się przeczekać jeden dzień pluchy – dokoła roztaczały się widoki na zielone góry i doliny. Było sporo zjazdów i podjazdów ale co się nie robi dla pięknych widoków!
Gdzieś przed Petermarensburgiem zatrzymałem się przy szkolnym boisku na ławce w cieniu i tam zgotowałem sobie wreszcie swoje papu: ryż z soczewicą, pomidorem, cebulką, czosnkiem z dodatkiem boltonu – suszonego mięsa i reszty buraczków –wyszła pycha zupa!
Koło 16:00 wjechalem do contrum Petermarensburga. Kręciło się sporo ludzi a że udało mi się znaleźć kawałek deptaka, to rozstawiłem się do grania. Szału jednak nie było, bo przewijali się głównie czarnoskórzy tubylcy dla których byłem jedynie białym dziwakiem z gitarą i rowerem. Po pól godzinie grania zwinąłem manatki a za zebrane grosze mogłem sobie kupić jedynie napój i batona! Ruszyłem za miasto na północ w kierunku Howick. Zaczął się kilkunasto kilometrowy podjazd. Po drodze zatrzymał się jakiś gość i zaproponował nocleg przed Howick. Wziąłem nr do niego i ruszyłem dalej. Droga dołączyła niestety do autostrady ale nie było zbytnio innej opcji jazdy – owszem była boczna droga która wiodła baaardzo ostro pod górę do tego bardzo kręto po lesie co wieczorową porą nie było zbyt bezpiecznie! Na szczęście autostrada miała szeroki pas pobocza, którym po uzbrojeniu w kamizelkę odblaskową i oświetlenie mogłem bezpiecznie jechał łagodnym już podjazdem w górę. Przed zjazdem z autostrady czekał na mnie Gerry, za którym pojechałem do niego. Okazał się pozytywnym świrem rowerowym – sam składał sobie wypasione rowery MTB, których miał ze cztery! Po prysznicu zalokowałem się w pokoju gościnnym i przy herbatce pogadaliśmy trochę o podróżach rowerowych. On miał wiele znajomości w okolicy i zorganizował mi noclegi na najbliższe 3 noce aż do Undebergu!
Po dzisiejszych 80 km i 6,5 godziny w siodle po górach byłem wycieńczony i szybko poszedłem spać.

Piątek 22 luty
Rano przed pracą Gerry zabrał mnie jeszcze autem pokazać mi wodospady w Howick 93 metrowej wysokości oraz zaporę i zalew Midmar z górami Drakensbergu w oddali.
Po powrocie zjadłem śniadanie, podziękowałem serdecznie za gościnę i ruszyłem rowerem w stronę Undebergu. Po kilku km prawie płaskiego znów miałem długi 10km podjazd! Pierwsze dni po górach dawały mi się we znaki i podjazdy szły mi bardzo mozolnie (2 miesiące zastoju i bęben na kolanach robi swoje :D)
Koło 13ej zatrzymałem się w cieniu drzewa na obiad – na liczniku miałme nakręcone dopiero 25 km! Po obiadku szło już trochę lepiej. Na 50km przedemną pojawiła się wielka dolina rzeki uMkhomazi. Zjazd był świetny – dobry asfalcik i z 6 km prosto w dół – max 75km/h – uwielbiam tą adrenalinke we krwi!!!
Po przejechaniu rzeki zaczął się długi 11km podjazd! Na podjeździe z naprzeciwka zatrzymał się Polak z Petermarenzburga– rozpoznał rodaka po polskiej fladze jak zawsze zatkniętej na gitarze! Wyczytał o mnie w Komunikacie – durbańskiej gazetce polonijnej!
Pod koniec podjazdu zaczęło się zmierzchać a mnie już siły opuszczały – 3ci dzień po górach wychodził bokiem! Przedzwonił Gerry u którego nocowałem a który zorganizował dla mnie miejscie na nocleg na campingu za Bulver, jeszcze jakieś 15 km! Powiedział, że czekają już tam na mnie! Kręciłem więc dalej. Dotarłem tam wycieńczony koło 21:00. Do dyspozycji miałem pole campingowe lub domek letniskowy ale nie miałem już sił na rozkładanie namiotu, zresztą trawa pokryta była już rosą więc wybrałem domek. Po prysznicu poszedłem jeszcze do konajpki gdzie czekali na mnie znajomi Gerrego. Pogadałem trochę przy herbatce (po jednym piwie, to zasnąłbym chyba na miejscu!) Przed 22:00 zwinąłem się spać – w tyłku miałem dziś ponad 70 km po górach, średnia prędkość dnia 11km/h co dało ponad 6 godzin w siodle !!! Przykleiłem się tylko do poduszkoi i zasnąłem jak niemowlę!

Sobota 23 luty Bulver – UNDEBERG
Rano miałem gumę więc załatałem a w międzyczasie zrobiłem tradycynje musli i herbatę. Koło 10ej zahechałem do baru na herbatkę zdać klucze od domku, pogadać chilę i o 11ej dalej w drogę. Po 20km dotarłem do znaku na Centocow – południowo-afrykańską Częstochowę! Myśłałem, by tam pojechać ale byłem już wycieńczony górami a tam było jeszcze wg mapy dodatkowe 40km po górach!
Koło 15:00 dotarłem na parking z widokiem na Undeberg i góry Drakensbergu dokoła. Tu jacyć Hindusi z Durbanu poczęstowali mnie pysznym obiadkiem curry z ryżem! Po obiadku zjechałem do Undebergu na sodę na stację paliw. Namierzyłem kościół katolicki – jutro o 8ej będzie ale nie msza, tylko communion service. Zajechałem do informacji turystycznej, była zamknięta ale właścicielka sąsiedniej knajpki wsparła mnie mapą okolicy oraz filiżanką kawusi za free :) Zrobiłem jeszcze zakupy w supermakrecie i ruszyłem 5km za miasto na umówiony przez Gerrego nocleg u Roba Lindeggera. Rob planuje na koniec marca ruszyć rowerem przez Afrykę do Hiszpanii!!! Zależało mu na spotkaniu ze mną, by doradzić się wielu rzeczy odnośnie przygotowania do tejże podróży!
W niedzielę po kościele Rob z dziewczyną zabrali mnie samochodem na czworobój – kanoe, rower MTB, bieg i jazda konna! Stamtąd pojechaliśmy na przejażczkę po pięknych górach Drakensbergu – wooow, warto było pomęczyć się rowerem po górach dla takich pięknych widoków!!!
Zostałem u Roba do poniedziałku.

Wtorek 26 luty Swalberg – KOKSTAD
Wczoraj udało mi się przy dobrej pogodzie przejechac 70 km z pięknymi widokami na góry Drakensbergu ale rower coś zaczynał mi strajkować: na zjeździe gdy chciałem zatrzymać się na zrobienie fotk podczas hamowania pękły mi 3 szprychy z przodu!!! Po raz pierwszy w życiu pękły mi przednie szprychy!!! Zdaje się, że durbańskie słone powietrze dało się rowerowi mocno we znaki! Szprychy były powleczone otoczką rdzy! Wymieniłem szprycjy i na zaś przesmarowałem je środkiem konserwującym. Do tego zaczął mi szwankować lewy grip od przedniej przeżutki i nie zrzucał na małą zębatkę co w górach znacznie utrudniało jazdę!
Nocowałem pod namiotem u czarnoskórego farmera.
Dziś ruszyłem po 8ej również przy słonecznej pogodzie w drogę do Kokstad 40km dalej. Tam udało mi się namierzyć dobrze zaopatrzony sklep rowerowy, nowy komplet Shrama mieli ale na 9 biegów za ponad 500 randów (170zł)! Chłopaki w serwisie znaleźli dla mnie używany lewy grip za free :)
Zrobiłem zakupy i w cieniu drzewa zrobiłem sobie obiadek – maheu (coś jak mleko kukurydziane) z bananem, rodzynkami i cynamonem. W kościele katolickim chciałem dowiedzieć się o najbliższą mszę-była dopiero jutro wieczorem! Ale za to dowiedziałem się o jednym polskim księdzu na mojej trasie na Matatiele, w Cedarville 25km dalej. Koło 16ej ruszyłem więc w tamtym kierunku, do wieczora przejechałem jeszcze 15km. Zatrzymałem się przy jakiejs farmie i zapytałem o mozliwość rozbicia się pod namiotem. Właściciel zaproponował, że mogę pod dachem. Miałem do dyspozycji bar pod strzechą! Po prysznicu wziąłem gitarę, by podziękować im za gościnę. Było tam kilku dzieciaków i udało mi się też je wciągnąć do śpiewania. Opowiedziałem kilka przygód i było miło.

Środa 27 luty – dzień 200 od wyjazdu z Nairobi. Cedarville – Matatiele
Po kilkunastu km dojechałem do Cedarville, gdzie spotkałem się z polskim księdzem misjonarzem Piotrem, który był na misjach w Czechach, 10 lat w Zambii, tu jest od niedawna. Pogadaliśmy z godzinkę przy kawce ale musiał jechać na mszę gdzieś do innej wsi. Obdarował mnie jeszcze paprykami i ogórkami z jego ogrodu i wróciłem do miasta. Musiałem wymienić kolejne 2 pęknięte szprychy, tym razem tradycyjnie z tyłu. Na przystanku autobusowym zgotowałem sobie obiadek ale miałem sporo więcej, więc poczęstowałem jakiegoś bezdomnego z przystanku naprzeciw. Nie wiem co mówił, bo używał jakiegoś lokalnego języka ale z jego mimiki twarzy i wietrzonych co chwila z radochą trzech zębów na krzyż, wnioskowałem, że mu smakowało :)
Za wioską zaczęło się już płasko. Po drodze były jakieś prace drogowe na poboczu i mogłem się przyjrzeć jak wygląda wzorowa afrykańska czarna grupa drogowców: jeden machał łopatą a 7 innych wspierało go duchowo podpierając się na swych łopatach !
Koło 17ej dojechałem do Matatilele. Tu miałem umówiony nocleg u znajomych Gerrego. Przyjęli mnie bardzo serdecznie, miałem swój pokój do dyspozycji. Po prysznicu przyszki jego znajomi i razem przy herbatce przegadaliśmy z 2 godziny o podróżach. Dostałem jeszcze od nich kilkaset randów na drogę!

Piątek 1 marzec Mount Fletcher – Maclear
Wczoraj w Mount Fletcher chroniąc się pod wieczór przed deszczem pod dachem jakiejś szkoły, po chwili udało mi się tam dostać jakąś klasę do dyspozycji na nocleg :)
Rano pogoda była deszczowa ale wiedziałem, że salka dziś nie bę dzie używana więc na spokojnie  zrobiłem musli, herbatę i koło 10ej ruszyłem dalej. Od miasta przez kolejne 10 km miałem długi podjazd ale nie spociłem się na nim a za to na zjazd po raz pierwszy w Afryce załażyłem nogawki do spodenek kolarskich, na to krótkie spodenki i moja sprawdzona wiatrówka! Dziś nie było praktycznie odcinka płaskiego – z górki lub pod górkę na wisokości 1500-1800m! Chmury były ale dość wysoko, więc widoczki na góry były całkiem malownicze!
Koło 15ej zatrzymałem się na obiad odłożony w pojemniku z wczoraj+termos gorącej herbaty, baton, banan i po chwili dalej w drogę, bo było za zimno na dłuższą przerwę!
O 17ej dotarłem do Maclear. Tu na stacji paliw musiałem wymienić kolejną pękniętą tylną szprychę! Z pomocą miejscowych namierzyłem kościół katolicki. Ksiądz przyjął mnie serdecznie i dał mi pokój do dyspozycji. Pogadałem sobie z nim ciekawie przy herbatce, wspomiałem o tym, że jutro będzie w Polsce msza za moją mamę i też chciałbym się jutro tu na mszy za nią pomodlić. On zaproponował, że może ofiarować jutrzejszą mszę za duszę mojej śp. mamy, co mnie bardzo uradowało :)

Poniedziałek 4 luty Askeaton – QUEENSTOWN
Wczoraj na nocleg wbiłem do murzyńskiej wioski. Był tam kościół katolicki ale nie było księdza. Znaczy, że czas, by sprawdzić kolejny stereotyp „w murzynowie, to cie za komórkę mogą zaszlachtować!” Zapytałem więc pierw czarnego gospodarza o wodę a potem czy mógłbym się rozbić z namiotem na podwórku. Wyglądał na mocno zaskoczonego, że jakiś białas pyta czarnego o takie coś! Finalnie po chwili konsternacji i konsultacji z rodziną zgodził się! Jego dzieci, młodzież i ich znajomi byli bardzo zaciekawieni co ja tu robię i wypytywali o sporo rzeczy ale nie byli jacyś nahalni. Jak powiedziałem, że jestem już zmęczony i idę spać, to pożegnali się i poszli.  Zakluczyłem rower naprzeciw wjejścia do namiotu i włączyłem alarm.
Nockę przespałem spokojnie, bezpiecznie i jakoś murzynowo mnie nie zaszlachtowało!
Dziś po trasie przy pięknej pogodzie znów miałem okazję podziwiać piękno gór Transky, tuż poniżej kraju Lessotho.
W miasteczku Lady Frere znalazłem sklep rowerowy. Mieli dłuższe o centymetr szprychy ale mi zostały już ostatnie 2 szt, więc wziąłem 3 na zapas – wrazie co można kombinerkami zrobić „Z” i tymczasowo podtrzymają koło!

Za miastem wskoczyło mi na licznik pierwsze 10 000 km !!! No to już nie taki nowy rower :) Nakręciłem ten dystans w 645 godzin, co daje średnią prędkość 15,5 km/h

Niebo było bezchmurne i słoneczko dawało się tu sporo we znaki – na podjazdach pot ciekł ze mnie ciurkiem!
Koło 15ej po długim podjeździe i zjeździe dotarłem do QUEENSTOWN. Tu znalazłem w entrum dobry sklep rowerowy i dobre szpryszy Swis DT na mój rozmiar 262mm – kupiłem 20 szt. - powinno co Cape Town starczyć! Zostawiłem rower przy sklepie rowerowym i w sąsiednim supermarkecie zaprowiantowałem się. W RPA bardzo często można w supermarketach kupić gotowe jedzenie na kilogramy – porządny posiłem na potrzeby rowerzysty można zjeść za 20-30 randów (np.:ryż, kurczak, sałatka)
Podjechałem do kościoła katolickiego w poszukiwanie noclegu. Grupa ludzi miała w salce spotkanie parafialne, poprosili mie bym poczekał do zakończenia, to zorganizują mi jakieś lokum. W tym czasie wymieniłem sobie kolejną szprychę z tyłu.  Po zebraniu jeden pan poprosił, bym pojechał za nim 200m dalej. Zatrzymał się przy jakimś hotelu, ja na to, że nie mam pieniędzy by wydawać na hotel a on na to, że nic nie będę płacił – to jego przyjaciela hotel i będę miał pokój za free!!! Gościnność tego kraju wciąż mnie zaskakuje! Faktycznie dostałem do dyspozycji elegancki 2 osobowy pokój z łasienką i prysznicem, mogłem się więc wymyć i przeprać parę rzeczy z mydłem. Mogłem też skorzystać z basenu na zewnątrz, co z chęcia uczyniłem, pławiąc się pod niebem pełnym gwiazd! Po kąpieli przyniosłem gitarę i w ramach podziękowania pograłem chwilę i poopwiadałem o swych przygodach właścicielowi hotelu i jego żonie.

Wtorek 5 marca QUEENSTOWN – farma
Dziś pozwoliłem sobie pomęczyć się dłużej w hotelowych luksusach i wstałem przed 8:00. Pod prysznicem zszorowałem z siebie spaloną skórę z pierwszych słonecznych dni za Durbanem – po dłuższej przerwie skóra musi się na nowo przyzwyczajać do słońca a że zapomiałem kupić jakiś krem UV, to przechodziłem to trochę boleśniej :/
Po śniadaniu koło 10 ruszyłem za miasto. Pierwsze 30-40km było delikatnie z górki i w dodatku z wiatrem, więc cięłem jak burza! Słoneczko dawało się jednak we znaki. Zaczęły się też górki. Poprosiłem Szefa o jakieś miejsce na posiłek w cieniu z fajnym widoczkiem. „Mówisz i masz!” - po chwili niebo zachmurzyło się a ja znalazłem piękne miejsce nad doliną rzeki z górami dokoła! Bajka! Nie chiało mi się gotować, bo zresztą deszczyk powoli się czaił, przegryzłem tylko coś na szybko i ruszyłem dalej. Po trasie miałem pięknie położony między górami sztuczny zalew.
Wcześniej gdzies na stacji paliw dowiedziałem się, że z mojej trasy warto odbić ze 40km polną drogą w bok, by zobaczyć piękną wioskę Hoysback położoną w lecie w górach, Pod wieczór odbiłem w tą polna droge ale deszcz już się zbiżał i wieczór. Zajechałem więc ja jedną dużą farmę i zapytałem o możliwośc rozbicia się przy domu. Biali gospodarze powiedzieli, że będzie padać i zaproponowali, bym przenocował w domku gościnnym – kurde, tęskno było mi już za spaniem w moim namiocie no ale trudno, pomęczę się w luksusach!
Po kąpieli i kolacji oni zawsze oglądają wiadomości – no cóż, skoro taka ich tradycja! Zanim zaczęły się wiadomości, powiedziałem im, że ja na szczęście nie mam telewizji w namiocie z czego się bardzo cieszę, bo 70 do 90% wiadomości to najczęściej o zabijaniu, kradzieżach, gwałtach, wojnach i innych złach! Po pierwszych 5ciu newsach z czego 3 z wiadomości były o zabójstwach, jedna o kradzieży a ostatnia o jakiś sprawach bankowych przyznali mi rację i wyciszyli dzwięk, chcieli przeczekać do pogody, bo to ważne informacje dla farmerów! Po pogodzie przegawędziliśmy jeszcze miło z godzinkę. Dali mi adres do swojej rodziny w George za Port Elizabeth. 
Rano po śniadaniu ruszyłem dalej i po 40km polnej drogi dotarłem w końcu do wioski Hogsback. Po przerwie na papu przy sklepie podjechałem zobaczyć sławny wodospad „39 steps”. Poziom wody był dośc niski więc szału nie było ale okolica całkiem ładna. Owszem, fajnie położona pośród lasów i gór ale czy aż tak piękna by trzepać się 50km polną drogą z domem na dwóch kołach, to nie wiem! Za wioską zaczął się za to ostry kręty zjazd asfaltową drogą.
Po kolejnych 30 km dotarłem do głównej drogi East London – Fort Beauford. Odbiłem w prawo i 4km dalej dojechałem do miasteczka Alice. Na pompie (stacja paliw) wymieniłem kolejną tylną szprychę. Zapytałem jakiejś starszej ciemnoskórej o kościół katolicki. Ona wskazała mi gdize ale też powiedziała, że tam nie ma w tygodniu żadnego księdza. Gdy powiedzałem, że chiałem tam zapytać o nocleg, to powiedziała, że mogę u niej przenocwać. Skorzystałem z zaproszenia. Miała podwórko, gdzie mogłem się rozbić z namiotem ale powiedziała, że będzie padać i mogę spać w domu. O.k, skorzystałem z kąpieli w wannie, pogadaliśmy przy herbatce z jej rodziną ale jak to bywa w wielu rodzinach: TELEWIZOR jest na 1szym miejscu, ważniejszy od gości! „Bo to nasz serial!” W jednym z pokoi uzupełniłem notatki w dzienniku podrózy, rozłożyłwm materac i przespałem się na podłodze.

Czwartek 7 marzec Fort Beuford – Grahamstown-10km
Dziś słonko na trasie dawało się mocno we znaki. Do tego droga bez pobocza i często zdarzało mi się, że idioci za kółkiem mijali mnie o kilka centymetrów! Na poboczu udało mi się znaleźć długi drut. Zamocowałem go z tyłu do roweru a na jego końcu zapasową flagę PL tak, że odstawała na metr w bok. Dzięki temu mogłem na dystans trzymać od siebie kierowców idiotów !!!
Raz jakiś drętwy fiut zaczął ostro hamować tuż za miomi plecami! Sięgałem już po kija, którego trzymam jako stopkę. Okazało się że to nie jak najczęściej bywa czarny ale jakiś biały dupek i to jeszcze z dwoma rowerami na tyle auta – rowerzysta z tak ograniczonym małym móżdżkiem – próbował mnie minąć na trzeciego z autem z naprzeciwka! Ino przez flagę się nie zmieścił a nie chciał zarysować swojego Volvo! Gdyby nie flaga odstająca na metr, to pewnie by się probował zmieścić!
Dziś było sporo górek w pełnym słońcu, także głeboka dolina rzeki i długi wyjazd z niej. Do wieczora udało mi się ukręcić spory dystans – 92km ale 7 godzin w siodle!
Pod wieczór zapytałem przy jednym domu o możliwość rozbicia się ale facet nie był właścicielem do tego miał kilka psów, więc się nie zgodził. Zajechałem do następnego gospodarza ale tu nikogo nie było. Dopiero po chwili dojechał czarnoskóry właściciel. Gdy zapytałem o możliwość campowania, powiedział, że moge u niego w domu ale mi już było tęskno za moim domkiem :) Skorzystałem za to z prysznica i pogaduchy przy herbatce. Tu też jak w wielu miejscach gość był na drugim planie po telewizji! W swoim domu na kompie sprawdziłem jeszcze meile – na modemie net śmiga całkiem żwawo! Po 22ej ległem padnięty spać – wreszcie w swoim domku na świeżym powietrzu! Aż miło!

Sobota 9 marzec Colchester – PORT ELIZABETH
Wczoraj po kilku km wjechałem na główną trasę N2 z szerokim poboczem. Trasa wiodła jednak sporo po górach i rzadko było płasko! Ale zależało mi by na Wielkanoc zdązyć dojechac do Cape Town, więc kręciłem ile się da. Wczoraj do obiadu udało mi się 75km! Po 100km pod wieczór zjechałem do Colchester. Tam przy domkach jednorodzinnych wypatrywałem kogoś na posesji by zapytać o możliwość rozbicia na trawniku. Zapytałem  pierwszych ludzi, których spotkałem przy domu. Stwierdzili, że czemu pod namiotem, skoro mogę przenocować w ich domku gościnnym! Wow, gościnność RPA mnie ciągle zaskakuje! W moim pokoju skorzystałem z prysznica po ciężkim dniu a potem z gitarą ruszyłem na podziękowanie przy herbatce – proponowali oczywiście mięsko z braja ale dla mojego brzusia wystarczy herbatka wieczorem :) Zagrałem im i zaśpiewałem a potem zaprosili mnie na wędkowanie nad rzeką tuż obok domu – Potowarzyszyłem dla pogawędy ale było dość chłodno nad wodą a ja byłem dość padnięty, więc koło 22ej poszedłem w kimę.
Dziś przy sobocie nie chciałem ich budzić za wcześnie. Wstałem o 7:00, zrobiłem sobie bananową owsiankę z rodzynkami. Nadal nikogo nie było widać, napisałem więc kartę z podziękowaniem i zwoimi namiarami i chciałem zostawić w drzwiach. Gdy zapakowałem majdan na rower i wytoczyłem się na podwórko, dopiero się pojawili gospodarze. Podziękowałem im więc osobiście i ruszyłem w stronę PE.  Dziś było prawie płasko ale miałem za to bardzo silny wiatr w twarz! Po 30 km koło południa dotarlem do centrum PORT ELIZABETH. Zajechałem na pompę uczcić półmetek drogi do Cape Town – pół litrowym lodem z rodzynkami!  Za pozwoleniem managera KFC pograłem ponad godzinę naprzeciw knajpki. Za zarobioną kasę pojechałem zrobić zakupy do  supermarketu a potem na ławce na nabrzeżu wszamałem obiad na wagę. Podczas posiłku zagadywali mnie ludzie z ciekawości skąd jestem, dokąd jadę ale najbardziej mnie zaskoczyło jak jedna rodzina zagadnęła mnie po Polsku! Tak to poznałem rodzinę pana Adama Targońskiego, który po dłuższej naszej pogawędzie zaproponował nocleg u nich w mieszkaniu. Zależało mi jednak by być jutro w kościele na mszy, więc chciałem spróbować noclegu przy kościele katolickim. Na wszelki wypadek wymieniliśmy się numerami z panem adamem. W kościele katolickim znalazłem księdza ale miał jeszcze coś do zaĺatwienia i powiedział, bym wrócił za godzinę, koło 20ej, to zorganizuje mi jakiś kąt pod dachem. Troche jednak było to za późno w obcym mieście kręcić się wieczorem, więc zdecydowałem skorzystać z gościny u rodaków. Miałem mapę miasta, więc udało mi się bez większego kłopotu trafić do nich. Mieszkali w bloku ale z ochroną więc rower mogłem zostawić bezpiecznie w garażu. Po prysznicu pogadaliśmy przy herbatce ze 2 gidziny – oboje pracują jako lekarze w Queenstown a do PE przyjeżdzają na weekendy. Weszliśmy m.inn. na temat ukąszeń przez węże i sposobów ratunku w zależności od rodzaju jadu! Po 23ej poszliśmy spać.
Rano po 8ej zjedliśmy wspólne śniadanie i poszliśmy razem do pobliskiego szpitala do kaplicy na mszę. Potem autem obwieżli mnie trochę po mieście, zrobili też zakupy przed powrotem do Queenstown. Po powrocie pogadaliśmy jeszcze chwilę przy kawie i kanapkach. Oni zbierali się już do powrotu a ja do wyjazdu w dalszą drogę. Pan Adam prócz gościny dał mi jeszcze słodycze i pieniądze na drogę! Podziękowałem, pozegnalismy się i ruszyłem do miasta. W centrum znajduje się sporo ciekawej brytyjskiej architektury. Na nabrzeżu wzdłuż deptaka był jakiś jarmark. Znalazłem managera marketu i po jego zgodzie rozstawiłem się na 1,5 godziny na granie – wpadło koło 100 randów więc całkiem spoko!
Koło 16ej postanowiłem wykorzystać silny wschodni wiatr i ruszyłem na zachód z wiatrem w plecy! Po 30km pod wieczór zjechałem z N2 i zapytałem przy B+B (bed and breakfast) o możliwość campu jedną nockę za free na trawniku – zgodzili się a nawet poczęstowali herbatką!

Poniedziałek 11 marzec  Jeffreys Bay
Wstałem dopiero o 8ej. W B+B poczęstowali mnie kawą a także mlekiem do musli! Podziękowałem , uzupełniłem wodę i wio! Po chwili minąłem na trasie znak Cape Town 730km! To już z górki! 20Km dalej wjechałem na duży most nad głęboką na ponad 200m doliną, słynący z samobójczych skoków  - na jego środku po obu stronach po angielsku napisane:
„Szukasz pomocy? Telefon ratunkowy na obu końcach mostu”
Po koło 60km dojechałem do Jeffreys Bay – plaży bardzo znanej pośród serferów! W supermarkecie zrobiłem zapasy żywnościowe, wziąłem też jedzenie na wynos. Po obiadku zajechałem do knajpki na kawkę i neta (net za free, gdy wykupi się tu obiad!) - skorzystałem ze swojego kompa i modemu. Koło 16ej dalej w drogę – miałem znów silny wiatr w plecy i cięło się żwawo! Po zachodzie słońca uzbroiłem się w lampki i odblaski i kręciłem dalej, bo nie było się za bardzo gdzie rozbić – często pogrodzone pola! Dopiero po 19ej udało mi się znaleźć jakąś farmę przy drodze, więc zajechałem tam zapytać się o możliwość rozbicia. Ciemnoskóry gospodarz zaproponował, że mogę pod dachem w garażu na materacu się przespać. Miałem tam do dyspozycji prysznic a także pralkę z czego z chęcia skorzystałem by odświeżyc siebie i ciuchy!
Dziś udało mi się ukręcić 105km! Trochę wkurzały mnie świerszcze hałasujące pod blaszanymi ścianami! Nie udało mi się nawet gazem pieprzowym ich uspokoić! A napsikałem tyle, że mimo mojego mocno ograniczonego po wypadku zapachu zaczęło mnie kręcić w nosie! Swierszcze nadal sobie grzechotały! Wystarczyło jednak, że po pół godzinie bezskutecznej walki z nimi poddałem się w końcu, zgasiłem światło w garażu i poszedłem spać – chwilę po zgaszeniu światła świerszcze też zebrały się do snu! Ale tłumok ze mnie! Puki było światło, to grzechotały, bo myślały, że to dzień!

Chcę tu wspomniec o niesamowitej gościnności obywateli RPA i powiem, że na 3 tygodnie podróży od kiedy ruszyłem rowerem z Durbanu do teraz, miałem okazję zaledwie 5 razy rozbić namiot! Reszę gościłem zawsze gdzieś pod dachem! Taka ta Afrika niebezpieczna, niegościnna i nieprzystępna!

Środa 13 marzec Bloukranz BUNGY JUMPING – Plettenberg Bay+6km
Wczoraj koło 13ej przejechałem przez duży most nad Stownriver Valey. Za nim była stacja paliw parking i bar z widokiem na most. Tam też przewijał się sporo aut z rowerami na pokładzie – ludzie wracali właśnie z Cape Town z Cape August – sławnego wyścigu rowerowego wokół półwyspu Peninsula! Na parkingu w cieniu zgotowałem sobie obiad. Spotkałem tam jednego sportowca Marne Van Den Heevera, który ruszył z Cape Town i zamierza obiec dokoła świata pchając przed sobą wózek z ekwipunkiem i swym trzynożnaym kalekim psem!
Wieczorem dotarłem do wielkiego mostu graniczącego East i West Cape region. Przed mostem znalazłem pusty camping. Po krótkiej rozmowie ztrażnik pozwolił mi się tam rozbić za darmo – do dyspozycji miałem nawet gorący prysznic!
Dziś zwinąłem się po 7ej, zajechalem na ławkę przy parkingu zribić tradycyjną herbatkę i musli na śniadanie. Podjechałem na parking przy moście Bloukranz. Tu znajduje się NAJWYŻSZE NA ŚWIECIE komercyjne MIEJSCE DO SKOKÓW NA BUNGY – most wysokości 216m !!!
Niestety frajda skoku na bungy to koszt 750 randów (ok.250zł) Trochę nie za bardzo na kieszeń ulicznego grajka! No ale trza pierw spróbować szansy na upust! Znalazłem po chwili managera skoków na bunge, opowiedziałem kim jestem, co robię i z czego żyję i wooow! Mogłem skoczyć za pół ceny!!! (na moście 2 dni wcześniej skakali ludzie za darmo! ALE BEZ BUNGY !!!)
No to heja! Wskoczyłem w pasiasty kubraczek (uprząż), rower z dobytkiem zostawiłem przy instruktorach i wraz z parą młodych śmiałków, Niemców i instruktroem poszliśmy kładką specjalnie do tego celu zrobioną pod mostem na środek mostu na betonową platformę – ok.200m ponad lustrem wody w rzece! Pierw skoczył niemiec. Po skoku wciągnęli go na górę. Kolor jego twarzy bardzo dobrze zaczął się komponować z kolorem betonu pod mostem! Podobne też było jego zachowanie – trochę jakby zamurowany!
Po chwili skoczyła jego kumpela Niemka – była wystraszona ale po skoku bardzo zadowolona!
O kurcze, kolej na mnie! Mój pierwszy skok na bungy i zaraz najwyższy na świecie! Zapięi moje nogi do gumowej liny grubej ok. 5 cm i długiej na 40m ale rozciągającej się czterokrotnie! Przyznam, że miałem pietra ale jednocześnie byłem tak podekscytowany tym skokiem, że nawet stojąc na krawędzi mostu czułem jakbym miał zaraz odlecieć!
I POLECIAŁEM !!! Po 2-3 sekundach otworzyłem oczy i w miarę jak lustro wody w rzece przybliżało się coraz szybciej, moje nogi zaczęły dygotać jak chorągiewki na wietrze! Po chwili czułem jak krew napływa mi do głowy a adrenalina osiągnęła apogeum w organizmie! Guma osiągnęła maksymalne rozciągnięcie i zaczęła mnie wciągać w górę i znów spadanie i tak kilka razy! Wtedy można się czuć jakby się latało, tyle, że głową w dół! Ale CZAD !!!!!!! Po kilku minutach na linie opuścili asekuranta, który przyczepił mnie do siebie i razem wciągnęli nas na platformę pod mostem. Byłem niesamowicie uradowany i podniecony tym skokiem! Wróciliśmy do bazy na pakringu a ja jeszcze pół godziny po skoku czułem, że moje kolana są jak z galarety !!!
Nie wolno było zabierać tam ze sobą żadnych aparatów ale oni wszystko fotografowali i nawet filmowali. Tyle, że to też sporo kosztowało – 100 randów za fotki na CD i 150 za video DVD! Ale znów spróbowalem szans z moim uśmiechem od ucha do ucha i komplet wykupiłem za 150 randów! Poprosili mnie za to bym zagrał im coś na gitarze, co z chęcia uczyniłem :)

Chciałem tutaj zgotowac sobie obiad ale miałem resztę paliwa, więc o 13ej ruszyłem w dalej na zachód. Kilka km dalej minąłem bramki z opłatami – na szczęście rowery za free! Po 20km na stacji paliw uzupełniłem paliwo 0,5l za 6 randów – powinno starczyć na 10-14 dni gotowania nawet 3 razy dziennie! Wymieniłem tam też wodę na świeża – ta z ostatniego campingu była koloru brunatnego!. Kilka km dalej na zjeździe spotkałem rowerzystę z Japonii – Hiromu Jimbo, który od 3,5 roku przemierza Afryke rowerem! Koło 16ej zatrzymałem się na parkingu i zgotowałem trodycyjny obiadek: ryż z soczewicą, sałatką pomidory, cebula, czosnek oraz dodatkowo gotowane jajka i ogórek konserwowy – mniam!
Zjechalem do Plettenberg Bay, gdzie trafiłem na market z regionalnymi wyrobami i potrawami. Jeden gość powiedział, że się spóźniłem i poczęstował mnie swojską pyszną czekoladą a po chwili rozmowy dostałem propozycję noclegu zamiast na dziko, to  przy ich domu za miastem. Oni pakowali się, więc przejechałem jeszcze przez  Plettenberg Bay – takie nowoczesne jakby europejskie ładne miasteczko. Za miastem skręciłem na umówiony noclego do Nila. Proponował spanie w domu ale miałem niedosuszony namiot, więc wolałem pod namiotem (z którego nie często miałem okazję korzystać w tym kraju dzięki jego gościnności!) Nil z rodziną rozpalili ognisko. Ja skorzystałem w tym czasie z prysznica i dołączyłem do nich z gitarą i opowieściami :) Na ognisku ugrilowali worsta – południowo-afrykańska kiełbasa. Potem już w domu przygotowali ją z ugali zapiekanym z serem! Delicja!
Dom mieli bogato zdobiony rzeźbami i malowidłami a rodzice wraz z córką zajmowali się wyrobem masek karnawałowych! Bardzo pozytywna i przesympatyczna rodzina! No i kolejny wielki plus dla nich, to co mi marzy się w przyszłości jak już kiedyś, gdzieś osiądę: zamiast telewizora w centralnym punkcie salonu znajduje się KOMINEK!!! Zamiast gapić się w szklanego pożeracza czasu, wolne chwile spędzają na rozmowach przy kominku z kubkiem kawy, herbaty czy lampką wina!

Czwartek 14 marzec  Plettenberg Bay – KNYSNA (czyt.: najzna)
Rano zjedliśmy wspólnie pyszne śniadanko przy stole na zewnątrz w promieniach słońca prześwitujących pomiędzy koronami drzew! O 9:00 ruszyłem dalej. Po koło 2 godzinach dojechałem do bardzo popularnego na Garden Route miasteczka turystycznego Knysna. W informacji turystycznej zdobyłem mapę miasta i ciekawe miejsca do zobaczenia. Tutaj udało mi się spotkać wreszcie z Jono z Durbanu u którego gościłem 2 miesiące – wracał właśnie z Cape Town. Pojechałem na deptak w centrum na nabrzeżu. Tam grał jeden czarny bard z gitarą i harmonijką. Dowiedziałem się od niego, że potrzeba tu zezwolenia od managera. Udałem się więc tam i po chwili mogłem już za jego przyzwoleniem pograć na deptaku. No i byłem tu bardzo mile zaskoczony chojnością turystów! W przerwie objechałem jeszcze wybrzeżem miasto. Przy jakimś jachcie zatrzymał mnie gość z Cape Town i po chwili rozmowy powiedział, że jak dojadę do CT, to mam się z nim skontaktować i będę mógł grać na jego markecie w Hout Bay harbour! Byłem zaskoczony taką propozycją ale hm, czemu nie!
Wróciłem do centrum, gdzie z kolei zagadnął mnie facet, który powiedział, że jego oboje rodzice byli z Polski, tyle, że on nie mówił po Polsku. Zapytał, gdzie będę nocować? Odpowiedziałem, że dom mam ze sobą, więc wyjadę za misto i rozbije się gdzieś na dziko. Jacek po chwili zorganizował mi miejsce do spania na statku jego kumpla! - próbuję się przyzwyczaić do gościnności Afrykanów (obywateli RPA) ale za każdym razem zaskakują mnie czymś nowym!!! Z chęcia skorzystałem z noclegu na statku :)

Niedziela 17 marzec GEORGE
Wczoraj po południu dojechałem do George. Zrobiłem zaprowiantowanie w dużym centrum handlowym, zjadłem coś na wynos i pojechałem na sławny w okolicy Farmer Market. Tu ludzie sprzedają potrawy i przetwory własnej domowej produkcji! Mieli też scenę na której występowali artyśći. Miało się już jednak ku końcowi i grała tylko muzyka z płyt. Było jeszcze sporo ludzi, więc zgadnąłem magera marketu, czy mógłbym pograć na scenie za to co ktoś wrzuci dopokrowca. Zgodzili się, więc pograłem pół godziny do końca makretu – zwróciły mi się dzisiejsze zakupy z nadwyżką, do tego dostałem pyszne przekąski, swojskie mydła zapachowe, słodycze i... ledwo się zapakowałem! :)
Przedzwoniłem do Marrry w George, do którego miałem kontak od farmerów zza Queenstown. Wytłumaczył mi jak do nich dojechać. Pojechałem jeszcze do centum. Znalazłem kościół katolicki i wieczorem była msza, więc zostałem zaraz na nią. Po mszy dojechałem do Marry i Caroline, którzy przyjęli mnie i ugościli bardzo serdecznie. Powiedziałem im, że chiałbym jutro w niedzielę zostawić swój rower, tabołki i autostopem pojechać do Cango Caves 80km w góry, by zaoszczędzić kilka dni rowerem tam i z powrotem. Marry zapytał mnie czy mam prawojazdy na motor.
-Tak
-To weź mój motor, będzie dużo szybciej!
Myślałem, że ma jakiś mały motor czy skuter!

Rano poszedłem na śniadanie – przy stole złapaliśmy się pierw za ręce i gospodarze odmówili modlitwę dziękczynną Bogu za strawę i za gościa :) Woow! Szacunek dla rodzin, które mimo dostatku mają świadomość i wdzięczność Bogu za jego dary!
Po śniadaniu Marry dał mi swoją kask i kurtkę motocyklową i pokazał mi motor – szczena mi opadła do ziemi: turystyczne enduro BMW R 1150 GS !!! Zatankowane pod korek! Ja wcześniej jeździłem na Jawie 350TS a to monstrum jest z 2 razy cięższe i 5 razy mocniejsze !!! Byłem przerażony dosiadać takiego kolosa! Ale Marry mówi:
    Spokojnie, dasz sobie radę. Silnik boxer ma niski środek ciężkości i prowadzi się bardzo wygodnie!
Sama świadomość prowadzenia tak dużego motocykla mnie przerażała a jak pomyślałem sobie co by było jak bym się wywrócił na takim motocyklu?! To pikuś, że ja bym się poobijał czy połamał ale taki motocykl spłacałbym przez resztę życia !!!
Najtrudniej było ruszyc z miejsca ale jak już wrzuciłem drugi bieg, to złapałem pewniejszy balans. Jedne rondo, drugie i byłem już za miastem na dobrej drodze asfaltowej z szerokim poboczem pośród pięknych, malowniczych gór! Do tego była piękna słoneczna pogoda i bardzo dobra widoczność :) Na początku trasa była kręta, więc ograniczałem się do 40-60km/h trochę z ostrozności ale przede wszystkim chciałem podelektować się bajecznymi widokami gór! Po kilkudziesięciu km górskich serpentyn wreszcie jakaś prosta, pusta droga, więc odkręciłem lekko manetkę gazu i już po chwili 100-120km/h! Wooow, ale żwawy konik!!! Nie wiem jak dla Zenka ale dla mie BOMBA !!!
Po około 60km dojechałem do miasteczka Oudshoorn a 20km dalej na północ koło południa dojechałem do Cango Caves. Kask i skórę zakluczyłem w kufrze i poszedłem na zwiedczanie. Wstęp do jaskiń kosztuje 75 randów (25zł) ale przyznam, że wart jest tej ceny! Co godzinę wpuszczają do środka grupę z przewodnikiem. Jaskinie dobrze przygotowane dla turystów, ciekawie oswietlone i uzbrojone w cała gamę jaskiniowego wyposarzenia: stalaktyty, -gnity,-gnaty! Można tez za 95 randów wybrać opcję Adventure – z przeciskaniem się dodatkowymi ciasnymi, często błotnistymi korytarzami w kaskach i z lampkami! Wolałem podstawową niż błotko!
Po zwiedzsaniu w informacji turystycznej dostałem dokładniejszą mapę tego górzystego regionu i pomyślałem, że fajnie byłoby skorzystać z okazji i zobaczyć trochę pięknych okolic. Powiedzieli mi tam, że moterem warto by pojechać na przełęcz Swartberg Pass a potem zobaczyć piękny wodospad przed De Rust. Przedzwoniłem do Marryego z zapytaniem:
    Czy jak zatankuję jeszcze paliwa, to mógłbym przejechać się trochę dalej po górach?
On na to:
    Rafał, „CARPE DIEM” :)
To z ogromną frajdą skorzystam z dnia :) Ruszyłem krętym asfaltem dalej w góry. Ze względu na zakręty jechałem spokojnie ale po kilku km tuż za zakrętem jakiś imbecyl zawracał auto na środku drogi !!! Zacząłem ostro hamować ale nie zdążyłem! Minąłem go zaledwnie o kilka centymetrów !!! Zatrzymalem się na poboczu i zacząłem bluzgać na niego jak się dało! Pieprzony idiota pojechał sobie dalej! Ja zsiadłem z motoru i po chwili uspokojenia podziękowałem Bogu za to że ocalił mnie od wypadku, od tego czego się na początku strasznie obawiałem! Byłem o włos! Zastanawiałem się już nawet by się cofnąć prosto do George ale pomyślałem, że jak ma coś się stać, to się stanie niezależnie którędy pojadę! Pomyślałem: Boże i świety Krzysztofie, prowadźcie mnie!
Po może kwadransie uspokoiłem się i jeszcze spokojniej ruszyłem dalej. Kilka km dalej zobaczyłem wywrócony w rowie do góry kołami samochód! Żeby było ciekawiej; bardzo podobny do auta, które zawracało przedemną na środku drogi! Zatrzymałem się zaraz, by zobaczyć czy nie ma rannych. Wcześniej zatrzymał się tam inny gość i powiedział, że w aucie jest dwoje starszych ludzi! Zbiegliśmy w dół do wraku. Starszą panią udało się bez większych problemów wydostać na zewnatrz auta. Z kierowcą był większy problem, bo jego ręka była przygnieciona pod autem! Wyciągnęliśmy szybko kluczyki ze stacyjki, by nie było jakiegoś spięcia i byśmy razem nie wylecieli w powietrze! Nie daliśmy rady jednak ręcami podnieść wraku! Tu przydało się mój nawyk zabierania ze sobą multitula – piłką wyciąłęm jakiś palik z ogrodzenia ale pękał. W miedzyczasie zatrzymało się inne auto, więc poprosiliśmy o sprowadzenie karetki. Udało nam się wydobyć lewarek, podnieść wrak i wyciągnać jego ręke spod dachu auta. Nie chcieliśmy go jednak wyciągać z auta, bo nie wiedzieliśmy czy nie ma jakiś poważnych złamań, zresztą na zewnątrz było gorąco! Po może pół godzinie dotarła w końcu karetka i zajęli się już nimi profesjonalnie! Kobieta była po prostu w ciężkim szoku a starszy pan miał dużo szczęścia – żadnych poważnych złamań, jedynie trochę sińców i zadrapań! Ufff! Dzięki Bogu!
I tak też dzięki Bogu wkrótce po tym jak mnie ocalił od wypadku mogłem się w jakiś sposób odpłacić za ocalenie !!! To jest niesamowite, jak od mojego wypadku w Kenii Bóg układa moje życie w niesamowite zdarzenia! I żadne tam przypadki! On ma wszystko w swoich planach!

Ochłonąłem jeszcze chwilę po mocy wrażeń i ruszyłem spokojnie dalej w góry! Kawałek dalej zaczął się szutrowy podjazd na przełęcz! Na tak dużym i mocnym motocyklu to kolejne wyzwanie – jak za dużo dodasz gazu, to zamieli na kamieniach i leżysz! No ale powoli na niskich obrotach silnika udało się opanować wehikół. Po kilkunastu km kamienistego podjazdu dotarłem na przełęcz Swartberg Pass. Stamtąd roztaczał się piekny widok na góry dokoła! Ale czad!!! 
Po 16ej zacząłem zjazd na drugą stronę serpertynami też po luźnych kamieniach, więc tylko na pierwszym, max drugim biegu bez gazu! Zjeźdzałem powoli do głębokiego kanionu i dopiero po jakiś 20km od przełęczy dotarłem do asfaltu i skręciłem w prawo. Mogłem już się trochę rozbrykać na prostych. Potem doliną rzeki dotarłem do wodospadu Meirings poort. Tu krótka przerwa na fotki i dalej w drogę, bo miało się już ku zachodowi. Przed  Oudshoorn zapaliła mi się rezerwa, więc na pompie uzupełniłem paliwo do pełna, jakaś szybka przekąska i w drogę powrotną. Pod wieczór widziałem jak w oddali chmury powoli przelewają się przez szczyty gór jakby lodowce!
Po 20:00 dotarłem w końcu do George. Przy kolacji popowiadałem Marry i Caroline całą moc wrażeń jakie mnie dziś spotkały! Byłem im niesamowicie wdzięczny za możliwość pięknej wycieczki motocyklem po górach – w ciągu tego dnia przejechałem nim koło 300km! A wrażeń miałem cały plecak!!! Podziękowałem im tradycyjnie muzyką i innymi opowieściami z podróży. Jutro rano musieli wcześnie wstać do pracy, więc ja wraz z nimi w drogę!
W poniedziałek dojechałem do Mossey Bay, gdzie zwiedziłem tutejsze muzeum Bartolomeu Dias – portugalskiego żeglarza, który przetarł tedy drogę do indii. Wyjechałem ze 30km za miasto i za pozwoleniem rozbiłem się przy przydrożnej restauracji. Deszcz wisiał w powietrzu, więc pozwolili mi rozbić namiot w altance pod dachem. Dostałem jeszcze kubek goracej herbatki! Podczas rozbijania zobaczyłem pod dachem altanki kilka pająków wielkości  10cm! Nie byłem pewien czy to groźne czy nie, więc zapytałem gospodarza. Powiedział, ze trzebas uwarzać – to Czarne Wdowy! Po ich ukąszeniu masz jeszcze 5-7 godzin życia! Hm, pocieszyłem się, że to jeszcze dość czasu na spowiedź, komunię i ostatnie namaszczenie! Ale musiałem być ostrożny i za każdym razem zamykać sakwy i namiot! Miały pajęczyny z metr od mojego naiotu! Będąc już w namiocie mogłem spokojnie odpocząć po dzisiejszych 90km.

Dzień 222 czwartek 21 marzec 2013 – CAPE AGULIAS
Wczoraj za Swellendam z głównej i ruchliwej trasy N2 mogłem w końcu odbić w boczną drogę R319 w kierunku Cape Agulias. Rozbiłem się gdzieś w polu po 90km – znów ponad 6 godzin w siodle no ale Wielkanoc już blisko!
Na śniadanko zrobiłem odmienną kaszę bananową z rodzynkami. Namiot dopiero przed 9:00 wysechł na tyle z rosy, że mogłem go zwinąć i ruszyć dalej. Dokoła mijałem tylko puste pola uprawne.  W Bredasdorp koło południa zdobyłem dokładniejszą mapę okolicy i już po płaskim długimi prostymi dotarłem do Struis Bay a stamtąd już wzdłóz zabudowań wybrzeżem o 16:00 dotarłem do CAPE AGULIAS -  na SAMO POŁUDNIE AFRYKI !!!
Z planowanych w 2009 roku wraz ze ś.p. Arkiem Grosem półtora roku podróży z Polski na samo południe Afryki zajęło mi to 4 lata i wieeele przeżyć!!! Ale dzięki Bogu i pomocy wielu serdecznych ludzi DOJECHAŁEM !!! :D :D :D
Od Kenii nakręciłem do tego miejsca 11200 km
Tu po fotosesji na granicy dwóch oceanów: Indyjskiego i Atlantyku, na ławce odpaliłem maszynkę i zgotowałem sobie pierw resztę etiopskiej kawy(zakupionej w Durbanie) i dobry obiadek na samym południu Afryki! W sumie nie byłem przygotowany na jakieś specjalne ucztowanie, samemu, to zrestą szału nie robi. Ale wkrótce zagadnęła mnie rodzina z Rosji i po chwili rozmowy i objaśnieniu co robię, obdarowali mnie całą reklamówką słodyczy z Rosji !!! No to można ucztować :)
O zachodzie słońca jeszcze kilka fotek i wróciłem się do zabudowań. Nie chciałem tu płacić za żadne zakwaterowaie, więc zapytałem przy jakimś domu i zgodzili się na rozbicie namiotu. Po 80km mogłem także skorzystać z prysznica a potem gospodarze zaprosili mnie jeszcze na herbatkę :)
Rano pojechałem jeszcze raz na przylądek. Postanowiem spróbować pograć tu trochę – grałem na samej północy Europy na Nord Cape, to zagram i na samym południu Afryki! Poszło całkiem nieźle z grania – starczy na parę dni na papu :) Spakowałem majdan i ruszyłem z powrotem do Bredasdorp, tam papu na wynos i dalej na zachód. Za miastem miałem bardzo silny boczny wiatr, który kilka razy zepchnął mnie na przeciwny pas ruchu a nawet wywrócił! Postanowiłem dla bezpieczeństwa jechać drugą stroną drogi – lepiej, by mnie wiar zepchnął z drogi niż na środek pod koła samochodu! Wieczorem rozbiłem się gdzieś w lesie za Napier. 

Niedziela 24 marzec  Hermanus – Gordons Bay
Wczoraj wieczorem dotarłem i rozbiłem się przy kościele katolickim, więc dziś rano miałem blisko do kościoła na mszę o 8:00.  Potem zrobiłem sobie śniadanko, spakowałem majdan i ruszyłem do centrum Hermanus. Na skalistym nabrzeżu miasteczka było sporo knajpek i restauracji – myślałem o graniu ale nie bardzo było gdzie się rozstawić do grania. Koło południa ruszyłem wybrzeżem dalej na zachód. Na tej trasie był duży ruch osobówek, auto za autem, więc moja flaga dystansowa wysunięta metr w prawo, była bardzo pomocna dla mego bezpieczeństwa! Gdy z R43 zjechałem w R44 na Berry's Bay ruch się troche uspokoił a droga wiodła bardziej malowniczo – góry były sporo blizej wybrzeża. Po długim ale łagodnym podjeździe z wiatrem dojechałem do ostatniej zatoki przed Cape Town – Falls Bay. Tutaj kilkuset metrowe góry schodziły ostro do brzegów zatoki. Stąd widać było drugi brzeg zatoki z przylądkiem Cape Point poniżej Cape Town. Droga tuż na wybrzeżu co kilkaset metrów miała parkingi, gdzie możnabyło zjechać, by nacieszyć wzrok tym cudownym widokiem!
W tym kraju widziałem już wiele pięknych zakątków ale ta zatoka jest jak truskaweczka na szczycie przepięknego tortu! Jest niesamowitym uwieńczeniem całego piękna RPA !!!
Zatrzymałem się na jednym z parkingów i tam ugotowałem sobie tradycyjny obiadek i delektowałem się pięknem widoków! Przewijało się drogą wiele zabytkowych, pięknych, starych aut! Tak piękne niedzielne popołudnie to świetna okazja na przejażdżkę! Pogawędziłem sobie z jedną parą starszych ludzi, którzy zajechali czerwonym Porsche z ich rocznika – 1960 rok!
Wieczorem dojechałem do Gordons Bay, gdzie chciałem zapytać o rozbicie się gdzieś na podwórku ale gdy skończyły się strome zbocza (gdzie nie było szans na namiot) to zaczęły się zaraz gęste zabudowania miasta! Za drugim czy 3cim razem udało mi się uzyskać pozwolenie na rozbicie za free przy jakimś pensjonacie na betonie – nie bardzo miałem jak zainstalowac tropik bo ciasno ale też nie ma jak śledzia wbić w beton! Oby tylko nie padało w nocy! Wiatr był bardzo silny i mimo, że byłem schowany za budynkiem, to czasem dach namiotu przyciskał mnie do podłogi!

Dzień 226 poniedziałek 25 marzec  Gordons Bay – CAPE TOWN

Po 8ej ruszyłem w kierunku CT. Mogłem jechać najkrótszą drgą N2 wprost do CT ale ostrzegano mnie, że tam jest spore slamsowo po drodze i mógłbym to życiem przypłacić! W Stand odbiłem zatem na Stellenbosh. Po drodze autem zatrzymała się rodzina, która gościła mnie w Plettenberg Bay :) Pogadaliśmy chwilę i każdy ruszył w swoja stronę. Przed południem dojechalem do  Stellenbosh. Zjadłem jakeież papu a wynos. Miasteczko bardzo urocze z piękną architekturą i dużą iloiścią studentów. Ruszyłem za miasto i chwilę dalej skręciłem na N102 w kierunku CT. Po drodze było wiele winnic – to w tej okolicy znajduje się zagłębie winiarskie RPA!
Przed centrum odbiłem na północ miasta, gdzie miałem umówiony nocleg u Polaka, pana Romka, który spotkał mnie jadąc przez Botswane.  O 16:00 dotarłem do Table View na wybrzeże. Tu przy informacji spotkałem się z panem romkiem, który zabrał mnie do swojego domu. Tam mogłem zagościć na kilka dni do Wielkanocy.
Tak oto po 5 tygodniach i 2250km dojechałem rowerem z Durbanu do Cape Town i dzięki temu dopiąłem ważny i trudny etap mej Rowerowej Podróży Dokoła Świata !!!

CAPE TOWN

Z Table View jeździłem prawie codziennie 20km w jedną stronę do centrum CT, by tam grać i zarabiać kasę na życie. Okazało się, że na granie w mieście potrzeba zezwoleń. Pierwsze do grania na głównym deptaku St. George Mall załatwiłem bez większego problemu – pojechałem do odpowiedniego bióra w Civic Center i tam dostałem o dziwo po prostu ksero z jakimiś paragrafami gdzie i kiedy można grać! Bez żadnych przesłuchań jak grasz, bez żadnych danych osobowych (jakby zobaczyli, że moja wiza skończyła się w grudniu zeszłego roku, to mógłbym mieć kłopoty!!!) Problem było ograniczenia czasowe – w tygodniu można grać tylko od 12:45 do 14:00, jedynie w soboty od 10-14ej. O niedzielach nie było wspomiane ale jak się potem przekonałem z czasem, to na niedzielę centrum miasta jakby wymiera! Wiele osób wyjeżdża najczęściej za miasto. Nawet gdy udało mi się upolować wolne miejsce do grania, to mimo załadowanego sakwami roweru tuż przy mnie nie budziło to większego zainteresowania! Ludzie są tu przyzwyczajeni do ulicznych grajków.
Pewnego dnia przed Wielkanocą pojechalem pograć w porcie na Waterfroncie. Już po chwili przyszła straż i sprawdziła moje zezwolenie. Tu jak się okazało potrzeba oddzielnego zezwolenia. Kolejnego dnia udało mi się spotkać z managerem odpowiedzialnym za muzyków na Waterfroncie i dowiedziałem się, ze tutaj trzeba przejść przesłuchanie, które odbywa się raz w miesiącu, najbliższe prawie za miesiąc! Na Waterfroncie przewijają się już prawdziwi uliczni artyści – jak już występuje jakiś zespół, to wszyscy ubrani w jednakowe stroje i grają, śpiewają muzykę na dobrym poziomie!
Ktoś poradził mi bym pograł w Companys Garden. I faktycznie warto było – dużo spokojniejszy nstrój parkowy nastrajał do spokojnego, balladowego muzykowania. Straż parkowa dwa razy sprawdzała mi zezwolenie, które miałem z Civic Centre i spoko. Trzeciego dnia jakiś inny strażnik wczytał się bardziej szczegółowo i wyczytał, że zezwolenie nie obejmuje Companys Garden ! Tutaj potrzeba oddzielnego zezwolenia! Dopytałem się gdzie mogę pozyskać takie zezwolenie. Pokierował mnie do bióra ogrodów Companys Garden. Tam okazało się że zezwolenie wydaje główny manager, który jest akurat na wakacjach i wróci za 3 tygodnie! No to gorszy pasztet! To już znacznie ogranicza moje pole do zarobku!
W okresie świąt Wielkanocnych jeżdziłem do pobliskiego kościoła na Table View, wielki czwartek, wielki piątek oraz niedziela i poniedziałek Wielkanocny – kościół był pełny po brzegi, w święta przyozdabiał mszę chór pięknymi śpiewami ale gdy porównam to z Wielkanocą w Kenii, w jednym z małych kościółków gdzieś w buszu na parafii u księdza Darka Dębkowskiego, to jakbym porównywał wesele z pogrzebem – tam w Kenii, czy potem w Tanzanii ludzie prawdziwie przeżywali świeta całym sobą: śpiewem i tańcem, potrafili się radować a samo Alleluja ludzie tańczyli razem! Tutaj Cape Town jest już dużo bliższy zachodowi Europy pod względem ekonomicznym ale też duchowym – bogato fizycznie ale biednie duchowo!
Romek i jego dziewczyna byli niepraktykujący ale zjedliśmy wspólnie suto zastawione śniadanie wielkanocne :)
Po świętach musiałem się rozgladać za nowym lokum, bo Romek wracał już do pracy. Porozsyłałem zapytania na Hospitality Club i Warm Showers ale nie dostałem żadnej pozytywnej odpowiedzi, więc w sumie w piątek po świetach ruszyłem w ślepo z całym majdanem na granie do miasta. Tutaj umówiłem się wczoraj przez meila na dziś z parą wędrujacych Polaków Przemkiem i Adrianną, którzy pół roku temu ruszyli 17 letnim Mercedesem Sprinterem ze Szkocji przez cała Afrykę! Spotkałem się z nimi po graniu i razem pojechaliśmy na Green Point, gdzie na parkingu tuz nad morzem wyciągnęliśmy swoje gary i zgotowalismy sobie wspólną pyszną wieczeżę :) Opowieściom ich i moim nie byłoby końca ale czas mi było ruszyć w poszukiwanie jakiegoś noclegu! Pod wieczór zacząłem pytać przy prywatnych domach o możliwość rozbicia namiotu. W dużym mieście jak CT nie idzie to jednak tak łatwo! Dopiero może za piątem razem gość zgodcził się, bym się rozbił na końcu ślepej uliczki przy jego garażu. Gdy tłumaczyłem mu skąd jestem, co robię i z czego żyję, „przypadkiem”( :D ) przysłuchał się temu przechodzący facet, który zaproponował:
    Możesz przenocować wmiom backpakers (hotel z wieloosobowymi pokojami)
Ja na to, że nie stać mnie na opłacanie noclegów z grania na gitarze
    Ale na dwie noce masz za free, zaśpiewasz coś gościom i opowiesz jakieś przygody!
    O.k, może być :)
Tak udało mi się zaimprowizować z noclegiem. Przy dłuższej pogawędce z właścicielem, gdy dowiedział się, że jestem stolarzem, zaproponował, że mogę zostać na kolejnych kilka nocy w zamian za drobne prace stolarskie w jego hotelu. Hm, czemu nie :)
Sobota była dniem kiedy mogłem grać od 10:00! Byłem już dużo bliżej centrum - nie 20km jak z Table View ale stąd, z Sea Point zalednie 4 km :) Ale coś w tą sobotę nie miałem szczęścia bo padało od rana do popołudnia i nici z grania :(
W niedzielę zwinąłem się stamtąd, bo byłem umówiony na spotkanie ze znajomą Lizy, którą poznałem w Durbanie. Po południu pojechałem do Kirstenbosh. Zwiedziłem piękny ogród botaniczny (bilet 40 randów). Woow, bogactwo roślinności nie zna tu chyba umiaru a na tle gór Stołowych robi to spotęgowane wrażenie !!!
W niedzielne popołudnia w tutejszym parkowym amfiteatrze robią  koncerty ale bilety na dziś kosztowały sporo ponad 100 randów, zresztą wszystkie były już dawno temu wykupione. Pod koniec zwiedzania siadłem sobie więc na parkowej ławce przy amfiteatrze, by posłuchać muzyki na żywo.  W Durbanie dostałem od Jono sporo muzyki z Południowej Afryki, między innymi zespół Juluka, który bardzo mi przypadł do gustu. O 18:00 zaczął się koncert. Szczena mi opadła gdy zaczęli grać i usłyszałem na żywo swój ulubiony zespół z RPA – Juluka z piosenką „African Sky Blue” ! Ale CZAD !!! Po chwili pojawiła się kumpela Lizy, niesamowicie pogodną blondynką z którą miałem się tu spotkać. Bardzo się ucieszyłem na spotkanie z nią po 2 miesiacach od Durbanu :) Ona po chwili:
    Rafał, choć na koncert, ktoś podarował mi 2 bilety!
    Coooo? Serio? Na koncert Juluka? Auuuuuuu :D
Ja miałem wtedy łzy szczęścia w oczach! Co za „przypadek” :D Mówcie mi LUCKY LUCK :) :) :)
Weszliśmy na polanę wypełnioną po brzegi ludźmi – było koło 2-3 tysiące ludzi !!! Zespół Juluka z Johnym Clegg jest jednym z najbrdziej popularnych zespołów RPA lączącym pokolenia a także plemiona – spiewa w języku Zulu i angielskim. Siedliśmy z Lizy gdzieś na trawie, jakoś udało nam się znależć wolny skrawek do przycupnięcia ale trudno było wysiedzieć przy tak zywej melodyjnej muzyce! Zeby było nie dość wrazen, to Lizy wyciągnęła jeszcze z plecaka butelkę czerwonego tutejszego wina – Auuuuuuu – uwielbiam!

Po noclegu u brata Lizy stwierdziłem, że skoro jestem już tak na południu, to pojadę na południowy cypel półwyspu na Cape Point! Po drodze umówiłem się jeszcze z Lizy na spotkanie w Muizenbergu na pyszną czekoladę na gorąco w knajpce z widokiem na zatokę Falls Bay. Zapraszała mnie, bym odwiedził ją w Stellenbosh, gdzie studiuje ale ja musiałem się skupić na upolowaniu jakiegoś statku do Ameryki Południowej a ona mieszka z 80km od CT.
Tu w zatoce Falls Bay serfuje bardzo wielu początkujących ale trzeba tutaj uwarzać na rekiny! Do tego celu najbardziej popularne miejsca serfingowe mają punkty obserwacyjne, z których straż lornetkami wypatruje nadpływające rekiny i ostrzega surferów!
Po południu dojechałem do Simons Town. Tu jeden biały zaprosił mnie na kawuchę i pogaduchę o podrózach. Zaproponował, że jak chcę, to mogę nocować u niego ale chciałem wyjechać za miasto i choć raz jeszcze przenocować sobie na dziko na kontynencie Afrykańskim! Ale na wszelki wypadek wziąłem kontakt do niego. Spotkałem potem gościa na kolarce, który zagadnął mnie po Polsku! Wypożyczył kolarke na przejażdzkę a pracuje w jednym z obserwatoriów astromnomicznych! Chciałem znaleźć jakieś miejsce przy jacht klubie by tam ugotować sobie obiad a przy okazji zapolować na jakiś statek do Am.Pd. Przy samym jacht klubie nie bardzo było gdzie, więc rozstawiłem się do gotowania przy głównym pomoście. Podczas pichcenia mieliśmy okazję pogadać sobie trochę. Po południu ruszyłem za miasto. Pod wieczór skończyły się zabudowania i znalazłem fajny zaułek po wewnętrzej stronie zakrętu i tam się rozbiłem, zrobiłem herbatke i w namiocie pouzupełniałem notatki. Samochody jeździły już bardzo rzadko a gdy nadjeżdzały to wyłąćzałem lamkę i byłem niewidoczny :) Raz się zgaiłem i nie zdążyłem zgasić lampki. Auto pojechało dalej ale po chwili się cofnęło do mojego namiotu. Okazało się, że to była straż parku narodowego Table Mountain! Oświetlili mój namiot halogenami (wow, w dzień tak jasno nie miałem!) Wysiedli i powiedzieli:
    Jest pan na terenie parku narodowegoi tu nie można campować!
    Ale od Simons Twon nie było żadnego znaku, myślałem, że park zaczyna się od bramy na Cape Point !
    Niestety cały obręb Table Mountain poza terenem zabudowanym należy do parku i musi się pan stąd zwinąć!
    To uzbrójcie się w cierpliwość, bo zwinięcie wszystkiego i przygotowanie do drogi zajmie mi z godzinę!
Byłem rozczarowany, że ostatnia okazja na nocleg na dziko uszła mi koło nosa! Pakowałem się na spokojnie i zeszło mi w sumie pół godziny ale potem zaczęło kropić i musiałem się uzbroić jeszcze na deszcz! Zapytałem:
    A gdzie niby mam się rozbić?
    Na campingu przed Simons Town
    Ale ja nie mam tyle kasy by wydawać na nocleg!
    Hmm, to odeskortujemy cię tam na posterunek policji.
Zdarzało mi się już nocować na posterunku, więc spoko. Po pół gdzinie w strugach deszczu koło 21ej dotarliśmy do Simons Town na posterunek. Tu policjanci powiedzieli, że nie mogą mnie przenocować i ponosić odpowiedzialności za cywili. Żeby było ciekawiej, w międzyczasie strażnicy parku mieli kolejne wezwanie i się zwinęli! Policjanci zaczęli kombinować, że mogą przedzwonić i zapytać proboszcza kościoła obok o pozwolenie na rozbicie namiotu. W tym czasie przypomiałem sobie o kontakcie do gościa tu z Simons Town. Morgan zgodził się bez problemu, więc pojechałem do niego. Przy herbatce opowiedziałem mu przygody dzisiejszego dnia :)

Dzień 241 wtorek 09 kwiecień  Simons Town – CAPE POINT
Rano z Morganem zjedliśmy śniadanie na nabrzeżu, tu miałem okazję po raz pierwszy na żywo zobaczyć pingwiny!
Koło 10ej spakowałem majdan i ruszyłem za miasto. Po drodze widziałem drzewa które rosły tu pod kątem 45 stopni ! Tak często i tak mocno tu dmucha południowo wschodi wiatr, że drzewa rosną już tak pochylone!
Po południu dojechałem do bramy parku na Cape Point – wstęp kosztował 90 randów i nie udało się spertraktować ceny! Trudno, zapłaciłem. Kilkaset metrów dalej po podjeździe na wysokim klifie był piękny widok na zatokę Falls Bay! Koło 14ej dojechałem na CAPE POINT. Zostawiłem rower skluczony na alarmie przy kasie biletowej i ruszyłem z buta schodami na górę do starej latarni morskiej. Stąd roztacza się niesamowita panorama na ocean i góry dokoła! Nowa czynna latarnia znajduje się znacznie niżej, gdyż po postawieniu starej latarni na szczycie 200m góry okazało się, ze jej światło jest niewidoczne dla statków – latarnia świeci ponad chmurami, które są tu bardzo częste!
Wróciłem do roweru i wytoczyłem go na parking z miejscem widokowym, gdzie ugotowałem sobie obiadek. Wiedziałem jednak, że ludzie będą mnie co chila wypytywać co, jak, dokąd, więc za wczasu rozwiesiłem mapę a zeby mi co chila japońscy turyści nie pstrykali fleszem po oczach, to powiesiłem przy mapie tabliczkę „foto 10 rand”. Wielu to zniechęcało ale byli tacy którzy płacili, więc robili :) Pojawił się jednak strażnik i powiedział, że tu nie wolno tu zbierać kasy – usiadł obok i pilnował! Ale niektórzy byli sprytni i wsuwali kasę pod kask czy sakwę (byle nie do ręki, bo straż czuwa!) Po obiadku i pogawędce z kilkoma ciekawymi ludźmi (m.dzy innymi z dwójką polskich lekarzy ze Stanów) Zebrałem manatki i ruszyłem z powrotem, bo musiałem na noc znaleźć jakieś miejsce na namiot przy jakimś domu, bo w parku nie wolno! Za bramą do Cape Point zapytałem przy jednym, drugim domu i za 3cim razem udało się rozbić namiot na prywantej posesji.

Środa 10 kwiecień – Hout Bay
Po śniadaniu koło 9:00 ruszyłem łagodnym zjazdem do zachodniego malowniczego wybrzeża Cape Peninsula. Koło południa dojechałem do centrum handlowego za Kometje. Tu zjadłem obiadek na wynos z Checkersa i podjechałem do informacji turystycznej w Noordhoek. Tu lokalni zaczęli mnie wypytywać o moją podróz. Po chwili zostałem przedstawiony właścicielowi restauracji obok, który zgodził się, bym pograł tu z godzinke za dobrowolną wrzutę do pokrowca :) Dzięki temu graniu zwróciły mi się dzisiejsze zakupy prowiantu na kilka dni i doładowanie telefonu! Git :)
Po 16:00 ruszyłem w kierunku Chapmans Peak. Droga wiedzie tu wzdłuż wybrzeża pierw po skalistym, stromym zboczu a potem wręcz jest wykuta w pionowej ścianie! Robi to niesamowite wrażenie! Wow, ten kraj ciągle mnie zaskakuje gościennością, serdecznościa i obłędnie pięknymi widokami jak tutaj na Chapmans Peak !!! Przełęcz wspina się na 166m, skąd rozciąga się bajeczny widok na miasto i zatokę Hout Bay, otoczoną wysokimi górami! Potem droga opada już łagodnie aż do samego Hout Bay. Tu nie miałem żadnego noclegu, więc chciałem popytać ludzi o mozliwość rozbicia przy domu. Po chwili przypomniałem sobi, że będąc w Knysna dostałem kontakt od gościa z  Hout Bay. Przedzwoniłem do Paula – ten bardzo się ucieszył, gdy mnie usłyszał i zaprosił pierw do restauracji gdzie był ze swoimi przyjaciółmi, jak się okazało pasjonaci dwóch kółek jak ja :) Przy piwku opowiedziałem trochę niesamowitych przygód, które miałem choćby od spotkania z nim w Knyzna! Paul powiedział, że w sobotę będę mógł zagrać na scenie w jego markecie – bardzo popularnym w okolicy Bay Harbour – The Market Hout Bay
Po kolacji zabrałem z roweru najbardziej potrzebne rzeczy a rower pozwolili mi zostawić w restauracji do jutra :) Paul wraz z żoną ugościli mnie w swojej willi. Powiedzieli, że bez problemu mogę zostać u nich do poniedziałku.
W czwartek pojechałem autem z nimi do miasta odebrać mój rower. Znalazłem tu pralnię, gdzie mogłem wyprać swój śpiwór puchowy po 9 miesiącach podrózy! Zajechałem na market do Paula. On był zajęty organizowaniem weekendowego marketu, ja mogłem się zająć moim laptopem, który zaczął coś szwankować! Po południu odebrałem śpiwór z pralni i pojechałem rowerem z tabołami do Paula.
Piątek do popołudnia walczyłem znów z kompem – pada zdaje się dysk twardy! Zabrałem się za kopiowanie danych na dysk przenośny.
Po południu pojechałem z gospodarzami na market, który organizują – zaczynał się od 16:00 do 21:00. Gdy zobaczyłem  ile tam jest rękodzieł różnej maści: ręcznie rzeźbione misy, talerze figórki w drewnie, metalu, obrazy o tematyce plemiennej, ludowej, odrestaurowywane stare klejnoty, meble, ozdoby przeróżnej maści z kamienia, drewna, szkła, koralików! Do tego przerózne potrawy i trunki a na scenie kapela Bootleggers gra takiego bluesa, że aż chce się żyć i tańczyć! Po raz pierwszy w moim życiu byłem PIJANY SZTUKĄ !!! Bez kropli alkocholu byłem upojony obfitością i jakością sztuki która się tu przewija we szelakiej postaci! Nawet sam wystrój był originalny, np.: lampa pod sufitem zrobiona z korzenia drzewa czy z beczki, czy klamki do toalety w bardzo domyślnym kształcie: męska klucz nasadowy a damska but na wysokim obcasie! Po tym jak naogladałem się tu tyle sztuki wysokiego lotu, to zacząłem mieć wielkiego stresa przed moim jutrzejszym graniem na scenie! Czułem, że nie dorastam do pięt temu miejscu !!!

Sobota 13 kwiecień  Występ na markecie w Hout Bay, spotkanie z ambasadorem RP

Rano po śniadaniu wraz z Paulem i Shillą wróciliśmy na market – sobota i niedziela otwarty od 9:00 do 16:00. Zajechałem moim załadowanym rumakiem, postawiliśmy rower z sakwami na scenie a na nim powiesiłem mapę z moimi przejechanymo od 2005 roku drogami. Byłem jeszcze umówiony z Krzysiem Tanewskim, że pojedziemy autem do ambasady polskiej w Claremont koło CT. Chciałem porozmawiać z panią konsul o mojej przewalonej wizie – skończyła mi się 25 grudnia! Niestety było sporo ludzi. Kilka osób mnie przepuściło ale i tak bym się nie wyrobił czasowo, więc z Krzysiem o 10ej wróciliśmy do Hout Bay na market. Z Paulem umówiliśmy się, że będę miał otwarty pokrowiec i w ten sposób będę tu zarabiał. Ustawiliśmy nagłośnienie i do dzieła. Miałem jednak ciągle dużego stresa przed występem – jestem za cienki do tego miejsca!
O 10:30 zacząłem grać na scenie obok roweru. Śpiewałem po polsku, angielsku, rosyjsku, hiszpańsku przeplatając co chwila opowieściami o moich przygodach. Paul zapoczątkował pokaźną wrzutą do pokrowca ale inni ludzie byli równie hojni! Skończyłem przed 12:00 i zwinąłem się ze sceny, bo wchodził kolejny zespół! Gdy na uboczu przeliczyłem kasę z wrzuty, to stwierdziłem, że chyba aż taki cienki nie byłem, chyba się jednak podobało! Zebrałem 1500 randów (500zł) !!!
Zjadłem na miejscu jakiś pyszny obiadek, porozmawiałem jeszcze chwilę z ludźmi którzy z zainteresowaniem ogladali mój karawan na dwóch kołach.
O 14ej ruszyłem rowerem z sakwami do Claremount na spotkanie z nową panią ambasador z Pretorii. Po drodze musiałem się wtoczyć na przełecz Constantia Nek na 204m. Stamtąd już łagodniej w dół. Dojechałem przed czasem i brama ambasady była jeszcze zamknięta. Przed bramą poznałem Kamilę, śliczną polkę z dzieckiem mieszkającą w Hout Bay z partnerem.
O 16:00 zaczęło się spotkanie z panią ambasador – zebrało się z 60 osób polonii z Cape Town. Spotkałem tam kilku znajomych, poznałem też sporo ludzi, m.dzy in. Krzysia Michałowskiego, który przed rokiem gościł u siebie Adelę i Krzysia, moich kompanów – rozpoznał mnie ze zdjęć Adeli! Znajomi prosili mnie bym coś zagrał tutaj po polsku ale nie chciałem skupiać na sobie uwagi, bo to czas dla nowej pani ambasador Anny Raduchowskiej. Ale gdy ona sama poprosiła mnie bym zagrał, to już nie wypadało odmówić! Przy tej okazji znajoma pani Danusia zrobiła dla mnie zrzutę do kapelusza na moją podróz – kopara mi opadła: 1000 randów! Wooow, Polonia zaszalała ze wsparciem! Da się żyć :) Tu mogłem też chwilę porozmawiać z panią konsul, która mi powiedziała, że gdy jej mąż, pracujący również w ambasadzie, przekroczył wizę na wyjeździe słuzbowym o dzień, to nawet jemu nie udało się wykręcic od płacenia kary za przekroczenie terminu wizy – 3000 randów! No cóż, będe się martwił tym, gdy będe chciał wrócić do RPA, wtedy przed przyjazdem trzeba w ambasadzie RPA w W-wie uiścić karę kilka tysięcy randów! I można tu wrócić, jak mnie będzie stać :) A przyznam, ze do tak pięknego kraju będe chciał wrócić jeszcze kiedyś! Myślę o tym, by po zakończeniu mej rowerowej podróży dokoła świata napisać książkę o tej niesamowitej przygodzie a potem polecieć z Polski na Madagaskar z rowerem rzecz jasna, stamtąd popłynąć do RPA by zobaczyć inne piękne zakątki tego kraju i poodwiedzać wielu znajomych a stamtąd przejechać rowerem zachodnie wybrzeże Afryki! Ale do tego czasu może jeszcze dużo wody w Wiśle upłynąć :)
Na nocleg wróciłem do Paula do Hout Bay.
W niedzielę pograłem jeszcze na innym miejscowym markecie w HB. W tutejszym Jacht Klubie zostawiłem ogłoszenie, że poszukuję statku do Ameryki Południowej.
Na poniedziałek byłem umówiony na nocleg na kilka dni w backpackers w CT na Sea Point w zamian za drobne prace stolarskie :)  Za Hout Bay zaczął się 3km podjazd na przełęcz 228m, stamtąd droga wiodła wybrzeżem z kolejnymi pięknymi wodokami na ocean i góry Stołowe i szczyty Dwunastu Apostołów! Dalej miasteczko Camps Bay ze śliczną plażą usłaną białym piaskiem i palmami dokoła. Zaraz potem dojechałem do Clifton, gdze znajdują się apartamentowce i wille „przyklejone” do stromych skalistych zboczy góry Lion Head - zamieszkuje tam wielu zamożnych i znamienitych ludzi. Zatrzymałem się gdzieś na przystanku z fajnym widokiem i ugotowałem sobie obiad – kocham takie życie :)
Pod wieczór dotarłem do backpackers w CT na Sea Point. Tu zmienili się już znaczie domownicy – zamieszkują tu na kilka miesięcy młodzi ludzie, głównie dziewczyny, które pracują dla organizacji harytatywnych.
We wtorek zabrałem się za prace w backpackers – zrobiłem i zainstalowałem półkę pod telefon. Po południu pojechałem pograć chwile w miescie oraz zawiesić ogłoszenie o poszukiwaniu statku do Am.Pd. w Royal Cape Yacht Club. Po powrocie do backpackers wieczorem z dziewczynami pojechalismy na karaoke i disco – to pierwsze jeszcze w miarę ale disko było takie typowo europejskie Umca Umca Bum Bum Bum! Już mi tęskno za Latono Ameryką!
Środa, czwartek – do południa kolejne prace stolarskie w bpk.(backpackers ), po południu granie.
W piątek zebrałem się do południa z manatkami i pojechałem pograć w Companys Garden. Do HB postanowiłem pojechać przez przełęcz Kloff Nek 239m u podnórza kilejki na góry Stołowe. Skoro wtoczyłem się już tu, to postanowiłem pojechać na punkt widokiwy Signal Hill 352m. Stąd roztacza się przepiękny widok na całe Cape Town otoczony górami! Zostałem tu by obejżeć zachód słońca nad oceanem – bunkrów ni ma ale też jest zajebiście :)
Stamtąd przez Camps Bay i kilejną przełęcz HB dojechałem do Hout Bay na market. Rower zostawiłem tam i z Paulem pojechałem na noc do ich domu.

Sobota 20 kwiecień  II granie na markecie w Hout Bay
Po śniadaniu przed dziewiątą z Paulem pojechalem na market. Mój karawan znów wstawiliśmy na scenę z mapą przejechanych krajów. Na dzisiejszy mój występ Krzyś Tanewski porozsyał wśród polonii zaproszenia na dziś. Przybyło kilkudziesięciu Polaków mieszkających w okolicy Cape Town! Znów piosenki w kilku językach przeplatałem opowieściami z podrózy i było spore zainteresowanie. Potem miałem okazję porozmawiać troche z rodakami. Na dziś nie miałem zorganicowanego noclegu, Paul miał dziś gości. Wieczorem zacząłęm jeździć od od,u do do,u i za 3cim razem pozwolino mi rozbić się przy domu pod namiotem.

Niedziela 21 kwiecień  Hout Bay – Tokai
Rano przed namiotem czekała na mnie kawusia i musli na mleczku – lubię takie niespoczianki :) Po śniadaniu spakowałem majdan i pojechałem na mszę. Po mszy, tak jak tydzień temu pojechałem pograć na markecie w miejskim parku.
Pod wieczór ruszyłem na umówiony wcześniej nocleg na kilka dni do rodziny Michałowskich, którzy przed rokiem gościli Adelę i Krzysia. Po pysznej kolacji pogawędziliśmy sobie przy lampce dobrego czerwonego wina wspominając moich kompanów i nasze przygody w Afryce :)

Poniedziałek 22 kwiecień  Tokai – Simons Town – Tokai
Rano przy śniadaniu pogawędziłem sobie ze służacą, która bardzo mile wspomina wizytę moich kompanów w tym domu :)
Przed południem ruszyłem na pusto do Simons Town . Tu w jacht klubie zostawiłem jedno z trzech ogłoszeń o poszukiwaniau statku do Ameryki Południowej. Po południu z powrotem do Tokai
We wtorek pojechałem rowerem do Claremont do dużego salonu rowerowego Olimpic Cycles. Tu udało mi się dorwać porządną oponę, które z satysfakcją użytkuę od lat - Shwalbe Maraton+. Moja tylna po 12 360km jest już zbyt zużyta ale co się dziwić – przez pół Afryki dzwigała na sobie mój dom! Jak przeliczyłem moje 80kg + rower 21kg + bagaż 50 do 60kg (w zależności od ilości wody i jedzenia), to przy obciążeniu 30% na przód i 70% tył.  wychodzi, że tylne koło znosiło obciążenie 100-110kg !!!
Na miejscu skorzystałem z serwisu i założyłem nową oponę 26x1.75 na przód a przednią 26x2,0 w dobrym stanie do tyłu.  Zamówiłem też tu odpowiednią kasetę, przerzutke z długim wózkiem, mocną obręcz.
Po powrocie u Michałowskich zrobiliśmy sobie fajny wieczorek z winkiem gitarą i opowieściami.

Środa 24 kwiecień  Tokai – Canal Walk – Tokai
Rano zawiozłem mojego laptopa do serwisu, by sprawdzili czy da się jeszcze reanimować.
Stamtąd pojechałem do wielkiego coentrum handlowego Canal Walk 30km od Tokai. Byłem tam już 2-3 tygodnie temu i gdy pod Cape Union Mart – wielki salon ze sprzętem turystycznym – zajechałem moim załadowanym rowerem, to manager powiedział mi, że dla mnie mam tu na wszystko 30% upustu! Wtedy upatrzyłem sobie nowy dom: dwuosobowy, dwuwejściowy namiot K-Way Soltitude 2 za 800 randów. Minusem jest stelarz z włókna, ale mogę dopasować aluminowy z mojego starego namiotu :) Drugim minusem to jego wodoodporność: 1500mm tropik i 3000mm podłoga – to trzykrotnie mniej niż w moim starym Hannahu! Ale mój stary namiot przepuszczał już wodę na szyciach, podłoga wilokrotnie łatana była jak sitko a zamki odmawiały już posłuszeństwa!
Tak więc z przyjemnością skorzystałem z 30% upustu i dzięki temu dorobiłem się nowej chaty za 560 randów (niecałe 200 zł) :)
Po powrocie mogłem na trawniku u Michałowskich rozstawić i obejrzeć moją nową chatę.
Pod wieczór Krzysiek z synem Karolem wyciągnęli mnie na rowery w pobliskie góry Tokai. Oni na leciuśkich porządnych góralach a ja na swoim żelaźniaku :) Chłopaki znają te trasy jak własną kieszeń – jeżdzą tu 2-3 razy w tygodniu, więc i kondycję mają lepszą od mojej i sporo odstawałem! Ale gdy raz zamieniłem się z Krzysiem na rowery, to on został z tyłu a ja pojechałem jak przecinak w górę! Czyli wychodzi na to, ze głównie między nami jest różnica sprzętowa a nie kondycyjna :)
Mimo dość późnej pory – było już ciemno, to spotkaliśmy jeszcze kilkunastu rowerzystów w górach! Wszyscy uzbrojeni w oświetlenie i dużo lepsze rowery niż mój żelaźniak! Zrobiliśmy z z 8km pod górę i spowrotem, więc fajny wycisk. Ja wcześniej zrobiłem jeszcze 60km do Canal Walk i powrót. Po powrocie Gosia czekała na nas z pyszną kolacją :)

Czwartek 25 kwiecień  Tokai – Cape Town, FOOL MOON -rowerowa masa krytyczna
Dziś podocinałem na długość rurki alu od starego do nowego namiotu. Okazało się, że muszę dać dotoczyć nowe końcówki stelarza. W okolicy znalazłem jakiś warsztat, gdzie mogą mi to zrobić. Trochę obawiałem się ile mi krzykną za tą robotę ale opowiedziałem po krótce co robię i z czego żyję. Właściciel powiedział, że jak wpadnę zagrać im coś na gitarze, to mam to za free :)
Po południu ruszyłem z tabołkami do Cape Town. Jakieś papu z supermarketu na wynos po drodze i dojechałem do Companys Garden pograć i dorobić trochę grosza. Podczas grania siedział naprzeciw mnie jakiś biały bezdomny i na koniec z pogodnym uśmiechem na twarzy podziękował mi za moją muzykę! Bardzo miły akcent. Wdałem się z nim – Paulem, w rozmowę i powiedział mi, że on przemierzył wieke afrykańskich krajów, jako komandos walczył na wielu afrykańskich frontach! Miał duży dom, rodzinę, dostateczne życie ale po śmierci żony zaczął pić i przepił wszystko co miał a jego dzieci przygarnęli dziadkowie! Okazało się też, że ma raka i zostało mu już może z rok życia! Przegadałem sporo z Paulem, próbowałem go jakoś pokrzepić, że chociażby dla swych dzieci warto żyć i poświęcić im resztę swego życia! Trochę mi go szkoda było ale wiedziałem że dawanie kasy, to będzie kolejna okazja na picie, więc wsparłem go choć jakimś jedzeniem.
Pod wieczór pokręciłem się po Waterfroncie. Zajechałem na umówiony nocleg do Catie na Sea Point. Od Catie dostałem klucz do domu, bym mógł półzniej wrócic z Foll Moon. Przed 21:00 pojechałem z tabołkami na Green point koło stadionu. Tam zgromadziło się jakieś 2-3 tysiące rowerzystów!!! Chwilę potem zaczęła się comiesięczna masa krytyczna FOOL MOON – nie tylko na rowerach ale także deskorolkach, łyżworolkach czy wrotkach! Wcześniej bywałem na masach krytycznych w Wilnie, Sankt Petersburgu czy Barcelonie ale tam odbywa się to zawsze w ciągu dnia i raz do roku! Tutaj zdrowy styl życia na kołach bez silnika promuje się co miesiąc wieczorem przy świetle pełni księzyca!!! Dodajcie do tego jeszcze bezchmurne niebo usłane gwiazdami ! Nie wiem jak dla Zenka ale dla mnie BOMBA !!!!!!!!!!!
Przejechaliśmy pierw ścieżką wzdłuż oceanu na Green Point, główną drogą do centrum, Long Street. Peleton rozciągnał się na kilka kilometrów. Niektórzy rowery przyozdabiali w lampki choinkowe, różne kolorowe gadzety. Było też dwóch gości na rowerach na golasa, jedynie przyrodzenie osłonięte imitacją rogu nosorożca! Robili chłopaki furrorę! Była to podobno jakaś akcja przeciw wybijaniu nosorożców!
Zjechaliśmy finalnie na Short Market, gdzie zakończyła się cała impreza. Można było załapać się na ciacho i herbatę. Ja miałem okazję się dowiedzieć trochę o tej comiesięcznej imprezie – zaczęło się to dopiero 2 lata wcześniej, by wypromować zdrowy styl życia ale także wywalczyć więcej praw dla rowerzystów na drogach ! Więcej ludzi na rowerach wiąże się także z mniejszymi korkami w godzinach szczytu!
Po 23:00 z kilkoma innymi rowerzystami wróciłem na Sea point na nocleg.

Piątek 26 kwiecień Cape Town
Koło południa pojechałem pograć do Companys Garden. Po godzinie grania spotkałem znów bezdomnego Paula. Czas był zrobić jakąś przerwę i zjeść coś. Zaproponowałem Paulowi, że coś ugotuję dla nas. Na chodniku w parku wyciągnąłem kuchenkę i zabrałem się za gotowaie ryżu. Po chwili pojawili się strażnicy parku – goście, którzy do tej pory tolerowali z uśmiechem moje granie bez właściwego zezwolenia, tym razem byli wyraźnie niezadowoleni!
    Rafał ale ty nie możesz tuż naprzeciw Parlamentu robić sobie pikniku z otwartym ogniem !!!
    Kurcze chłopaki, teraz muszę już dogotować do końca!
    Nie, ten numer nie przejdzie!
Ja kontynuowałem a po chwili nadeszła policja i chcieli mnie jak najszybciej stąd usunąć i doprowadzić na posterunek policji!
    Zgaś ten ogień natychmiast! - rzekł policjant, próbując zakręcić zawór kuchenki paliwowej.
Ja na to:
    Ale tak nie wolno bo wybuchnie! Musi sama wygasnąć!
Przebarwiłem trochę im z tym wybuchem ale chciałem dogotować ryż a maszynka faktycznie po przekręceiu butli z paliwem musi sama wygasnąć. To jednak tak poruszyło policjantów, że aż odsunęli się z przerażeniem w oczach!
Finalnie przeciągałem sprawę aż ryż się ugotował. Nie jadłem już na miejscu, tylko zapakowałem w pojemnik i sprzątnąłem kuchenkę. Paulowi powiedziałem, że mogę być trochę później z obiadem :) Policja zaprowadziła mnie do dyrekcji Companys Garden. Szef policji na mój widok rzekł:
    Jestem teraz mocno zajęty ale nie rób więcej sobie pikniku z otwartym ogniem tuż przed parlamentem !!! Jesteś wolny!
Skoro byłem już w dyrekcji parku, to przeszedłem się sprawdzić czy jest już główny manager parku. Okazało się, że właśnie wrócił z wakacji. Na początku przeprosiłem za zamieszanie z piknikiem w parku, powiedziałem co robię i z czego żyję i zapytałem:
    Czy miałbym szansę uzyskać tu legalne pozwolenie na granie w Companys Garden?
    Słyszałem trochę o tobie od moich pracowników. Ja postaram się w ciągu kilku dni uzyskać za pośrednictwem Civic Center specjalne imienne zezwolenie dla Ciebie! Do tego czasu możesz grać na moje ustne pozwolenie.
Ale czad! Nic się nie dzieje przypadkiem! Przez akcje z piknikiem przed parlamentem spotkałem w końcu managera i uzyskałem pełne zezwolenie na granie w Companys Garden :)
Wróciłem do parku i spotkałem Paula. Nie było mnie z 2 godziny więc myślał że policja zapuszkowała mnie za ten numer! Na parkowej ławce już dalej od parlamentu zjedliśmy bardzo uproszczoną wersję obiadową – ryż z kechupem i gotowanym jajkiem.
- Paul, sorry, że tak skromnie, bez sałatki i herbatki ale nie che już robić piknikowego zamentu :)
Paul ze łzami szczęścia w oczach powiedział:
- Rafał, dawno nie jadłem tak dobrze jak dziś! Dzieki!
Woow, to mnie aż zamurowało! Jak niewiele niektórym ludziom brakuje do szczęścia! Ale tak to już jest w życiu, że im więcej mamy, tym więcej wymagamy. Gdy mamy bardzo niewiele albo nic, to potrafimy cieszyć się z drobnostek!
Pod wieczór wróciełm na noc do Catie.

Sobota 27 kwiecień  Cape Town – Milnerton - Tokai
Po śniadaniu pojechałem na granie do Companys Garden. Było jakiś dwóch innych grajków ale po chwili straż parku ich wyautowała i pozwolili tylko mi grać. Wczorajsza akcja rozsławiła mnie trochę tutaj, mogę już grać legalnie :)
Po południu pojechałem na spotkanie polonijne do pani Danusi w Milnerton. Tu zebrało się ze 40 osób. Były różne potrawy, drinki i przekąski ale na kupony, z których kasa szła na działalność polonijną. Ja nie miałem okazji wydać tu grosza, bo co chwila ktoś coś stawiał :) Najbardziej mi i gościom przypadł do gustu przepyszny bigos ! Rewelacja!!! Również pyszne gołąbki, fasolówka, jabłecznik czy makowiec – pyszności! Do tego sporo znajomych i dobre czerwone wino! No to tradycyjnie mogłem się odwdzięczyć chociaż graniem na gitarze i z przyjemnością pośpiewać po polsku pośród rodaków :)
Na nocleg wróciłem do Michałowskich do Tokai.

W niedzielę rano wraz z Krzysiem i Karolem pojechaliśmy rowerami na spotkanie zresztą ich znoajomych rowerzystów do parku Tokai. Trzeba było w ciągu dnia uiścić wstęp do parku: 40 randów. Koło 8:00 grupą z 15 rowerzystów ruszyliśmy na wspinaczkę polnymi drogami po górach. Dziś zmiejszyłem ciśnienie w kołach z 4 do 2 barów, dzięki czemu rower nie skakał już jak piłeczka po kamieniach a trzymał się lepiej i lepiej amortyzował nierówności. Po godzinie wdrapaliśmy się na około 400m i zaczął się zjazd w dół z powrotem. Wielu z chłopaków wybierało ścieżki między drogami polnymi. Ja spróbowałem moim rowerem ale z dodatkowym bagażnikiem na gitarę zawieszałem się czasem na kamieniach czy kłodach, więc szybko odpuściłem. Trochę się zdziwiliśmy wszyscy, gdy zobaczyliśmy jak gość na monocyklu – jednokołowym rowerze wjeżdzał pod górę!
Po 10:00 byliśmy już z powrotem u dołu. Chłopaki zajechali na kawę i przekąski do knajpy a ja umyć się i do kościoła na 11:00.

W poniedziałek pojechal;em z gitarą odebrać końcówki do stelarza nowego namiotu i podziękować muzyką tak jak się umówiliśmy :) Stamtąd zajechałem odebrać kompa z naprawy – wymienili dysk na nowy 500GB, co kosztowało mnie wraz z systemem 1200 randów! To kupa kasy dla mnie ale na nowego laptopa nie bardzo by mnie było stać! Wróciłem na metę i poskładałem do kupy stelarz do nowego namiotu i zabrałem się za instalowanie programów i danych na laptopa. To zajęło mi kolejnych kilka dni, bo próbowałem ściagnać i zainstalować jakiegoś dobrego linuxa.

Czwartek 2 maja Tokai – Hout Bay
Kilka dni wcześniej umówiłem się na dziś z Kamilą, którą poznałem na spotkaniu z panią ambasador. Ona  wraz z partnerem Keithem zorganizowali dziś dla mnie spotkanie z grupą zamoznych fanów rowerowych.
Z Tokai, by nie powtarzać tych samych tras, pojechałem przez przełęcz Oukapsweg (ok.300m) do Noordhoek i przez piękną przełęcz Chapmans Peak do Hout Bay. Tu u Kamili dostałem pokój do dyspozycji, mogłem się odświeżyć i dołączyc do gości. Trochę obawiałem się, że to będzie  nowobogackie towarzystwo z głowami zadartymi do góry. Towarzystwo okazało się jednak bardzo wesołe z poczuciem humoru i faktycznie zamiłowaniem do rowerów – tu głównie szosówki. Planowali właśnie wyjazd do Europy i przemnierzenie trasy Tour De France na górskich etapach!
Ja opowiadałem trochę historii z porózy i przeplatałem graniem na gitarze. Tu Keith wystawił na licytację kilka butelek wytrawnych win, które zlicytowali na konto mej podróży! Byłem baaardzo mile zaskoczony wynikiem licytacji – ta suma wystarczy mi na przemierzenie Wielkiej Wody do Ameryki Południowej :) - KAMILA, KEITH  i całe towarzystwo – Wielkie wam dzięki za ogromne wsparcie :)

Niedziela 5 maja  Cape Town
Wczoraj po południu pojechałem z Hout Bay do Cape Town. Nocowałem u znajomej polki, Oli na Sea Point.
Zostawiłem tobołki u Oli i z gitarą pojechałem na 12:00 na mszę polonijną do Nazareth House. Tu mogłem zaśpiewać choć jedna pieśń. Podczas komunii ze łzami w oczach prosiłem Boga, by dopomógł mi znaleźć jakiś statek do Ameryki Południowej. Po mszy było jeszcze spotkanie z polonią na kawkę i ciasto. Stamtąd ruszyłem rowerem przez Companys Garden. Były pustki, więc nici z grania. Ale spotkałem za to jednego młodego Polaka – Piotrka Łęckiego z Wrocławia. Piotrek przemierzył Afrykę róznymi środkami lokomocji: busem, stopem, matatu i.t.d. Rozgadalismy się na temat podrózy po Afryce! Przegadalismy z pół miasta. Od niego dowiedziałem się, że w Backpackers, gdzie campuje, jest jedna dziewczyna Loretta z Kanady, która od 3 lat jest w podróży rowerowej dokoła świata i załapała się na jacht do Ameryki Południowej – odpływa w połowie maja! Ja na to Piotrowi, że to jest właśnie moje marzenie, by przemierzyć Atlantyk wodą a nie powietrzem! Umówiliśmy się na wieczór w backpackers - tam Piotr pozna mnie z nią.
Chwilę potem dzwoni do mnie gość i pyta po nagielsku:
    Hej Rafał, czy ty jesteś nadal zainteresowany płynąć do Ameryki Południowej?
    Taaaaaak – wrzasnałem podskakując z radości :)
Byłem tak podekscytowany, że trudno mi było się skupić na szczegółach naszej rozmowy! Pamiętam jednak, ze wspomiał, iż będzie z nami płynąć jedna rowerzystka z Kanady, która od 3 lat podróżuje rowerem dokoła świata! Taki „zbieg okoliczności” :D :D :D Po tym telefonie uklękłem na chodniku i podziękowałem Bogu, że spełnia marzenie mojego życia !!!
Pieszo doszliśmy z Piotrem na spokojnie do backpackers i tam poznałem Lorettę. Oba namioty jej i Piotra wygladały jak po churaganie! Miały za sobą kontynent Afrykański :) Pogadaliśmy sobie w trójkę przy herbacie wymieniając się naszymi afrykańskimi przygodami. Dołączyła do nas na chwilę Ola, u której nocowałem. Loretta, od 3 lat przemierza samotnie rowerem świat, do tej pory Australię, Nową Zelandię, Azję i Afrykę. B ędzie o czym pogadać z nią podczas żeglugi do Ameryki Południowej :)
Przed północą wróciłem z Olą, wraz z moim rowerem autem na Sea Point.

Wtorek 7 maja Cape Town – Hout Bay
na dziś umówiłem się z Mikem, moim kapitanem na spotkanie przy jachcie w Hout Bay. Po śniadaniu zapakowałem rumaka i ruszyłem z Sea Point na południe. Po drodze spotkałem pierw Japończyka, który jedzie rowerem dokoła świata a potem dołączył do nas Jon z Holandii, który także jeszie dokoiła świata! Takie tam „zbiegi okoliczności :D Pogawędziliśmy chwilę, wymieniliśmy się meilami, stronami, wspólna fotka i pojechałem dalej. Po południu dotarłem do portu w Hout Bay. Spotkałem się z moim nowym kapitanem – bardzo pogodny starszy pan z poczuciem humoru. Pokazał mi swój jacht, który był na nabrzeżu konserwowany od dołu. Mike od 3 lat żegluje dokoła świata swym stalowym jednomasztowym jachtem o ciekawej nazwie „This side Up”. Jak się okazało na początku jego żeglugi płynęła z nim kilka miesiecy po Karaibach para Polaków, też rowerzystów. Potem jeszcze jedna para Polaków po Pacyfiku. Tak więc ja jestem 5tym polakiem na pokładzie jego jachtu a w sumie 28 członkiem załogi – tyle osób przewinęło się z nim podczas 3 lat żeglugi! Z doświadczeń rowerzystów, którzy płynęli z nim wraz z rowerami, dowiedziałem się od Mikea jak przygotować, zabezpieczyć rower, by przetrwał Atlantyk i rdza go nie zjadła!
Wieczorem pojechałem na umówiony nocleg pod namiotem u Terrego ojca Catie z Sea Point, którego nocowałem tydzień wcześniej.

W środę i czwartek miałem okazję przenocować w Fish Hoek u bardzo sympatycznej, młodej rosyjskiej rodziny Siergieja i Duni z Moskwy, których poznałem grając w Companys Garden. W międzyczasie pojechałem popołudniem do Hout Bay pomóc Mikeowi opuścić na wodę jacht i przycumować w doku.

Piątek 10 maja.  Fish Hoek - Tokai
Pojechałem do sklepu rowerowego, pierw Crostown Cycles, gdzie zaopatrzyłem się w nowe siedełko, dobre szprychy do tylnego koła, pedały z jednostronnym SPD. W Olimpic Cycles kupiłem jeszcze kasetę do tyłu, przerzutkę, łożyska do piast, spodenki i koszulkę kolarską. Dziś wydałem na części 2000 randów – dla mnie duże pieniądze ale rower niestety od czasu do czasu wymaga inwestycji!
Wieczorem ugościłem po raz ostatni u bardzo sympatycznej i pogodnej rodziny Michałowskich w Tokai.
W sobotę podziękowałem im bardzo serdecznie za wspaniałą gościnę i po południu ruszyłem do Cape Town. Koło 16ej w Companys Garden były już pustki, więc nici z grania ale spotkałem za to znów bezdomnego Paula, który poczielił się ze mną bardzo radosną nowiną: znalazł pracę i wraca do swoich dziecie :) Bogu dzięki :D Ja podzieliłem się moją radością – załapaniem się na statek przez Wieką Wodę :)
Nocowałem znów u Oli na Sea Point. Zaprosiła znajomych, którzy chcieli usłyszeć trochę moich przygód, więc poopowiadałem i pokazałem trochę zdjeć z podrózy.
W niedzilę po południu pojechałem z całym dobytkiem do Hout Bay. Z pomocą Mikea załadowalismy sakwy do jachtu a rower tymczasowo zamocowałem na jachcie.

Poniedziałek 13 maja   Rejs z Hout Bay do Cape Town
Koło południa rzuciliśmy cumy i popłynęliśmy z Mikem do Cape Town. W trakcie 4 godzin, głównie na silniku, bo był zbyt słaby wiatr, moglismy pocizwiać z wody przepiękne widoki na góry stołowe i zabudowania wybrzeża. Dotarliśmy koło 17ej do Royal Cape Yacht Club. Wskoczyłem jeszcze na rower i przejechałem się na Waterfront zrobić drobne zakupy.
Po raz ostatni na kontynencie Afrykańskim mogłem przejechać się rowerem. Nakręciłem nowym rowerem od Nairobi 13 000 kilometrów i 846 godzin w siodle :)
Wtorek rano dojechała Loretta, która miała z nami płynąć ale okazało się, że jej paszport utknął w ambasadzie Brazylii, do której załatwiała wizę i przez to nie będzie mogła płynąć z nami! Spróbuje jednak dokończyć formalności i dołączyć do nas na pokład w Namibii w Walvis Bay, gdzie ma dołączyć też  czwarty załogant – Fred z Pretorii w RPA.
Z Mikem ruszylismy odprawić dokumenty jachtu oraz nasze. Modliłem się w duchu, by nie doczepili się do mojej przekroczonej o 5 miesięcy wizy RPA! Ufff, trafiłem na początkującą urzędniczke, która nie mogła się odnaleźć w mnogości pieczątek i wiz w moim paszporcie i po kwadransie wertowania mego paszportu w poszukiwaniu pieczątki wjazdowej do RPA, finalnie poddała się i wbiła po prostu pieczątkę wyjazdową w wolnym miejscu :)
Po południu pojechaliśmy taksówką z Mikem zrobić duże zakupy prowiantu na naszą przeprawę przez Atlantyk – dwa wielkie wózki jedzenia różnej maści! Z Mikem umówiliśmy się, że każdy z nas powinien wydać około 200 dolarów na jedzenie, tak tez podzieliliśmy nasze wydatki.
Pod wieczór wróciliśmy do Jacht klubu, zostawiliśmy zakupy na jachcie i poszliśmy do miejscowej restauracji wydać resztę afrykańskich randów na kolację a ja jeszcze lampkę czerwonego, miejscowego winka :)

Dzień 277 podrózy z Nairobi. Środa 15 maja 2013.
POCZĄTEK MEGO REJSU PRZEZ ATLANTYK

Rano po śniadaniu zabraliśmy się z Mikem za pakowanie całego prowiantu w schowkach na jachcie.  Była bezwietrzna pogoda a prognozy wskazywały jakiś wiatr dopiero pod wieczór. Zaplanowaliśmy wypłynąć więc dopiero koło 17ej. Koło południa zabrałem się za rozkręcanie i pakowanie mojego roweru. Ramę rozebrałem prawie do gołego i cała zasmarowałem zakupionym w tym celu tawotem i zabezpieczyłem w plastikowe worki a na koniec zawinałem plandeką. Mike linkami zamocował zabezpieczoną ramę przy maszcie. Części popakowałem w plastikowe worki i ulokowaliśmy na dole w schowkach.
O 16ej ostatni prysznic na twardym lądzie. Spotkałem się jeszcze z Krzysiem Tanewskim, który przeprowadził ze mną jeszcze wywiad do gazetki polonijnej. Pożegnaliśmy się, kilka wspólnych zdjęć i o 17ej we dwójkę z Mikem zrzuciliśmy cumy i ruszylismy w rejs przez Atlantyk do Namibii. Tam dołaczy reszta załogi i pożeglujemy przez wyspę św. Heleny, wyspę Wniebowzięcia do Forteliza w Brazylii, Gujanę Francuską, Gujanę do Trinidad. Tu Mike planuje zakończyć swój rejs dokoła świata! Ja będe chciał załapać stamtąd kolejny statek przez kanał Panamski do Ekwadoru lub Peru i tam wreszcie spotkać się z moimi kompanami Adela i Krzysiem :)

CIĄG DALSZY NASTĄPI :)

 

Kliknij aby zobaczyć zdjęcia