Dzień 277 podrózy z Nairobi. Środa 15 maja 2013.
REJS PRZEZ ATLANTYK

Wraz z Mikem o 17:00 rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy w rejs przez Atlantyk,

pierw do Namibii po resztę załogi.
Naszym oczom ukazał się cały majestat piękna gór Stołowych otaczających Cape Twon, które w świetle zachodzącego słońca potęgowały moc wrażeń!
Moje wcześniejsze doświadczeia pod żaglami ograniczały się jedynie do tygodnia pod żaglami na jeziorach  mazurskich z grupą studentów z medyka w Gdańsku. Mym głównym zadaniem było opuszczanie kila przy wypływaniu z mariny i wciąganiu kila przy zawijaniu do mariny a poza tym granie na gitarze i picie piwa :)
Tu wiatr pozwalał nam płynąć 3-4 węzłów. Im dalej od brzegu tym bardziej zaczęło kołysać a mój żołądek potrzebował czasu by przywyknąć do huśtania! Tak więc nie obyło się bez przeglądu jadłospisu ostatnich posiłków :)
Ze względu, iż płynęliśmy tylko we dwójkę, Mike podzielił warty nocne po 4 godziny: jeden pierw 20:00-00:00 i 4:00-8:00, drugi od 00:00-4:00 a kolejnej nocy zmiana. Jacht nasz miał duży plus, że posiadał autopilota, więc warta ograniczała się do obserwacji, czy coś nie płynie na naszym kursie, by się nie zderzyć z innym statkiem.  Przy dobrej widoczności wystarczyła obserwacja wzrokiem, przy gorszej korzystalismy z radaru.
Po dwóch dniach mój żoładek przywykł do kołysania i mogłem w wolnych chwilach (których nie brakowało :) skupić się na uzpełnianiu notatek w dzienniku podróży z ostatnich prawie dwóch miesięcy pobytu w Cape Town! Działo się sporo, więc duuużo do opisania.

Trasę z Cape Town do Walvis Bay w Namibii pokonaliśmy część na żaglach ale też część na silniku, bo wiatr nie dawał często szans na żeglowanie.. Z Mikem miesliśmy sporo historii ze swych podróży do opowiadania, więc nie było czasu na nudę. Od Mikea dowiedzialem się też, że na statku posiłki są główną atrakcją i warto przykładać starań do tego, by smakowały jak najlepiej! Potrafił on przyrządzać naprawdę pyszne posiłki, dobre spagetti czy ryż z curry!
To spora różnica w porównaniu do podróży rowerem, gdzie dla mnie główną atrakcją były widoki po drodze, ciekawe miejsca, ludzie, obyczaje a jedzenie było tylko krótkim przerywnikiem na uzupełnienie energii potrzebnej do kręcenia wehikułem :)
Na morzu widoki ograniczają się do wody wokół! Atrakcją jest czasem jakiś statek, który pojawi się na horyzoncie.

Wtorek 21 maj
Dziś zbliżyliśmy się trochę bardziej do wybrzeża i naszym oczom ukazały się wydmy namibijskiej pustynii. Często pojawiaiły się też foki pluskające się w pobliżu.

Środa 22 maj  WALVIS BAY – NAMIBIA
Rano już na silniku wpłynęliśmy do zatoki i dopłynęliśmy do mariny. Tu przycumowaliśmy do boi i przygotowaliśmy ponton do użytku; napompowaliśmy i zainstalowalismy silnik. Dopłynęliśmy pontonem do pomostu i poszliśmy do miasta zrobić check-in. Okazało się, że ja potrzebuję wizę (załatwianą przed wjazdem do tego kraju), by móc legalnie przebywać na terytorium Namibii! No cóż, powiedziałem, że zostanę na jachcie! W praktyce nikt tu nie będzie mnie śledził, więc mogę przebywać także na lądzie, byle by tylko policji nie podpaść :)

W czwartek udało mi się spotkać z dwiema dziewczynami, które poznałem będac pół roku temu na wodospadach  Victorii w Zimbabwe – Anię i Helmi. Żeby było ciekawiej; Ania z Polski ma męża z Namibii a Helmi z Namibii ma męża z Polski a nawet mówi po polsku! Obie pracują w polsko brzmiącej nazwie  biura turystycznego „Bocian Safari”. Mieliśmy sporo różnych przygód z Afryki do opowiadania!
Po południu dotarł do nas nasz nowy załogant – Fred z Pretorii z RPA
W piątek dołączyła do nas Loretta z Kanady i także zakwaterowała się na naszym jachcie wraz ze swoim rowerem. Wieczorem w barze w marinie poznalismy miejscowego gościa Arne, ktry zaprosił nas na jutro wieczór na piknik na pustyni wraz z jego przyjaciółmi.
Sobotę spędziliśmy na uzupełnianiu zapasów żywności dla reszty załogi. Wieczorem spotkaliśmy się z Arne i pojechalismy z nim za miasto. Po drodze widzieliśmy poważny wypadek; dwa wywrócone obok siebie samochody osobowe a trzeci skasowany najbardziej 200 metrów dalej! Gość miał dużo szczęścia, że się jeszcze ruszał. Chwilę potem znaleźliśmy obok niego przyczynę wypadku – otwartą i opróżnioną butelkę po jakiejś wódce! Był tak pijany, że nie paniętał co się stało i co on tu w ogóle robi! Oto skutki kierowania i picia wódki !!!
Po chwili przyjechała karetka i zajęła się poszkodowanymi a my ruszyliuśmy w boczną drogę na pustynię, gdzie kilka kilometrów dalej w dolinie wyschniętej rzeki czekali na nas znajomi Arne. Tu dołączyliśmy do kręgu przy ognisku z gitarą i winkiem. Tak oto zaczęliśmy naszą pustynną biesiadę w świetle pełni księżyca przeplataną muzyką i opowieściami!
Przegawędziliśmy do północy. Część spała w namiotach, część w samochodach a nasza ekipa żeglaży ułożyła się w śpiworach wokół ogniska :)
Obudziliśmy się skoro świt, dzieki temu mogliśmy obejżeć wschód słońca na pustyni. Promienie wschodzącego słońca nadawały wydmom złocistego koloru, oświetlając pozostałe jeszcze gdzie niegdzie mgiełki rosy!
Na żarze z ogniska udało nam się jeszcze zagotować wodę na poranną herbatkę. Arne zawiózł mnie potem do miasta na mszę. Po mszy pokreciłem się po Walvis Bay ale w niedzielę miasto wygladało jakby wymarłe! Na szczęście udało mi się znaleźć supermarket z gotowym jedzeniem  na wagę, więc zjadłem sobie śniadanie z obiadem. Wróciłem spacerkiem do mariny i tam po południu dołączyła reszta naszej żeglarskiej braci. Wróciliśmy na jacht odespać trochę wczorajszą nockę. Wieczorem wróciliśmy jeszcze do knajpki na piwko i internet.
W poniedziałek popłynęliśmy jachtem do portu zatankować paliwo oraz uzupełnić wodę na jachcie.

Wtorek 28 maj Walvis Bay – Atlantyk!
Rano po śniadaniu spakowaliśmy ponton do schowka, rzuciliśmy cumy i po tygudniu postoju ruszyliśmy na pełen Atlantyk, w kierunku wyspy Św. Heleny. Na otwartym oceanie znów zaczęło huśtać. Czułem, że może to być jeszcze trudne do zniesienia dla mojego żołądka, więc obiadek zjadłem na pokładzie. No i jak przypuszczałem, po chwili zwróciłem go Neptunowi :)
Od dziś warty pełnilismy już w czwórkę na zmiany, więc wypadało tylko raz na noc po 3 godziny.
Drugi dzień od wypłynięcia z Walvis Bay czułem się jeszcze senny, jak większość załogi. Dopiero trzeciego dnia samopoczucie znacznie się poprawiło i mogłem się zabrać do kontynuacji notatek w dzienniku podróży, z tego co działo się podczas pobytu w Cape Town.  W przerwach z Lorettą wymienialiśmy się opowieściami przygód z naszych podrózy rowerowych. Mike w salonie miał telewizor i wieczorami oglądaliśmy filmy odcinkowe do pół godziny (baterie podczas rejsu nie pozwalały na dłuzsze seanse, bo autopilot pochłaniał sporo energii, TV 40 cali też niemało :) Pierwszym naszym wieczornym serialem był „Band of Brothers” o lądowaniu Amerykanów w Normandii.

Sobota 1 czerwiec
Mike przygotował dziś prysznic na pokładzie: Wąż z podłączoną do pompy słoną wodą – można było się namoczyć, namydlić i spłukać a następnie słoną wodę spłukać z siebie słodką wodą z  worka. Po raz pierwszy miałem okazję brać prysznic na środku oceanu, pod żaglami w promieniach słońca! He he, taki fajny Dzień Dziecka :)
W niedzielę niestety nie widziałem żadnego kościoła po drodze, więc mogłem zadowolić się jedynie chwilą rozmowy z Szefem i podziękowaniem mu za to, że tak bogato obdarza mnie dobrami, teraz fajną, wesołą załogą i możliwością przeprawy jachtem przez Atlantyk!
Czasem bywały dni, że jachtem huśtało nas po 3 metrowych falach od strony do strony a gotowanie posiłków w kuchni stawało się nie tylko wyzwaniem kulinarnym ale przede wszystkim wyższą ekwilibrystyką! - gimnastykować się tak, by nie rozlać, rozsypać produktów, nie porozbijać naczyń, mebli czy własnej głowy!

Czwartek 6 czerwiec  Wyspa ŚW. HELENY
Wczoraj udało mi się dobrnąć z notatkami w dzienniku podróży do końca prawie 2 miesięcznego pobytu w Cape Town! Ale zajęć mi nie brakuje na pokładzie – teraz czeka mnie przygotowanie materiału na stronę internetową od Durbanu do Cape Town!
Dziś rano naszym oczom ukazały się skaliste zbocza gór wyspy Św. Heleny. Od północnej strony strome wybrzeża zatoki otaczają fortyfikacje z XIX i XX wieku.
W zatoce przycumowalismy do boi. Tutaj kursuje promik, który co 2 godziny dowozi i odwozi ludzi z cumujących tu statków. My popłynęliśmy promikiem do miasteczka Stowntown zrobić checkin. Mimo że to terytorium brytyjskie czyli także unii europejskiej, to tak jak wszyscy przyjezdni musiałem także uiścić opłatę wjazdową 17 funtów – tutaj i na Assention Island (wyspa Wniebowzięcia) obowiązuje funt Assention, tej samej wartołci co funt brytyjski. Musieliśmy wybrać pierw kasę z banku. Bankomatu żadnego tu nie uświadczysz ale z banku można wybrać pieniądze za pomocą karty z okienka, po okazaniu paszportu.
Przeszliśmy się po miasteczku. Rozciąga się ono wzdłuż głębokiego wąwozu z którego są dwie strome drogi wyjazdowe. Znalazłem tu kościół katolicki ale zamknięty, bo przeważająca większość mieszkańców to anglikanie.
Pod wieczór poszliśmy całą naszą czwórką do knajpki na piwko – Mike nie pije alkoholu, należy do kościoła mormońskiego – nie pije, nie pali ani nic co może uzależniać, hm,nawet kawa czy herbata! Tu w knajpce spotkalismy czwórkę żeglaży z Cape Town, którzy doręczają jacht – katamaran na Karaiby! Umówiliśmy się z nimi na jutro na wycieczkę po wyspie. Wróciliśmy ostatnim promikiem na nasze jachty. Tamta załoga zabierała na swój jacht kanistry z wodą, więc pomogliśmy im załadować na jacht. Niestety nasza Loretta wraz z jednym kanistrem wpadła do zatoki! Stwierdziła, że woda jest ciepła :)

W piątek rano wraz z drugą załogą i miejscowym przewodnikiem Robertem busikiem pojechaliśmy pierw na punkt widokowy na miasteczko, stamtąd do Plantanion House, by obejżeć najstarsze żyjące zwieżę na świecie – 197 letni żółw!  Mieliśmy okazję podejść tak blisko, że mogliśmy go nawet pogłaskać a lubi pieszczoch głaskanie po szyi – wyciągał głowę jeszcze bardziej w naszą stronę!
Przejechaliśmy u podnurza najwyższego szczytu wyspy – Diana Peak 820m. Cała wyspa jest bardzo górzysta i cięzko tu uświadczyć kawałek płaskiego. Za to dużo wąskich i bardzo krętych dróg – używanie klaksonu przed każdym zakrętem jest tu bardzo powszechne – by nie zderzyć się z autem z naprzeciwka!
Koło 11ej dojechaliśmy do domu, gdzie został zesłany Napoleon na ostatnie 9 lat życia (1815-1821). Pojechaliśmy też do miejsca, gdzie przez 90 lat spoczywało jego ciało ale zostało potem zabrane do Paryża.
Na wyspie od kilku lat jest w budowie lotnisko międzynarodowe. Na tak małej i tak górzystej wyspie budowa lotniska jest prawdziwym wyzwaniem! Ma ono zostać oddane do użytku w 2016 roku. Wtedy ta wysepka odcięta od świata zmieni swoje oblicze na dużo bardziej komercyjne! Jak na razie każdy każdego zna tu na wyspie a nawet przyjezdni (w zasadzie tyko przypływający:) są tu mile przyjmowani z uśmiechem na twarzy. Jak do tej pory jest to też pierwsze miejsce w którym byłem na świecie, gdzie nie istnieje łączność komórkowa!
Po poowrocie do miasta kupiłem jakieś puszkowane papu i po posiłku poszedłem do miejscowego hotelu na internet – najdroższy, jaki kiedykolwiek widziałem – 6,60 funta (ponad 30zł) za godzinę !!!
Pod wieczór wraz z Fredem postanowiliśmy przejść się po schodach z miasta w góre do fortów – 700 stopni i 200m różnicy wzniesień udało mi się wejść w 10 minut bez przerwy! Poszliśmy też obejżeć fortyfikacje z działami nabrzeżnymi kal.140mm! Wróciliśmy tymi samymi schodami do miasteczka i ostatnim promem wrócilismy na jacht. Mięśnie po schodowej wspinaczce dawały się jeszcze we znaki przez kolejne 3 dni!

W niedzielę rano poszedłem do anglikańskiego kościoła na mszę. Gdybym nie wiedział, to trudno byłoby mi odróżnić mszę od tej w kościele rzymsko-katolickim!
Po mszy zjadlem papu z puszki w parku i ruszyłem na zwiedzanie północno – wschodniej części fortów na nabrzeżu. Te były jeszcze bardziej bogate i urozmaicone! W dole na półce skalnej widziałem zrzuconych z nabrzeża 5 dużych XIX wiecznych dział ładowanych jeszcze od przodu! Forty ciągnęły się jeszcze nabrzeżem za kolejną zatoką.
Poniedziałek rano popłynęliśmy zostawić nasze rzeczy do prania. Poszliśmy też odprawić się na posterunek policji. W hotelu skorzystałem też jeszcze z internetu na moim laptopie – kilka dni wcześniej spadł mi na jachcie na podłogę i potłukł się wyświetlacz, jeszcze coś tam widać ale za to zainstalowany na nowym dysku windows okazał się tymczasowy na miesiąc i właśnie czas uzytkowania minął a mnie nie stać na zakup Windowsa a linux który mam nie obsługuje muzyki ani filmów a szukanie i ściąganie sterowników na tak drogim jak tu internecie kosztowało by mnie dużo za dużo!
Chciałem też przyciąć brodę i włosy ale moja maszynka też odmówiła posłuszeństwa, więc poszedłem do miejscowego fryzjera. Zacząłem opowiadać troche przygód ze swech podróży a kobietka za to nie policzyła mi ani centa za strzyżenie! Kurde ale mam szczęście do ludzi :)

Wtorek 11 czerwiec  Opuszczamy Św. Helenę
Koło 9:00 rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy pod żaglami na północ w kierunku wyspy Wniebowzięcia. Po południu zabrałem się za gotowanie obiadu, no cóż jak to najczęściej w mojej podrózy – strawa jednogarnkowa. W jednym garnku ugotowałem ryż z soczewicą z dodatkiem czosnku, cebuli i marchewki. Tyle że Mike ma do dyspozycji całą szufladę z przyprawami, więć mogłem zrobić do tego „rosyjską ruletkę” z przyprawami – co się nawinie to do gara! Wow, nawet dało się zjeść :)
Niestety wieczorem chroba morska znów się odezwała i zwróciłem nadmiar strawy Neptunowi! Ja już chyba tak będę miał, że po każdej kilkudniowej przerwie żołądek znów musi się przyzwyczajać do kołysania!
Dziś wieczorem zaczęlismy nowy serial filmowy „office” z Stevenem Carell. Z moim dość marnym angielskim musiałem często korzystać ze słownika w telefonie, by coś zrozumieć!
Do śniadania na kilka następnych poranków odkryłem paczkę owsianki bananowej, która z dodatkiem rodzynek, cynamonu i owoców z puszki czyniła mój żoładek szczęśliwym :)
Po tygodniu żeglugi od wyspy Św Heleny udało mi się dobrnąć z notatkami od Cape Town do teraz na bieżąco :)

Niedziela 16 czerwiec WYSPA WNIEBOWZIĘCIA (Assention Island)
Rano naszym oczom ukazały się skaliste wybrzeża wyspy Wniebowzięcia. Koło południa dopłynęliśmy do zatoki Long Beach przy Georgetown. Tu rzuciliśmy kotwicę pomiędzy dwoma innymi jachtami. Z jednym z nich, Scothem na dużym katamaranie Mike utrzymuje kontakt radiowy gdzieś od Pacyfiku – Scoth podaje nam prognozy pogody (dzięki telefonowi satelitarnemu ma internet na jachcie)
Woda w zatoce była błekitna i widoczność na 20 metrów w głąb a do tego mnóstwo ryb dokoła, więc wskoczyliśmy zaraz do wody. Mike użyczył nam maski do nurkowania, więc frajda była jeszcze większa :) Popłynęliśmy na chwilę do Scotha na zimnego drinka i pogawędkę. Mieliśmy też okazję z bliska przyjżeć się jego luksusowemu jachtowi – 51 stóp długości (15,5m), tylko 6 stóp dłuższy od naszego ale za to jako katamaran dużo szerszy!
Po południu z Mikem popłynęliśmy pontonem do miasteczka. W niedzielne popołudnie było jakby wyludnione! Znalazłem kościół anglikański ale msze były rano. Była otwarta tyko jedna knajpka skąd dochodziły do nas dzwięki muzyki country. Tam przewijało się parę osób. Wypiliśmy coś zimnego i wieczorem wróciliśmy na jacht. Stacjonując na kotwicy mogliśmy pozwolić sobie wieczorem na pełnometrażowy film – komedię „Hich”
W poniedziałek rano popłynęliśmy całą załogą na wyspę. Tu na posterunku policji zrobiliśmy checkinn i tak jak na Św Helenie musieliśmy uiścić opłatę wjazdową 15 funtów i tylko na 3 dni! Przeszedłem się trochę po wyspie do bazy wojskowej USA. Kawałek za nią znalazłem kapliczke katolicką i jak się okazało wczoraj msza była tu o 19:00! Wyspa to w znacznej większości kamienista pustynia, tylko w centralno-wschodniej części Green Mountain jak nazwa wskazuje jest zielono i tam też znajduje się najwyższy szczyt wyspy 858m. Wróciłem do miasteczka. Pod wieczór z resztą ekipy i poznaną załogą dostarczającą katamaran motorowy z Cape Town na Karaiby, poszliśmy zwiedzić muzeum oraz fort.
Wyspa Wniebowzięcia słynie z miejsca legowego żółwii. Kończy się właśnie sezon wylęgu zółwi, które składają jaja na tutejszej piaszczystej plaży Long Beach. Umówiliśmy się zatem wraz z drugą załogą na wieczór na spacer po plaży. Znaleźliśmu na plaży wiele śladów dużych żółwii i sporo małych, świeżo wyklutych żółwików, które dopiero w chłodzie nocy wykopują się z piasku i zasuwają jak małe samochodziki do oceanu.
O północy nasz kompan Fred obchodził swoje 20te urodziny, więc odśpiewaliśmy mu happy birthday i złożylismy życzenia a w obieg poszła butelka koniaku.
Cały czas w świetle czerwonych lampek, by nie wystraszyć jaskrawym światłem, wypatrywalismy jakiejś dużej samicy, by zobaczyć składanie jaj. W końcu po 2 godzinach wypatrzyliśmy dużego żułwia wytaczającego się z wód oceanu na plażę ale narobiliśmy za dużo hałasu z wrażenia i go wystraszyliśmy! Przeczekalismy jeszcze w oddali z pół godziny ale już nie wrócił! Daliśmy plamę! Koło 3:00 wróciliśmy na nasze statki.
We wtorek po śniadaniu koło 11ej popłynęlisµy do miasteczka. Poszlismy odprawić się. Stamtąd ruszyłem sam na fortyfikacje powyżej miasteczka, skąd roztacza się ładny widok na wyspę i plażę usianą dziurami po składaniu jaj przez żółwie!
Po powrocie do miasteczka wymieniłem resztę funtów Assentian na funty brytyjskie (to bez żadnych opłat), będzie je łatwiej i bardziej opłacalnie wymienić w Am. Pd.
Przeszedłem się jeszcze po Long Beach i pod koniec plaży zobaczyłem świeze ślady żółwia – prawdopodobnie ten, którego wystraszylismy, nad ranem w końcu odważył się, wtoczył na plażę i złożył jaja w dwóch oddzielnych miejscach. Uff, natura przetrwa!
Wykąpałem się jeszcze na plaży i poszedłem na basen skorzystać z prysznica a także przeprać i zarzucić na siebie mokre ciuchy do wysuszenia i miłej ochłody :)
Po południu zostalismy zaproszeni na moto-katamaran znajomej załogi na ciasto urodzinowe – prócz Freda, także w ich załodze mieli solenizanta! Tym razem z gitarą odśpiewalismy obu solenizantom sto lat po angielsku ale także wiązankę sto lat po polsku :) A urodzinowe ciacho czekoladowe było pyszne!
Przed zmrokiem wróciliśmy na nasz jacht i spakowaliśmy nasz ponton do schowka.

Środa 19 czerwiec WYSPA WNIEBOWZIĘCIA (Assention Island) – ATLANTYK
Koło 8:00 wciągnęliśmy kotwicę i ruszylismy dalej, w kierunku Brazylii :) Wiatr nam sprzyjał więc moglismy postawić zagle „na motyla” - jeden na port side (lewo), drugi na starbord side (prawo) – Hej żeglujże żeglażu :)
Schowałem się w cieniu pod pokładem i zabrałem się za uzupełnianie notatek z ostatnich kilku dni no i po raz czwarty dopadła mnie choroba morska! No ba, chyba ten typ (znaczy Ja) tak ma :)
Trzeciego dnia od Assention czułem się już bardzo dobrze i mogłem zabrać się za przygotowanie materiału na stronę internetową od Durbanu do Cape Town! Oj duuużo się wtedy działo i sporo do opisania

Poniedziałek 24 czerwiec
Ostanie kilka dni Mike zaczepiał za jachtem żyłkę ze sztuczną przynętą i dziś udało mu się złapać sporą z 5-7 kg rybę Waho! Mike wypatroszył ją na pokładzie a Fred pod pokładem przyrządził ją na obiado-kolację z ryżem – wow, pyszna świeża smażona rybka!
Kolejnego dnia ja zabrałem się za przygotowanie obiadu – ryż + sos; cebula, pomidory i kukurydza z puszki doprawione różnymi przyprawami a do tego sardynki z puszki – jak to na statku, znaczna większość jedzenia pochodzi z puszki! Na obydwu ostatnich wyspach nie uświadczysz raczej świeżych ważyw czy owoców, wszystko importowane, puszkowane! Dobrze, ze choć udało się uzupełnić zapasy cebuli i czosnku :)

Środa 26 czerwiec
Dziś Mike złowił drugą rybę – 10kg Dorado! Mike znów wypatroszył a Fred przyrządził ją na obiado-kolacjię!
Dziś mieliśmy silny wiatr i tak jak normalnie żeglujemy międzi 4-5 węzłów, tak dziś rozbrykaliśmy się na żaglach do 8 węzłów! Czad!!!

Piątek 28 czerwiec Wyspa Fernando de Noronha
Planowaliśmy dopłynąc wprost do wybrzeży Ameryki Południowej, do Gujany Francuskiej ale w nocy Mike zobaczył, że mamy zerwane mocowanie olinowania bomu! Byliśmy kilkanaście mil od brazylijskiej wyspy Fernando de Noronha. Mike postanowił zawinąć tam do zatoki, by usunąć usterkę. Rano dopłynęlismy i zakotwiczyliśmy w zatoce. Zabraliśmy się za usuwanie usterki. Tu przydały się moje praktyki stolarskie, bo trzeba było rozebrać połowę sufitu w sterówce, by dobrać się i wymienić zerwaną śrubę mocującą olinowanie na dachu! Poczuliśmy też bardzo dobrze, że jestesmy już w tropikach – na zewnątrz gorąco i deszczowo a w kabinie parno i duszno! Ciekło z nas ciurkiem! Na domiar tego sufit był wysłany watą szklaną!
Po 4-5 godzinach remontu i sprzątania wskoczyliśmy wprost do zatoki, by zmyć z siebie cały syf i pot! Od razu lepiej!
Wieczorem na wyspie odbywała się chyba jakaś impreza, bo huczały i świstały fajerwerki!
W sobotę po zatoce kręciło się wiele stateczków z ludźmi na pokładzie i głosną muzyką – fiesta rozkręca się pełną gębą! Myślałem wybrać się na wyspę do kościoła ale musielibiśmy wszyscy popłynąć i się odprawić a Mike jako obywatel USA miałby problem z dostaniem wizy!
Koło południa zaczęło trochę wiać, więc postanowiliśmy ruszyć dalej. Naszym oczom w promieniach słońca ukazało się piękno tejże zielonej ale także skalistej wyspy! Do tego z zatoki odeskortowała nas grupa kilkunastu delfinów! Czad!

Poniedziałek 1 lipiec
Dziś podczas mojej warty 4:00-7:00 co chwila zaczął wyć alarm autopilota. Mike stwierdził, że mamy poważną usterke autopilota i musimy przejść na sterowanie ręczne – ja po krótkim instruktarzu zasiadłem jako pierwszy za stery jachtu na 2 godziny. Bujało mocno, 2-3 metrowe fale wymagały sporo wysiłku do utrzymania kursu jachtu na żaglach! Do tego co chwila fale uderzały o burtę odświeżając słoną wodą moje spojrzenie na świat – przydały by się wycieraczki na okulary :)
W ciągu dnia Mike wykrył też małe rozdarcie na głównym żaglu – trzeba to naprawić jak najprędzej, zanim rozedrze się poważniej a wtedy znacznie podroży koszty naprawy!. To spowodowało zmianę naszych planów – musielismy awaryjnie dopłynąć do Fortaleza w Brazylii, by usunąć usterki i móc kontynuować dalej na północ w kierunku Trinidad na Karaibach.
Po południu było już dużo spokojniej i sterowało się lekko i wygodnie. W nocy zmienialiśmy się co godzinę, by nie zasnąć za sterem.

Wtorek 2 lipiec FORTALEZA – BRAZYLIA
Rano dopłynęlismy do wybrzeża Ameryki Południowej ! Po 1,5 miesiąca udało nam się szczęśliwie przemierzyć Atlantyk z Cape Town w RPA do Brazylii !!! Fortaleza to duże miasto na północy Brazylii, koło 2 milionów mieszkańców! W części centralnej usiane wieloma 20-30 piętrowymi wieżowcami!
Przed 9:00 dotarlismy do mariny przy hotelu Marina Park. Tu po konsultacji udało nam się zacumować do małego doku tyłem a przodem na kotwicy. Dok był tak prymitywny, że musielismy korzystać z naszego pontonu, by przedostać się z jachtu na pomost! Mimo wielkiego miasta i równie wielkiego hotelu, przy którym stacjonowaliśmy, miejca było zaledwie na kilka jachtów!
Szef mariny powiedział nam, że w przypadku awaryjnego zawinięcia do portu, jak my, nie potrzebujemy robić checkin! Dla mnie nie byłoby problemu – obywatele Polski mają bezpłatny pobyt w Brazylii na 90 dni :) Ale Mike miałby spory problem z wizą, bo USA ma jakieś zatargi polityczne z Brazylią! Mike zaczął ugadywać naprawę usterek. Ja z Lorettą poszliśmy do centrum handlowego z 1km od mariny. Wybraliśmy z bankomatu gotówkę
1 real brazylijski – 1,5 zł.
Tuż obok znalazłem katedrę, na tym kontynencie ponad 90% to kościoły katolickie, tak jak i ten, więc nie będzie na tym kontynencie problemu ze znalezieniem w niedzielę kościoła katolickiego :) Jutro będę mógł się wybrać tu na mszę południową. Pod wieczór spotkaliśmy w jednej knajpce Mikea i Freda. Zjedlismy tam coś na miejscu i wrócilismy na jacht.
W środę przed południem poszedłem do katedry skorzystać przed mszą ze spowiedzi. Niestety ksiądz nie mówił po angielsku i po raz I-szy w życiu spowiadałem się po portugalsku – znaczy ja po polsku a ksiądz do mnie po portugalsku! Zrozumiał jedynie, że jestem z Polski jak jan Paweł II. Ja znałem zaledwie kilka słów po hiszpańsku. Ale skoro spowiada się i rozgrzesza osoby chore, które nie mogą się czasem w żaden sposób komunikować (jak my tu przez brak wspólnego języka), to i tym samym ja dostałem rozgrzeszenie. Po 3 tygodniach od ostatniej mszy na St.Helena, tu na eucharystii mogłem przyjąć wreszcie Chrystusa do swego serca – Moc jest znów ze mną :)
Po mszy spotkałem się z Lorettą i Fredem w samoobslugowym barze na jedzenie z dużym wyborem potraw – 2,9 reali/100g
Stamtąd ruszyłem w poszukiwaniu nowego laptopa – niestety okazała się że albo są duze 15 czy 17 calowe albo małe touchpady a jak już znalazłem netbooka, to drogi i ze słabymi bateriami (3-4godz.max). Nachodziłem się jednak sporo, skorzystałem z neta i dowiedziałem się, ze Adela z Krzysiem są w Boliwii w Santa Cruz. Zleciał czas do wieczora a powrót z buta byłby w tym mieście duzym ryzykiem rabunku! Wybrałem zatem powrót autobusem komunikacji miejskiej – dystans koło 5km 2,30 reala. Od przystanku do mariny przy Park hotel zostało może z kilometr ale wielu ludzi stanowczo odradzało przechadzkę wieczorem, bo przechodzi się przy slamsach, słynących z duzej ilości napadow rabunkowych! Wzięłem moto-taxi na ten odcinek – 5 reali! No ale dzięki temu bezpiecznie wieczorem dotarłem na jacht.

Przez kolejne dni rano często korzystałem z kąpieli w hotelowym basenie, w południe do katedry na mszę nacieszyć się spotkaniem z Jezusem a potem chodziłem po mieście jeszcze w poszukiwaniu laptopa ale nic ciekawego nie znalazłem. Można w mieście podziwiać sporo z postkolonialnej architektury a także wiele pięknych kościołów. Znalazłem bibliotekę, gdzie za darmo przez godzinę można było korzystać z szybkiego internetu.

Sobota 6 lipca – SAMBA BRASIL
Dziś wieczorem w parku hotelowym przy naszej marinie o 20:00 będzie wielki koncert Samba Brasil. Od 18ej nawet goście hotelowi, którzy nie mieli biletów zostali wyproszeni z basenu i parku.Bilety w przedsprzedaży kosztowały 40 reali a w dniu koncertu ceny dochodziły do 100 reali! Ja przeszedłem się koło 18ej spróbować wkrecić w zebrany już spory tłum przed sceną i bez przeszkód udało mi się dojść z 20m od sceny! Byłem tam niestety jako jedyny z plecakiem, więc byłaby tylko kwestia czasu, jak ochrona by mnie wyautowała!. Wróciłem na łódz i podzieliłem się tą radosną możliwością z załogą. Wspólnie zdecydowalismy jednak na późniejszą próbę wejścia na koncert. Nasz jacht stał zresztą z 200m od sceny, wiec bardzo dobrze słyszeliśmy muzykę nawet na pokładzie :) Siedliśmy sobie z fredem na pokładzie sącząc piwko. Koło 22ej wracali z koncertu nasi starsi znajomi Scoth z dziewczyną i oddali nam swoje bilety! Koncert ma być do 4:00 więc mieliśmy jeszcze sporo czasu nacieszyc się sambą przed sceną :) Wchodząc od strony mariny nikt nawet nie sprawdzał naszych biletów! Było tam koło 2-3 tys osób, głównie młodzieży. Niektórzy z nich tańczyli salsę ale byłem mile zaskoczony, że znaczna wiekszość ludzi śpiewała wraz z artystami ich piosenki! To brzmiało jak jeden wielki chór! Wooow! Trzeba przyznać, że Brazylijczycy mają talenty muzyczne i taneczne!

W niedzielę byłem znów w katedrze na mszy południowej. Przeszed łem się potem po mieście ale dziś było jakby wymarłe – puste ulice! Mocny kontrast w porównaniu do tygodnia, gdzie ulicami przemierzają tłumy ludzi i auto za autem, przeplatane motocyklami! Z tego co się dowiedziałem w niedzielę ludzie często wyjeżdzają za miasto na plazę. Nachodziłem się sporo by znaleźć jakieś otwarte miejsce gdzie mozna co zjeść. I znalazłem małą knajpkę, gdzie za 6 reali można nałożyć sobie cały tależ jedzenia – tu już niestety tylko kilka potraw do wyboru. Przeszedłem się na plażę – tu kręciło sie sporo więcej ludzi.
Pod wieczór wróciłem do mariny. W hotelowym parku siedziała przy stoliku grupa muzyków – 2 gitary, flet, tamburyn. Grali przepięknie! Przeszedłem sie po moją gitarę i zapytałem, czy mogę dołączyć do nich na co zgodnie przystali i odstąpili mi zaraz krzesło. Grali jednak na tak wysokim poziomie, że ja mimo mej ponad 20 letniej praktyki z gitarą czułem się przy nich jak amator! To byli nie tylko zawodowi muzycy ale przede wszystkim pasjonaci muzyki – wirtuozi! Grali brazylijskie popularne hity, które i w europie są rozpoznawalne! Ja czasem wplatałem coś po polsku lub hiszpańsku a oni w lot łapali rytm i akordy! Granie z nimi to był dla mnie Muzyczny Raj Na Ziemii!!! Byłem jak wniebowzięty! Po dwóch godzinach część rozeszła sie ale zostało jeszcze kila osób. Zapytałem jednego z pozostałych gitarzystów:
Jakie studia muzyczne kończyłeś i gdzie graywasz?
Rafael (mój imiennik:) na to:
Jestem informatykiem a muzykiem tylko z zamiłowania, sam się uczyłem. 
Szczęka mi opadła do ziemii !!! Ja mu na to:
W Polsce czy nawet Europie wielu zawodowych muzyków nie ma polotu do twoego kunsztu!
Jego muzyka „płynęła pięknym potokiem pośród rajskiego ogrodu”! Tyle serca i uczucia co on wkładał w muzykę można było odczuwać w każdym wersie jego gry i śpiewu!

Gdy byliśmy juz w Fortaleza Mike odkrył jeszcze jedną, bardzo poważną usterkę na jachcie – mieliśmy słoną wodę w oleju w silniku! Rozebraliśmy i okazało się, że wymiennik ciepła jest uszkodzony! Mike zakupił nowy wymiennik ciepła, który razem wymienilismy ale także trzeba było wymienic cały olej, filtr oleju, uszczelki pod głowicą. Silnik musiał popracoać z godzinkę, by sam się oczyścił trochę z syfu i słonej wody a następnie ponownie wymienić olej i filtr oleju! Hm, w moim rowerze nie mam takich problemów :)
Musieliśmy poczekać jeszcze na siłownik autopilota naszego jachtu z serwisu. Mialem czas dzięki temu, by przygotować i zamieścić na mojej stronie internetowej materiał o mojej podrózy przez RPA z Durbanu do Cape Town.
Raz spróbowałem w Fortaleza swego szczęścia z graniem w centrum. Kokosów nie było ale na jedzenie na bierząco jakoś udałoby sie zarobić. Z odkładaniem jakiejś kasy na potem raczej cienko.

Czwartek 11 lipiec FORTALEZA - ATLANTYK
Po 10ciu dniach udało się usunąć wszystkie usterki na jachcie i byliśmy gotowi do dalszej żeglugi. Loretta w tym czasie dowiedziała się, że jej 3 miesięczna wiza brazylijska wydana w RPA nie zaczyna się z dniem wbicia pieczęci wjazdowej ale z dniem wydania, czyli połowę wizy miala już na boku! Mike nie mógł jednak jej tu legalnie odprawić, bo sam musialby też się legalnie tu „wprawić”, co dla obywateli USA jest tu dużym problemem! Lorecie się to bardzo nie podobalo ale nie chciała nam robić problemów przez nielegalne opuszczenie statku, więc postanowiła popłynąć z nami i legalnie wysiąść w Guyanie Francuskiej.
Tak oto w czwartek rano całą 4 osobową załogą ruszyliśmy dalej z silny tylnym wiatrem na północ. Po kilku godzinach Lorecie zaczęła odbijać mocno psycha! Miała za złe Mikowi, że nie wysadził jej w Fortaleza, że musi płynąc dalej z nami! Zaczęła go wyzywać, przeklinać, złowieszczyć a co najmocniej przesądziło o jej psychiczym niezrównowarzeniu – wyrzuciła za burtę dziennik pokładowy Mike'a a takze próbowała wyrzucić jego touchpada z GPSem, którym Mike nawigował ten jacht ! Na szczęście touchpada odzyskalismy ale jego dziennik pokładowy ze wszystkimi danymi z ostatnich 9 miesięcy jego żeglugi dokoła swiata pochłonęły fale oceanu! Razem z Mikem i Fredem po konsultacji stwierdzilismy, że dalsza żegluga z osobą niezrównoważoną psychicznie na pokładzie grozi nieszczęściem dla naszej załogi! Postanowiliśmy, że dopłyniemy do najbliższego portu, miasteczka i tam ją wysadzimy Mimo iż byliśmy zaledwie kilka godzin żeglugi od Fortaleza, to powrót tam halsując (zygzakując:) pod silny wiatr zajął by nam 2-3 dni! Znaleźlismy na mapie jakies miasteczko ponad 200 mil na północ, jeszcze w Brazylii, Luis Correira. Mike wyliczył, że doplyniemy tam następnej nocy.
Po południu mijalismy z 7 platform wiertniczych a takze wiele małycj łódek rybackich na które musieliśmy uważać, by się z nimi nie zderzyć! Niestety większy problem o imieniu Loretta mielismy na pokładzie! Musieliśmy cały czas czuwać co ona robi, by nie uszkodziła urządzeń pokładowych, radia, GPSu, radaru! Ona stała się największym zagrozeniem na łodzi!
Wszystko było dobrze z Lorettą, dopóki szło po jej myśli. Jak potrzebowała pomocy, była nawet miła ale gdy ja kilka razy prosiłem ją o pomoc, to ona na to: Eee, poradzisz sobie! A gdy poszło nie po jej myśli zaczęła być niebezpieczna dla otoczenia! Dosłownie!!! Musieliśmy warty podzielić na nas trzech, bez niej, bo  podczas warty prócz pilnowania, by nie zderzyc się z innym statkiem, głównie musielismy pilnować wyposarzenia nawigacyjnego i sterowego jachtu przed Lorettą. Przez całą noc co chwila robiła podchody do urządzeń sterujących ale nie pozwalalismy jej zbliżać się do sprzetu! Wkurzała się, bo nie wiedziała, gdzie ją wywieziemy! Ja zażartowałem, ze do Sachary Zachodniej, wielbłądy na nią czekają!
Niestety mimo, że mieliśmy zmiany straży w trójkę, to gdy tylko wychodzila ze swojego pokoju na dziobie, to wszyscy musieliśmy być w pogotowiu, by czegoś nie odwaliła albo nie wyskoczyła z nozem do Mike'a!
W ciągu dnia próbowałem odespać nieprzespaną nockę ale mimo niewyspania nie mogłem zasnąć – trudno mając „puszkę Pandory” na pokładzie! W ciągu dnia była spokojniejsza, powoli pakowała swoje rzeczy. Mike chciał zwolnić jacht, by nie dopłynąć do portu w środku nocy ale mimo zwiniętych całkiem żagli wiatr pchał nas 4 węzły!
Tak też koło 3:00 w nocy dopłynęliśmy za falochron portu koło miasteczka Luis Correira. Tu rzuciliśmy kotwicę i chcielismy przeczekać do świtu. Mimo, że stojąc na kotwicy nie trzeba rzymać straży, to ze wzgledu na minę pułapkę o nazwie Loretta, czuwałem w kokpicie przy sprzęcie pokładowym do świtu.

Sobota 13 lipiec Luis Correira – Puszka Pandory z głowy!
O świcie o 6:00 z Mikem i Fredem przygotowalismy ponton, pomoglismy Lorecie załadować jej rower i rzeczy na ponton i Mike odwiózł ją na portowe nabrzeże. Trochę miałem pietra, by na odchodne nie pocięła mu pontonu czy coś ale na szczęście po kwadransie Mike szczęśliwie wrócił na jacht i już z wielką ulgą zwinęliśmy ponton, kotwicę i ruszyliśmy już bezpiecznie na północ – Puszka Pandory, wreszcie z głowy, z pokładu !!! Ufff, co za ulga

Niedziela 14 lipiec RÓWNIK
Dziś Mike złowił małą z 1,5kg rybę. Na obiado-kolację zrobił z niej przepyszne sushi z pastą wasabi – do tego ostatniego produktu dobrze mieć w pogotowiu wiadro wody – do picia i ochłody! :) Mike puścił z głośników dobrego starego rocka – Def Lepard – wreszcie zaczeło schodzić z nas napięcie z ostatnich dni! Dobre papu przy dobrej muzyce :)
Koło 19:00 przekroczyliśmy a w zasadzie śmignęliśmy z prędkościa 8 węzłów przez

 

RÓWNIK

00 stopnii 00 minut

44 stopnie i 23 minuty zachód



Mike uczcił to butelką czerwonego wina – my z Fredem po łyczku i trochę chlupnął Mike do oceanu dla Neptuna .
Kolejnego dnia koło południa Mike przygotował dla naszej dwójki chcrzest z okazji przekroczenia równika – wysmarował nas kremem i posypał mąką kukurydzaną a do tego zawinął w folię aluminiową . Zostawił nas na kwadrans na pokładzie, byśmy sie trochę podsmażyli w pełnym słońcu :) Po chwili Mike wyszedł do nas w swoim wyjściowym ubiorze pirackim z szablą i mianował nas z majtków pokładowych na dojżałych żeglarzy!

Wieczorem po serialu filmowym „Office” z Stevenem Carellem siadłem sobie na pokładzie z herbatką pod gwiazdami na warcie do 23:00. Tyle że o dziwo coś ostatnie 2 dni zaczyna mnie chwytac przeziębienie! Na równiku??? Trochę to dziwne!
Koło 4:00 rano chlopaki obudzili mnie rumorem, wiec wstałem zobaczyc co się dzieje. Okazało się, że rozwinęliśmy naszą największą prędkość – w porywach do 12 węzłów !!! Wiatr pchał nas mocno ale płynęliśmy też z silnym 3-4 węzłowym prądem morskim. Stąd to padł nasz ale takze tej łodzi rekord prędkości :)

Wtorek 16 lipiec Ujście Amazonki
Dziś pomogłem Mikowi z pomocą moich notatek odzyskać część jego notatek z utraconego przez Lorettę dziennika pokładowego. Uzupełniłem też zaległosci w swoim dzienniku podrózy.
Do tej pory nasz średni dystans dobowy to około 140 mil a dzięki silnemu prądowi morskiemu w ciągu ostatnich 24 godzin przepłynęliśmy rekordowy dystans – 183 mile morskie!
Mike dla bezpieczeństwa omijał ujście Amazonki o ponad 100 mil morskich (182km). Wraz z prądem tak wielkiej rzeki niesione są duze ilości różnych śmieci, pni drzew i mimo naszego stalowego kadłubu, Mike nie chciał ryzykować pod koniec swej żeglugi dokoła świata uszkodzenia jachtu! Pomimo tak duzej odległości od ujścia Amazonki koło 14:00 zobaczyliśmy, jak woda z błekitnej i bardzo przejżystej, zaczyna sie kotłować i zamieniać w kawę z mlekiem! Od tamtej pory utraciliśmy też silny prąd morski, który od Fortalezy pchał nas tak mocno do przodu!

Czwartek 18 lipiec Cayene – GUJANA FRACUSKA
Przed południem naszym oczom zaczęły ukazywać sie wybrzeża Gujany Francuskiej. Bliżej zatoki wpłynęliśmy w kanał oznaczony bojami, którym po kilku milach dopłunęliśmy do mariny w pobliżu stolicy Guyany Fr..- Cayenne. Tu przy innych jachtach rzuciliśmy kotwicę. Większość stała przycumowana do doku. Przygotowaliśmy ponton ale było już doć późno, więc postanowiliśmy zostać na łodzi. Wieczorem obejrzelismy sobie pelnometrażowy stary hit kinowy „Polowanie na Czerwony Październik”
W piątek popłynęliśmy na brzeg i przeszliśmy sie do portu zrobić check-in. Ten kraj dzięki temu, że to była kolonia francuska, należy do Unii Europejskiej, wiec nie mieliśmy w paszporty wbijanej zadnej pieczątki, ani ja ani Mike czy Fred!
Stamtąd złapalismy okazję i pojechalismy do pobliskiego dużego supermarketu. Przeciębienie, które chwyciło mnie przy przekraczaniu równika rozwinęło się na tyle, że teraz nawet przełykanie śliny było dla mnie bolesne! W aptece zaopatrzyłem sie w spray do gardła i tabletki do ssania, co znacznie ukoiło ból i mogłem już zjeśc posiłek bez łez w oczach :) Zrobiliśmy spore zakupy jedzenia i spowrotem udało nam sie też złapać okazję. Gość podwiózł nas z zakupami do samej mariny! I do tego nikt tu nie doprasza się zapłaty za podwózkę, co było codziennością w wielu afrykańskich krajach!
Zostawiliśmy nasze zakupy na jachcie, wróciliśmy na ląd i kolejną okazją pojechaliśmy do centrum Cayenne. Okazało się, że to spory dystans od mariny – około 15 km! Dotarlismy koło 14ej ale większość sklepów i instytucji była jeszcze pozamykana – przerwa obiadowa do 15ej! W jednym hotelu Mike z Fredem znaleźli łącze internetowe za darmo! Ja niestety na swoim laptopie z połamanym wyświetlaczem nie mogłem się zalogować – nie wtyświetlało potrzebnego do zalogowania fragmentu wyświetlacza!
Znaleźliśmy informację turystyczną, gdzie udało nam sie dostać darmowe mapki miasta i kraju. Niestety nic wiecej nie dowiedzieliśmy się, bo dziewczyna mówiła tylko po francusku! W cenrum Cayenne znajduje się spory park usiany palmami dokoła. W mieście spotykalem zadziwiająco dużo ksieży! Może mają jakieś spotkanie diecezjalne. Chciałem zostać w mieście do wieczornej mszy. Wcześniej na placu parkowym zaczęło przed sceną zbierać sie kilkaset młodych osób! Od nich dowiedziałem się, że przylecieli z Francji i tutaj jest ich przystanek w drodze na spotkanie młodzieży z papieżem w Rio de Janeiro! No to teraz się wyjaśniło, dlaczego spotykalem w mieście tak wielu ksieży :) Tutaj zaczął się właśnie wieczorny koncert dla tejże młodzieży. Ja posłchałem też chwile muzyki chrześcijańskiej. Przed 18:00 ruszyłem do pobliskiego kościoła na mszę. Niestety okazało się, że ze wzgledu na ten koncert mszę przesunięto na 20:00 i ma trwać z młodzieżą 2-3 godzin! Aż tak długo nie mogę sie zasiedzieć w mieście, więc ruszyłem w stronę mariny. Pierw udało mi sie złapać autobus komunikacji miejskiej do jednego z centrów handlowych w kierunku mariny. Tam jednak  komunikacja miejska nie kursowała, więc już po ciemku ale stanąłem w oświetlonym miejscu na okazję do mariny i kilka minut potem złapałem okazje do samej mariny :) Mike podpłynął z jachtu po mnie i szczęśliwie wyladowałem na pokładzie.

W sobotę rano po śniadaniu przed 9:00 ruszyliśmy w trójkę znów okazją do Cayenne na zakupy. Dziś sklepy otwarte tylko do południa! Ja polowałem nadal na laptopa ale sytuacja podobna jak w Brazylii: drogie, duże albo małe touchpady, też drogie a wszystko z mizernymi bateriami, max 3-4 godziny!
Tu udało mi sie znaleźć kilka dobrze zaopatrzonych sklepów rowerowych. Wcześniej pomierzyłem długości pancerzy w moim rowerze a na miejscu docieli mi pancerze na wymiar, do tego nowe linki, nowy bidon.
Pokręciłem się po centrum handlowym, było otwarte duzo dłuzej. Pod wieczór wróciłem znów okazją do mariny. Dziś Mike zrobił obiado-kolację, tradycyjne pyszne spagetti :) Potem Mike wybrał komedię do wieczornego kina jachtowego.

Niedzielnego ranka ruszyliśmy okazją do miasta. Mike i ja mieliśmy msze na 9:30, Mike znalazł tu kościół mormoński. Ja gdy dotarłem do katedry, to okazało się, ze msza była o 8:00 i właśnie ostatni udzie sie rozchodzili a ksiądz ich żegnał w drzwiach! Kurcze, niedziela bez mszy, to dla mnie tydzień pstki! Ale od księdza dowiedziałem się, że o 10:30 będzie msza dla młodzieży wybierającej sie na spotkanie z papierzem – he he, nic nie dzieje sie przypadkiem, dla mnie to jeszcze dużo ciekawiej :) Po 10ej kościół powoli zaczął wypełniać sie młodziezą aż po brzegi! Był zespół muzyczny ale takze młodzież sporo udzielała sie ze spiewem. Tyle, ze ja z francuskiego nie kumałem ni w ząb :)
Po mszy ruszyłem spacerkiem po mieście Wszedem na górkę na której znajdują sie pozostałosci fortyfikacji Stamtąd też jest fajny widok na miasto i okoicę. Przeszedłem się a potem złapałem okazję do plaży, gdzie spora część tubylcow spędza niedzielne popołudnia. Tu tez widziałem ślady żółwii jak na Assention Island – tu też sezon legowy ma się juz ku końcowi. Sporo ludzi, głównie czarnych kompało sie tutaj, mimo, że woda była tu dosłownie koloru kawy z mlekiem – gdyby „bez mleka”, to by się nawet nieźle komponowali z kolorem wody!
Z plaży przeszedłem spory kawałek z buta zanim złapałem okazję – gość podrzucił mnie terenowym Audi Q7 do samej mariny :)
Na jachcie zrobiłem dla naszej załogi spagetti a do tego z Fredem otworzyliśmy butelkę francuskiego czerwonego wina Bordeaux!

Poniedziałek 22 lipiec Cayenne – Diablo Island
Dziś rano wciągnęliśmy ponton na pokład, zwinęliśmy kotwicę i ruszyliśmy z Cayenne w kierunku wysp Diabelskich.. Dopłynęliśmy tam po południu. Rzuciliśmy kotwicę,opuścilismy ponton i popłynęliśmy na największą z 3 wysp (ze 300m długości:) Tu znajdowało się kiedyś więzienie na 5000 osób! Obecnie zamieszkuje ją kilka rodzin. Obeszliśmy wyspe po starej więziennej zabudowie, także dokoła wyspy usianej palmami. Po 2 godzinach zwiedzania wróciliśmy na jacht, wykąpalismy sie w zatoce, prysznic na pokładzie i wieczorem zjedliśmy tradycyjne spagetti. Wieczorem stojąc na kotwicy, mogliśmy obejrzeć sobie pełnowymiarową komedię :)

Środa 24 lipiec
Wczoraj rano wciągnęlismy ponton na pokład, zwięlismy kotwicę i ruszyliśmy trochę na silniku, trochę na żaglach na północ. W oddali widzieliśmy bazę w Gujanie Francuskiej, skąd startują statki kosmiczne.
Koło 10:00 podpłynęła do nas statkiem straż graniczna Gujany Francuskiej. Chcieli wejść na nasz pokład ale nie chcieli nas zatrzymywać. Płynęliśmy zresztą na żaglach zaledwie 2-3 węzły, więc podpłynęli do nas pontonem i 3 oficerów weszło na pokład naszego jachtu. Jeden sprawdził nasze paszporty, konsultując dane przez radio a pozostałych dwóch sprawdzało rzeczy pod pokładem. Po kwadransie podziękowali za współprcę i opuścili nasz pokład a my bez strat prędkości kontynuowalismy naszą żeglugę.
Dziś w ciagu dnia stratowlibyśmy prawie jedną łudkę rybacką stojącą na kotwicy! Oj autopilot rozleniwia trochę z czuwania co się dzieje do koła!
Pod wieczór już na silniku skierowalismy sie w koryto rzeki Surinam w kierunku kraju o tej samej nazwie.Po drodze omal staranowalibyśmy słup utrzymujący sieci rybackie! Już po ciemku wpływalismy w koryto rzeki Surinam. Jeden z nas musiał stać ciągle na czatach na dziobie z latarką i wypatrywać by się na coś nie wpakować! Koło 21ej rzuciliśmy kotwicęw zatoczce rzeki. Tu chcieliśmy przeczekać do rana i za jasnego ruszyć w górę rzeki, w kierunku stolicy Surinamu – Paramaribo. Obejrzelismy jakąś komedię. Po filmie siedlismy na zewnątrz – na moim raqmieniu siadł wielki z 10 cm latajacy robal! Potem znalazłem go i ubiłem tuz przy moim łuzku! Mike sprawdził na GPSie, że w czasie ostatnich 2 godzin był tak silny prąd rzeki, że na kotwicy przesunęło nas 100m dalej !!! Mike stwierdził po tych dzisiejszych znakach przypadkach, prawie wypadkach, że ten kraj chyba nas tu nie chce! Nie chciał ryzykować na konic swej podróży dokoła świata jakimś powiażniejszym wypadkiem, więc zwinęliśmy kotwicę i ruszylismy znów na pełne morze, na północ. Ja z Fredem z latarka na dziobie wypatrywalismy znów przeszkód czy innych łodzi. Koło północy Mike przełaczył już na autopilota. Ja miałem swoją straz do 3:00, potem zbudziłem Mikea na wartę.

Poniedziałek 29 lipiec TOBAGO – Charloteville
Na mojej nocnej straży 3-7:00 z daleka już wypatrzyłem swiatła wyspy Tobago – jednej z dwóch największych wysp państwa Trinidad i Tobago na samym południu Karaibów. O świcie  naszym oczom w dziennym świetle ukazała nam się bardzo zielona i górzysta wyspa. Dopłynęliśmy do Tobago od północnego wschodu. Wpłynęliśmy do pięknej zatoczki w Charloteville. Wykąpalismy się przy jachcie. Popłynęliśmy pontonem do miasteczka. Tu wybrałem parę trynidadzkich dolarów – 1TT$=50 groszy. Nie było tu zbytnio możliwości by zarobić kasę z grania na ulicy. W samym miasteczku nie ma wiele do zobaczenia, więc skorzystalismy z darmowego internetu w bibliotece. Pod wieczór wróciliśmy na łódź. Dziś Fred przygotował tradycyjne spagetti i wybrał film na wieczór – przypomieliśmy sobie starego dobrego Shreka!

Wtorek 30 lipiec Charloteville – Scarborought – Charloteville
Dziś z Mikem postanowilismy busem pojechać do głównego miasta Tobago -  Scarborought. Fred nie czuł się za dobrze, więc został – teraz jego dopadało przeziębienie!W drodze do miasta jadąc busem po bardzo krętej i górzystej drodze, mielismy okazję podziwiać niesamowitą bujną roślinność wyspy a także piękne malownicze zatoczki na południu wyspy! Po 1,5 godziny krętych dróg dojechalismy do najwiekszego miasta Tobago -  Scarborough. Ja ruszyłem na poszukiwania taniego laptopa – niestety tutaj podobnie jak w Brazylii czy Gujanie Fr. jest drogo! Próbowałem w kilku bankomatach wyciągnąć więcej kasy ale odmawiało mi wypłaty! Pod wieczór wróciliśmy busem do Charloteville.

Środa 31 lipiec Charloteville – ATLANTYK
Rano poplynęliśmy w trójkę do miasteczka. Po raz kolejny próbowalismy się odprawić - w końcu zastalismy kobitkę z immigration office i dostalismy pieczątki wjazdowe do Trinidad i Tobago – ja mam pobyt na 30 dni za darmo.
Poszedłem jeszcze raz spróbować wybrać kasę z tutejszego bankomatu – niestety za 3cim razem wcięło mi kartę i już nie oddało! A dziś chcielismy wypływać stąd do Granady! W immigration office pomogli mi w tej sytuacji – przedzwonili do banku ale powiedzieli, ze jutro święto i najwcześniej mogą przysłac kogoś z serwisu w piątek! Ale pasztet! Pani w biórze wiedziała, ze stąd płyniemy do Trinidadu i poprosiła, by po odzyskaniu kartę wysłali mi do Trinidadu. Zgodzili się i kamień mi z serca spadł! Poszedłem jeszcze na internet zastrzec kartę i mogliśmy zatem ruszać dalej w rejs :) Zatem koło południa wciągnęlismyu kotwicę i ruszylisµy dalej na północ.

Czwartek 1 sierpień GRANADA – CIRCUMNAVIGATION MIKE'A
Rano dopłynęliśmy do zatoki przy stolicy Granady – St. George. Tu rzuciliśmy kotwicę pośród innych jachtów. Z Fredem dobylismy zakupiony na spółkę z tej okazji bezalkoholowego szampana i uczciliśmy nim CIRCUMNAVIGATION MIKE'A czyli dopełnioną tutaj żeglugę Dokoła Świata! - po 3 i pół roku dopełnił marzenia swego życia!!!
Po 9:00 popłynęliśmy do miasta. Pochodziliśmy sobie poo mieście. Jest tu sporo zabytkowej architektury a także stary fort na szczycie nad zatoką. Udało mi się tu znaleźć kościół katolicki i skorzystać z mszy świetej. Tu też dowiedziałem się od dawnego biskupa, ze na Trinidadzie w St. Joseph jest jeden polski ksiadz – Karol.
Po południu wróciliśmy na jacht i o 16ej ruszylismy już w ostatni odcinek naszej wspólnej żeglugi – do Trinidadu! Mieliśmy silny wiatr ale od port-bow (lewy przód) Mike ustawił dobrze żagle, ze nawet 3 katamarany miały problem, by nas dogonić! Cięliśmy ostro do wiatru, tak, że często fale uderzały o burtę i zmywały pokład! Dziś bujało tak mocno jachtem, że odpuściliśmy sobie gotowanie kolacji a nawet wieczorny film. To w końcu nasza ostatnia noc żeglugi przez Atlantyk! Wartę miałem od 23:00-3:00 i trzeba było co chwila sprawdzać sytuacje dokoła, bo sporo statków pływało dokoła a przy tym ciągle miotały duze fale! Jachtem tak huśtało, że nawet mimo zmęczenia  po warcie nie udało mi się zasnać!

Dzień 356 (od ruszenia z Nairobi) Piątek 2 sierpień. TRINIDAD, Chaguarama koło Port Of Spain
Rano koło 9:00 przepłynęliśmy przez Dragon Mouth (paszczę smoka) i dopłynęlismy do zatoki  Chaguarama niedaleko stolicy Trinidadu, Port of Spain. Tu rzuciliśmy kotwicę pomiedzy wieloma innymi jachtami. Mike poszedł podbić dokumenty jachtu i poszukać mariny, gdzie będzie mógł wyciągnąć na brzeg jacht do kapitalnego remontu przed sprzedażą. Mike przy tej okazji znalazł polski jacht „Czarny Diament” pana Jurka Radomskiego, którego razem z śp.Arkiem spotkalismy w Czarnogórze! Niestety nie było go n jachcie – wróci za kilka tygodni.

Sobota Urodziny Mike'a 
Rano pojechałem busikiem do Port of Spain do banku, by odebrać kartę ale był zamknięty. Kupiłem sobie miejscową SIM kartę. Misto ma sporo ciekawej architektury w starym mieście.
Po południu wróciłem do mariny. Tu na kotwicy stał też Scott Złożyli życzenia urodzinowe Mikowi. Wróciliśmy na jacht, zrobiliśmy kolację i odśpiewalismy Mikowi „Happy Birsday” ale odśpiewałem mu także 100 lat w kilku wersjach :) Okazało się, że dzwoniąc na próbę z mego telefonu do Buczka, przyjaciela z Irlandii, uzyskałem 100 darmowych minut na połączenia do Irlandii lub USA. Tym też sposobem dałem drobny upominek Mikowi – mógł przedzwonic do swojej żony w Texasie :)

Niedziela 4 sierpień Port of Spain
Rano wraz z Mikem pontonem do brzegu i busikiem do Port of Spain na mszę – Mike do mormońskiego a ja katolickiego. Wziąłem też ze sobą gitarę i po mszy rozejrzałem się za miejscem do grania ale nie bardzo było tu gdzie pograć. Znalazłem jakąś uliczkę na której były stragany i pograłem tam z godzinę ale nie jest to raczej miejsce stworzone do grania. Za te grosze mogłem kupić jeden chleb i kupiłem, bo byłem głodny! W drodze powrotnej zatrzymałem się przy plaży, gdzie wczasowało się wielu czarnoskórych. Tam po pół godzinie grania nie wpadło ani grosza, więc poszedłem pieszo do mariny w Chaguarama. Podrzucił mnie jeden biały do knajpy opodal i tam za pozwoleniem właściciela mogłem pograć chwilę dla klientów w zamian za napiwki. No, będzie nawet na chleb z dzemem :)
O 17:00 spotkałem się z Mikiem i pontonem wrócilismy na nasz jacht. To będzie już ostatnia nocka na wodzie, bo jutro wyciągaja naszą łódz na ląd do remontu.

Poniedziałek 5 sierpień JACHT Z WODY
Po śniadaniu o 8:00 zwinęliśmy ponton, kotwicę i podpłynęlismy do dzwigu na nabrzeżu. Tu grupa kilku pracowników po chwili założyła pasy i kwadrans potem byliśmy już wciągnięci z jachtem na nabrzeże. Wyszorowaliśmy burty od dołu z osadów i pracownicy po chwili ustabilizowali podporami jacht na stałym lądzie. Tak oto zakończyła się nasza wspólna żegluga przez Atlantyk !!!

3 i pół miesiąca i 5 000 mil morskich po wodach oceanu Atlantyckiego!  

JESTEM NA KARAIBACH :) :) :)

We wtorek po wystawieniu jachtu z wody pojechałem do Port of Spain odebrać moją kartę bankomatową, którą wcięło mi na Tobago. Okazało się, że karta owszem dotarła tutaj ale nikt się po nią nie zgłosił i po 5 dniach zniszczyli ją !!! Ale pasztet! Nie mam mozliwości wybrania kasy, więc pozostaje mi jedynie granie!
W Port of Spain próbowałem grania na ulicy w niedzielne spokojne popołudnie dwa razy. Raz udało mi sie zarobić zaledwie na bochenek chleba a kolejnej niedzieli nawet na 3 chleby, tyle że jakiś bezdomny dopadł do pieniędzy w pokrowcu! Ja broniąc nakryłem kasę gitarą ale jego łapy już były na kasie i szarpał się tak długo, aż uszkodził moją gitarę !!! To nie jest miejsce do grania na ulicy!
Od czasu do czasu próbuję grać po knajpach w Chaguaramas – tu jest sporo więcej białych, więc bezpieczniej i jakieś napiwki czasem wpadną.
Próbowałem znaleźć prace jako stolarz w tutejszych warsztatach naprawiających jachty ale nie mają dostatecznie pracy nawet dla samych siebie. Podobnie ze stolarniami w pobliskim Carenge. Tylko z jednym stolarzem udało mi się tam spotkać pewnej soboty ale potem był tak zajęty pracą, że nie ma się kiedy ze mną spotkać, by sprawdzić moje kwalifikacje!

Z natury jestem optymistą ale ta wyspa chyba mnie tu nie chce! Przekonałem się o tym, gdy otrzymałem 3ci wyraźny znak: pierw zniszczona karta bankomatowa, potem uszkodzona gitara a za 3cim razem metalowa konstrukcja spadła na mój namiot i rozdarła tropik (dobrze, ze mnie tam akurat nie było)!!! Szczęście w nieszczęściu, że w serwisie żaglowym naprawili mi to za 50zł. Tyle że przy mocnym deszczu przepuszcza na szyciach, nawet wosk zbytnio nie pomaga! A deszczy tu nie brakuje!

W sobotę 31 sierpnia Trinidad i Tobago obchodził swoją 51 rocznicę niepodległości. Nie ryzykowalem jednak grania w mieście. Objechalem samym rowerem po mieście ale ominęła mnie poranna parada. Za to wieczorem z mariny z widokiem na Port of Spain mogłem obejrzeć pokaz fajerwerków.

W międzyczasie pomagalem Mikowi na naszym jachcie z pracami stolarskimi ale to bardziej z wdzięczności za rejs przez Atlantyk i za jedzenie, bo z kasą u mnie cienko.

Po 6 tygodniach na ladzie postanowiłem ruszyć w końcu na objazd rowerem po Trinidadzie. W piątek 13 września ruszyłem rowerem na północno-wschodni kraniec wyspy do Toco. Oj brakowało mi niesamowicie wędrówki z dobytkiem na dwóch kołach! Okazało się, że wyspa ma kilka bardzo malowniczych miejsc.Sporo lasów deszczowych a wschodnie wybrzeze na północy często porosnięte palmami! Tyle, że często musiałem się chowac przed bardzo ulewnymi deszczami :) Raz rozbiłem się przy prywatnym domu, potem przy wynajmowanych domkach za pozwoleniem właścicielki a za 3cim razem u polskiego księdza Karola w St. Joseph :) Po ponad 4 miesiacach od kiedy ostatnio jeżdziłem z całym dobytkiem po Cape Town teraz objuczony rower dawał mi znów spory wycisk! W 4 dni przejechałem zaledwie 220km ale w tym sporo po krętych, górzystych drogach, więc byłem padnięty po tej wycieczce, wyczerpany ale szczęśliwy :) :) :)

Nie stać mnie na nowego laptopa, więc z USA czekam na paczkę z wyświetlaczem do mojego starego laptopa i jak naprawię laptopa a nadal nie będe miał pracy, to będę polował na jachtostopa przez kanał Panamski do Kolumbii lub Ekwadoru i będę jechał Adeli i Krzysiowi na spotkanie :)