Po długich i bezskutecznych poszukiwaniach pracy jako stolarz, w końcu pomocnej ręki w formie pracy udzielił mi pan Jurek Radomski. Wrócił właśnie, by podremontowac trochę swój jacht.
Pana Jurka miałem okazję poznać osobiście w 2009 roku w Barze (miejscowość) w Czarnogórze, jeszcze z Arkiem Grossem. Poznałem go przez innego żeglarza – Zbyszka Skowrońskiego, z którym płynęliśmy z Arkiem pięknym wybrzeżem Czarnogóry. W Barze miałem okazję być wciągnięty na maszt jachtu pana Jurka „Czarny Diament”, by wymienić żarówkę i sprawdzić wiatromierz. Pan Jurek kilka tygodni wcześniej pożegnał się ze swoim wiernym kompanem morskich wojaży – psem Bosmanem, który żeglował z nim po morzach i oceanach 19 lat!
Od poznanych tu na Trinidadzie wcześniej polskich żeglarzy Karola Zadykiewicza, Tomka i Oli Anders, dowiedziałem się, kiedy pan Jurek wraca na swój jacht do Chaguaramy na Trinidadzie.
8 września 2013 przywitaliśmy pana Jurka z gitarą szantą „Gdzie ta keja” do której przyłączył się śpiewem. Po powitaniu pomogliśmy załadować tobołki na „Czarnego”, który czekał wyciągnięty na nabrzeżu. Ja dostałem w prezencie pęto polskiej kiełbasy – zajadając ją miałem łezki szczęścia w oczach! Niby niewielka rzecz a przypomniała mi przepyszne polskie smaki sprzed ponad roku od mej ostatniej wizyty w Polsce!
11 września byłem umówiony w immigration office na przedłużenie mojej wizy turystycznej. Okazało się, że nie dość, że muszę zapłacić 500 TTD (dolarów trynidadzkich, t.j 250zł) na co byłem już z bólem nastawiony, to potrzeba jeszcze listu dokumentującego, że pracuję u Mikea na jachcie (mojego kapitana), potwierdzenia z mariny o moim zatrudnieniu jako załogant! Po południu dowiedziałem się od Karola, że ja jako załogant, to powinienem dostać za darmo wizę nie na miesiąc ale na 3 miesiące! Poszedłem więc raz jeszcze do immigration office i udało mi się uzyskać przedłużenie pobytu na Trynidadzie na dodatkowe 2 miesiące. Tyle, że musiałem pokryć koszty administracyjne 100TTD. Nie chciałem już się wykłócać, że to błąd urzędnika, że nie dał mi od razu na 3 miesiące, bo ciemnoskóry urzędnik może odwalić focha i po prostu nie przyznać mi przedłużenia! Lepsze 100TTD za dodatkowe 2m-ce niż 500TTD za 3 m-ce ! Focha mieli po południu: zadzwonili do mnie, ze muszę dopłacić jeszcze 400 TTD za przedłużenie pobytu! Ja na to, że nie, bo inny Polak (Karol Z.) jest w tej samej sytuacji i na 3 m-ce miał bezpłatny pobyt jako załogant! Oni na to, że jeśli nie zapłacę, to jacht na którym byłem zameldowany, będzie przy opuszczaniu Trynidadu obciążony kosztami! Mike podsumował krótko:
- Nie martw się, jacht po remoncie idzie na sprzedaż :)
Tak to ciemnoskórzy szukają każdej nadarzającej się okazji do wyciągnięcia kasy od białego!
Wieczorem zrobiliśmy sobie umówione wcześniej spotkanie polonijne. Był Tomek z Olą, Karol z Lizą z Francji, Adam Wartalski, Bogdan z żoną i gość honorowy, czyli najsławniejszy polski Wilk Morski – pan Jurek Radomski! Ten oto Wilk spędził na swoim „Czarnym Diamencie” ponad 30 lat żeglując dokoła świata! Przewijało się wiele morskich opowieści. Ja czasem dorzucałem jakieś swoje lądowe opowieści, bo moje morskie to był malutki pikusik w porównaniu do przygód pana Jurka! Odwdzięczałem się za to dziś tylko polską muzyką :) Po 4 miesiącach od Cape Town miałem wreszcie okazję nagadać się po polsku.
Pomagałem jeszcze Mikelowi na jachcie z pracami stolarskimi, grywając czasem po tutejszych klubach za napiwki. Na dłuższą metę nie chciałem tu jednak zostawać bez pracy. Zresztą miałem kolejny znak, że ta wyspa mnie tu nie chce – niby nic, po prostu pękła rurka stelaża namiotu. Ale gdy wyczepiałem tropik, to rurka złamała się do końca robiąc kolejną dziurę w moim tropiku! W serwisie żaglowym udało się to dobrze zreperować.
W połowie września porozwieszałem ogłoszenia po tutejszych marinach, że poszukuję okazji na jachcie do Kolumbii lub Ekwadoru przez kanał Panamski. Mike ogłosił też na radiu o tym i zgłosił się jeden kapitan dużej luksusowej łodzi motorowej. Jak się okazało potrzebowali gościa do załogi ale z licencja ratownika medycznego i jeszcze jakimiś papierami a ja tych wymagań nie spełniałem.
Pod koniec września pan Jurek zaproponował, że dopóki nie znajdę okazji, to mogę pomagać jemu przy malowaniu jachtu odpłatnie, na co z chęcią się zgodziłem. W trakcie prac mogliśmy czasem poopowiadać swe przygody podróżnicze. Musze jednak przyznać, że mimo iż pan Jurek jest pogodnym, wesołym człowiekiem, to jako pracodawca jest osobą bardzo wymagającą i nie zdarzyło mi się podczas miesiąca pracy u pana Jurka, by nie poprawiał czegoś po mnie! Jest bardzo wyczulony na punkcie rdzy na swym jachcie i ma z tym bardzo duże doświadczenie a ja jako stolarz bardzo mizerne! Przyznam jednak, że dużo bardziej cenię osoby, które wymagają, bo można dużo więcej się od takich ludzi nauczyć. Ja mogłem się od mistrza nauczyć traktowania rdzy na stali. Pan Jurek ma z tym do czynienia od ponad 30 lat od kiedy pływa na swym stalowym „Czarnym diamencie”
Pan Jurek zaproponował, że jeśli do końca mej wizy tutaj (do końca października) nie znajdę okazji na stały ląd, to mogę z nim popłynąć na Martynikę (terytorium Francji, czyli UE) Tam już bez ciśnienia czasowego będę mógł polować na okazję na stały ląd i w trakcie podorabiać trochę euro z grania. Ciśnieniem czasowym było dla mnie jednak spotkanie z Adelą i Krzysiem, by oni nie zdążyli przeskoczyć za Panamę, nim ja dotrę do Ameryki Południowej!
Była jeszcze opcja popłynięcia z Trynidadu wprost do Wenezueli ale nie dość że prom, który ma do przemierzenia zaledwie z 50km kosztuje 115$ to kraj ten nie należy do bezpiecznych dla podróżników!
Pod koniec września dotarła z USA paczka z wyświetlaczem do mego komputera a także MP3 player i akumulatorki AAA. Niestety biurokracja jest tu tak rozwinięta a raczej rozpieprzona, że potrwało jeszcze 10 dni zanim mogłem w końcu odebrać paczkę! Paczka zaadresowana do custom office, bo przez nią zawsze musi się odprawiać, trafiła na pocztę w naszej marinie. Tutaj nie mogli jej wydać bez wcześniejszego sprawdzenia przez custom! To nie było osoby odpowiedzialnej za paczki, to jakiś dokumentów - taki afrykański burdel! Po 10ciu dniach byłem już tak wkurzony tym biurokratycznym burdelem, że z samego rana poszedłem na tą pocztę, gdzie była moja paczka i powiedziałem, że nie wyjdę stąd dopóki nie wydadzą mi mojej paczki! Po 2 godzinach czarnulka widziała, że nie odpuszczę i wydała mi paczkę, bym zawiózł ją sam do custom, gdzie sprawdzą paczkę i podbiją papiery! Tak też zrobiłem, bo na czekanie kiedy oni prześlą sami paczkę do custom, mogło by mi zabraknąć życia !!! W custom sprawdzili paczkę, podbili papiery, odwiozłem papiery na pocztę i mogłem wreszcie pozyskać zawartość przesyłki!
Tutaj jak chodzi o mentalność ludzi, to czuję się jak bym nadal był w dzikiej Afryce!
Po uprzednim instruktarzu wyszukanym w necie, udało mi się samemu wymienić wyświetlacz w laptopie – działa ! 4letni staruszek laptop, który przeżył ze mną całą podróż przez Afrykę, nawet mój wypadek w Kenii i rejs przez Atlantyk o dziwo jeszcze zipie!
Stopniowo zainstalowałem na laptopa Linuxa Ubuntu i potrzebne mi oprogramowanie do edycji zdjęc, słuchania muzy czy oglądania filmów.
W sobotę 28 września wybrałem się z grupą żeglarzy na pieszą wędrówkę po lasu deszczowym na północnym wybrzeżu Trninidadu (kilka km od naszej mariny) Tutaj można było poznać przedsmak wędrówki z maczetą po lesie deszczowym.
Z czasem na niedzielnych mszach w pobliskim Caranage wkręciłem się do zespołu muzycznego grając na girarze. Prócz mnie 5-7 vocali, dwie inne gitary i still drum typowy dla Karaibów :) To jest rzecz którą bardzo miło wspominam z Afryki – msze święte na których możesz poczuć, że to święto ku chwale Boga a nie stypa! Ludzie tu żyją muzyką i aż chce się przychodzić do kościoła :)
4 października nasza marina Coral Cove zorganizowała Octoberfest dla ludzi którzy mają tutaj swe łodzie – zaledwie z 50 na wodzie i ze 100 na lądzie. Piwko i wino za free bez limitów do wyczerpania zapasów. Było tu trochę nas Polaków a także Anglików ale o dziwo zapasy wytrwały od 14ej do wieczora! Było także dobre jedzenie! Mieliśmy się okazję nagadać znów po polsku. Z czasem przyniosłem też gitarę i było trochę muzykowania. Całkiem miła atmosfera. Do czasu gdy jakiś murzyn zaczął się dobierać do plecaka jednej polki! Jej mąż Tomek zauważył to i zepchnął bambusa z murka na którym siedział i sprzedał mu jeszcze porządnego kopa! Po kwadransie dopiero zjawiła się ochrona mariny i nic w tej sprawie nie zdziałała, bambus dalej chodził sobie wolno, tyle że z guzem na łbie. Trwało jeszcze 2 godziny zanim w końcu po naszych ponagleniach przyjechała policja (dla „usprawiedliwienia” szybkości ich działania – też czarnoskórzy!) Policjanci przez kolejne 2 godziny wypytywali nas wszystkich o szczegóły zajścia! Finalnie ani nie spisano naszych zeznań, tylko co chwila inny z nich wypytywał o to samo! Zamiast sprawcę zabrać do ciupy, nas wszystkich chcieli zabrać na przesłuchanie do Port of Spain 15km dalej w środku nocy! Nie zdziwiłoby nas, gdyby po kolejnych kilku godzinach przesłuchań puścili ns wolno 15km pieszo z powrotem nocą! Więc nie zgodziliśmy się na to. A złodzieja czarnucha puścili wolno, bo tenże delikwent pracował właśnie w naszej marinie!!! Jak tu nie być rasistą, jak czarna ręka czarną rękę myje!!!
W sobotę 5 października rano po radiowęźle z moim kolejnym ogłoszeniem o poszukiwaniu okazji na kontynent, zgłosił się jeden żeglarz z RPA (mego ukochanego kraju Afryki), że szuka kompanii na rejs do Cartageny w Kolumbii! Ale czad!
W poniedziałek spotkałem się z
Gertem w sprawie wspólnego rejsu do Kolumbii. Jacht trochę mniejszy od Mikea ale dałbym rade się zabrać z rowerem i moim dobytkiem! Nie chce mnie nawet liczyć nic za jedzenie! Był managerem kopalni w RPA i żegluje od kilku lat czasem sam, czasem szuka kompanii na rejs. Wypływa za 5-10 dni.
To teraz mam spory dylemat: czy śmigać z Gertem prosto do Cartageny czy popłynąć z panem Jurkiem na Martynikę i zobaczyć przy okazji trochę Karaibów ??? Pomógł rozwiać wątpliwości Karol Zadykiewicz, który krąży po Ameryce Południowej i Karaibach od 7 lat!
- jak los podsuwa okazję zobaczyć trochę Karaibów, to warto z tego skorzystać!
Kilka dni później w czwartek 10 października w marinie Power Boat ze sporą grupą białych z RPA, m.in. też Gertem, załapałem się na grilla - czyli w ich przypadku braya. Powiedziałem Gertowi, że jednak nie płynę z nim, bo mam okazję zobaczyć trochę Karaibów z panem Jurkiem. Bardzo miło powspominałem przy mieszkańcach RPA pół roku życia, które tam z wielką przyjemnością spędziłem! Odwdzięczałem się grą na gitarze – oni tylko dolewali trunków i dodawali pysznego jedzonka :) Gitara to bardzo fajny i przydatny kompan podróży :)
Dzionki spędzałem w pracy na jachcie pana Jurka: odkuwanie rdzy (to ta najbardziej mozolna i pracochłonna część!), szczotkowanie wiertarką lub ręczne i dopiero po kilku poprawkach rdzy-speca, mogłem malować. I tak dzień po dniu, metr po metrze i warstwa po warstwie (malowania).
Przez meila dowiedziałem się, że 22/23 października zmarła moja chrzestna ciocia Basia – nie wybudziła się po operacji wyrostka robaczkowego! Czuwajmy, bo nie znamy dnia ani godziny! Niestety bardzo trudne byłoby znalezienie połączenia do Polski w 2-3 dni a przede wszystkim nie stać mnie było na taką podróż. Mogłem się za nią pomodlić w kościele.
Karolowi Z. udało się kupić stalowy jacht 38 stóp dł. do remontu za 1000 euro i to w dobrym stanie! Czasem trafiają się dobre okazje!
Czwartek 24 październik
„CZARNY DIAMENT” na wodę!
Rano przyjechał załogant, bardzo dobry przyjaciel pana Jurka – Patryk z USA, który mówił z amerykańskim akcentem ale bardzo dobrze po polsku! Byłem pewien, że ma rodziców z Polski a jak się potem dowiedziałem, to jest rodowitym obywatelem USA, tyle że studiował w Polsce! Po uporządkowaniu pokładu i pod jachtem, po południu podjechał dźwig i po kilku tygodniach malowania podniósł jacht. Oczyściliśmy i podmalowaliśmy miejsca podpór i jacht pana Jurka powędrował na wodę. Z pomocą chłopaków przycumowaliśmy Czarnego do nabrzeża. Jak to u pana Jurka bywa, zawsze jest dużo rzeczy do robienia, tak też i teraz zeszło nam jeszcze z pracami na pokładzie do wieczora. Wieczorem mieliśmy za to 2 okazje do uczczenia: Zakup jachtu przez Karola i postawienie na wodę Czarnego Diamentu!
Dzień później w piątek jedna stolarnia wyprawiła wieczorem darmową imprezę dla swoich klientów z okazji zaduszek. Miejsce było rozświetlone samymi tylko świecami! Było pyszne indyjskie jedzenie i różne napoje, tyle że bezalkoholowe – taka indyjska tradycja rodziny właściciela stolarni. To była też okazja, by przed moim odpłynięciem spotkać się jeszcze z moją załogą z „This side Up”, z Mikiem z Texasu i Fredem z RPA. Mieliśmy okazję raz jeszcze powspominać sobie nasz wspólny rejs przez ocean Atlantycki :) Fred z planowanej pracy gdzieś przy statkach na Karaibach, zaraził się na tyle podróżowaniem, że leci odwiedzić swego przyjaciela w Wietnamie!
Na Czarnym przed planowanym na poniedziałek 28 października wypłynięciem na Martynikę, mieliśmy jeszcze nadal dużo pracy: zamocowanie ożaglowania, olinowania, wyszorowanie i pomalowanie farbą z pisakiem całego pokładu (jako warstwa antypoślizgowa), wyszorowanie i napełnienie zbiorników na wodę i wiele innych rzeczy! Ni ma letko u pana Jurka :) Ale często jest okazja do żartów i na pewno na nudę nie można narzekać. A niech no by kto spróbował ! :)
Mi na pakowanie moich wszystkich tobołków została tylko niedziela po mszy! Przeprowadzka, to chyba bardzo często stresówa – żeby tylko czegoś nie zapomnieć! A po półrocznym mieszkaniu na jachcie u Mikea, było sporo rzeczy i zakamarków do sprawdzenia, przeszukania! Do tego deszcz opóźnił pakowanie mojej sypialni – namiotu, bo na 2 tyg rejsu namiot musi być dobrze wysuszony, by się grzybki nie zalęgły czy jakieś inne żywe niespodzianki!
Podziękowałem Mikeowi za cały rejs i wspólnie spędzony ciekawie pół roku i przetoczyłem mój karawan do Czarnego Diamentu. Zainstalowałem się na pokładzie mego nowego domu na najbliższe 2 tygodnie jako 3ci z załogi: kapitan Jurek, Patryk z USA i ja. Rower po wykręceniu przedniego koła, pedałów i bagażnika gitary zawinąłem w folię i plandekę i przywiązałem na lewej rufie.
Sakwy z resztą sprzętu poszły pod pokład na koje dziobowe. Ja też tam zająłem jedną z koi i dziś przespałem swą pierwszą noc na Czarnym.
Poniedziałek 28 październik
Rejs TRYNIDAD – MARTYNIKA
na Czarnym Diamencie
Wstaliśmy o 7:00. Kapitan Jurek zrobił nam pyszną jajecznicę. Po śniadaniu popłynęliśmy łódką na drugą stronę zatoczki do immigration office by się odprawić. Tam spotkaliśmy się także z Mikiem i dopełniliśmy papierkowych formalności: wypisałem się z załogi Mikea z „This side Up” i przepisałem na załoganta pana Jurka na „Czarnym Diamencie” wraz z Patrykiem.
Po odprawie poszliśmy do supermarketu zrobić zaprowiantowanie na 2 tyg rejsu. Ja umówiony byłem z panem Jurkiem, że dokładam się na ten czas na jedzenie 100$ - odpracowałem to wcześniej kilka dni na jachcie. Dowieźliśmy łódką i załadowaliśmy prowiant na Czarnego. Z Patrykiem poszliśmy jeszcze z wózkiem zakupić 30l oleju silnikowego
Wreszcie po 14 byliśmy gotowi do rejsu. Pożegnałem się z rodakami, rzuciliśmy cumy i ruszyliśmy w rejs na Martynikę, pierw do Granady.
Wiatr mieliśmy od dziobu, więc płynęliśmy na silniku. Dopiero po przejściu przez cieśninę Dragon Mouth mogliśmy odbić na północny wschód i rozwinąć żagle ostro do wiatru. Tu na Czarnym nie ma jak u Mikea autopilota i ciągle ktoś musi stać za sterem. Od 17ej mi przypadła wachta za sterem. Dobre to było dla mnie, bo po 3 miesiącach przerwy od żeglugi, było dla mnie normalne, że będę przechodził ponownie chorobę morską. Dlatego też przez ten czas lepiej trzymać się na pokładzie. Wystarczyło mi że zszedłem na chwilę do kibla pod pokład i już „pif paw”, dokładniej to drugie! Po wachcie położyłem się w mesie na drzemkę. W tym czasie Patryk za sterem rozbujał jacht do 8 węzłów. Wiatr nasilał się jednak coraz bardziej i musieliśmy przedni duży żagiel genuę zmienić na mniejszy fok – operacja skomplikowana przy ostrym wietrze!
Chwilę potem uderzył tak silny wiatr, że zerwało foka! Do tego fale co chwila zalewały pokład! Pan Jurek stanął za sterem a ja z Patrykiem ruszyliśmy na dziób, trzymając się cały czas czegoś jedną ręką, by nie zmyło nas z pokładu! Zabraliśmy się za zwinięcie rozerwanego żagla! Jedną ręką ciągle musiałem się trzymać linek burty, drugą ręką zwijać porozrywany na strzępy żagiel, co chwila wymiotując! Fale co chwila obmywały mnie z pawia!
Przez cały ocean Atlantycki nie miałem takiego sztormu jak tutaj na morzu Karaibskim między Trynidadem a Granadą!!! Pan Jurek powiedział, że to był tylko szkwał – to taka krótka burza! Dla wilka morskiego jak pan Jurek to był pikuś ale dla szczeniaka morskiego jak ja, to był prawdziwy Sztorm!
Dopiero koło 3:00 nad ranem udało nam się opanować sytuację. Pan Jurek został za sterem z czuwającym Patrykiem a ja po przebraniu się w suche rzeczy padłem wycieńczony pod pokładem.
Wtorek 29 październik. O 7:00 rano zmieniłem Patryka za sterem. Po 2 godzinach byłem już trochę senny, bo nadal sporo bujało jachtem. Pan Jurek zrobił mi herbatę i kanapki na śniadanie, które z apetytem wciągnąłem. Niestety wkrótce potem podzieliłem się nimi z Neptunem (czyt.:paw) Ale po tym rozbudziło mnie na jakiś czas :) Pan Jurek czuwał ciągle przy mnie kontrolując mój kierunek na kompasie a także ustawienie do wiatru. Po 4 godzinach za sterem zmienił mnie Patryk, bo ja byłem z powrotem senny po ciężkiej nocce!
Chłopaki obudzili mnie koło 14:00 gdy dopływaliśmy już do St. George na Granadzie. Zacumowaliśmy w głębi zatoki wzdłuż doku. Poszliśmy się „przyprawić” (checkin) do immigration office. Przeszedłem się do supermarketu, gdzie udało mi się wymienić USA$ na karaibskie $ (1US$=2,7C$). Kupiłem butelkę chilijskiego wina za 17C$. Po powrocie na Czarnego, pan Jurek po 29ej położył się spać, więc tylko Patryka namówiłem na lamkę wina – ja chciałem uczcić, że wreszcie po 3 miesiącach udało mi się wydostać z Trynidadu! Poszedłem pod prysznic zmyć z siebie całą sól po nocnym sztormie. Chwilę potem również padłem do snu.
Środa 30 październik GRANADA
Wstaliśmy o 7:00. Pan Jurek zrobił śniadanko. Pogoda nie była zbyt pewna, więc odpuściliśmy sobie malowanie na pokładzie. Tutaj jest dobra woda, więc pouzupełniałem w resztę butelek i kanistrów wodę pitną. Na obiad pan Jurek zrobił pyszną zupę warzywną! Po obiedzie ja ruszyłem busikiem do centrum. Polowałem na jakiś ciekawy prezent na urodziny mojego chrześniaka Nikosia za tydzień. Udało mi się znaleźć mały still drum, typowy dla Karaibów instrument. Zapakowałem i udało mi się jeszcze tego samego dnia wysłać na poczcie.
Wieczorem byliśmy umówieni na spotkanie z kilkoma innymi Polakami na jachcie Czeszki i Amerykanina. Poznałem tam Pawła , Wojtka z Gdańska, też starego wilka morskiego z dziewczyną z Brazylii Po kilku lampkach wina, namówili mnie goście i skoczyłem po gitarę. Zrobił się mały muzyczny wieczór.
Czwartek 31 październik Opuszczamy GRANADĘ
na necie skontaktowałem się z Adelą. Wychodzi na to, że mamy szansę spotkać się na Boże Narodzenie w Bogocie w Kolumbii! Już się nie mogę doczekać!
O 14:00 rzuciliśmy cumy i pożeglowaliśmy w stronę Grenadyn powyżej Granady. Mieliśmy ładną pogodę i fajne widoki na zieloną Granadę. Ja przejąłem stery na 4 godziny do 22:00. W nocy chłopaki obudzili mnie, gdy dopływaliśmy do Carriacou. Wpłynęliśmy do zatoki i tam rzuciliśmy kotwicę.
Piątek 1 listopad Carriacou - Union Island
Rano po śniadaniu ręcznie wciągnęliśmy kotwicę i popłynęliśmy dalej na północ. Po drodze minęliśmy ładny 3 masztowiec z Zanzibaru. Koło południa dopłynęliśmy do Union Island. Z Patrykiem popłynęliśmy pontonem przyprawić się na wyspy Grenadyny. Ja przeszedłem się jeszcze na górkę z której był ładny widok na miasteczko i okoliczne wyspy. Koło 16ej wróciliśmy na Czarnego. Od pana Jurka pożyczyłem maskę i płetwy i popłynąłem sobie na pobliską maleńką z 10m średnicy wysepkę z barem i rafą dokoła. Bar był niestety nieczynny, zresztą miałem ze sobą tylko kąpielówki, maskę i płetwy. Gdy chciałem się stamtąd zwijać, podpłynęła łódka z kilkoma turystami z Franci i dla nich otworzyli bar! Jeden z gości postawił mi piwko i pogadaliśmy sobie trochę o podróżach. Popłynąłem jeszcze na krawędź rafy, gdzie uderzały o nią fale Atlantyku. Po drodze czasem było tak płytko, że klatką rysowałem o wierzch rafy! Pod wieczór tuż przed zmrokiem wróciłem wpław z 1,5km na Czarnego. Płetwy były trochę obcisłe i poobcierałem sobie palce stóp.
Sobota 2 listopad Union Island - Mayreau
Po śniadaniu pożeglowaliśmy dalej na północ. Po południu dopłynęliśmy i zakotwiczyliśmy w zacisznej zatoczce przy wyspie Mayreau. Po obiedzie pontonem popłynęliśmy na ląd. Poszliśmy w górę do miasteczka – oni na piwko a ja na punkt widokowy. Stąd roztaczał się ładny widok na okoliczne wyspy a także najładniejsze podobno na Karaibach rafy Tobago Cays. Po drodze znalazłem też mały kościółek. Udało mi się trafić na wieczorną mszę o 18ej, więc mogłem doładować swe akumulatory duchowe. Wróciłem do chłopaków i pontonem wróciliśmy na Czarnego.
Niedziela 3 listopad Mayreau – Bequia
Wstaliśmy o 7:00. Niedaleko nas stał zakotwiczony wielki turystyczny 5cio masztowiec Club Med 2. Pan Jurek powiedział, że jego kadłub został zaprojektowany i wykonany w Polsce! To całkiem miła wiadomość! Wciągnęliśmy kotwicę i ruszyliśmy dalej na północ. Pan Jurek zrobił kanapki, więc śniadanie zjadłem za sterem. Po drodze dogonił nas katamaranem Wojtek z Gdańska. Minęliśmy kilka wysp: Canouan, Mustique. Po południu opłynęliśmy cypel wyspy Bequia i wpłynęliśmy do jej zatoki przy Port Elizabeth. Tutaj wraz z Wojtkiem z Gdańska zacumowaliśmy na bojce.
Pan Jurek zrobił znów pyszny obiad – to jest prawdziwy talent kucharski!
Po 16ej pontonem na wiosłach popłynęliśmy na ląd. Chłopaki gdzieś na piwko a ja spacerkiem przeszedłem się wybrzeżem i zaszedłem gdzieś na ciacho i herbatkę. W drodze powrotnej dokupiliśmy świeżych owoców i wróciliśmy wieczorem na Czarnego.
Poniedziałek 4 listopad Bequia, urodziny Wojtka
Dziś pan Jurek znów zrobił pyszne śniadanko – smażone kiełbaski + papaja z jajkiem i cebulą. Patryk chciał zrobić odprawę i popłynąć sam pontonem z jednym wiosłem ale miał mocno pod wiatr i się nie dało! Dołączyłem do niego z drugim wiosłem i udało się a z powrotem z wiatrem wróciłem bez większego problemu. Na pokładzie pan Jurek zabrał się za naprawę silnika pontonu a ja za oczyszczanie i podmalowywanie bąbli z rdzą na pokładzie. Po południu udało się uruchomić silnik pontonu i już na silniku mogliśmy popłynąć odebrać Patryka z lądu.
Po wspólnym obiedzie po 16ej popłynęliśmy na ląd. Patryk zaprosił nas na dobre lody. Stamtąd o 17:00 popłynęliśmy na katamaran Wojtka Ogrzewalskiego na jego 68 urodziny. Miałem oczywiście gitarę ze sobą, więc odśpiewaliśmy mu sporą wiązankę 100 lat i złożyliśmy życzenia. Jego dziewczyna Brazylijka przygotowała wiele pysznych przekąsek. Były też polskie wędliny i pyszna kiszona kapusta! Było piwko i dobre czerwone wino. Znów przewijało się wiele morskich opowieści przeplatanych co jakiś czas naszą muzyką. Po 21:00 wróciliśmy pontonem na silniku na Czarnego.
Wtorek 5 listopad Bequia – St Lucia
Wstaliśmy o 7:00, odwiązaliśmy od bojki i ruszyliśmy dalej. Kapitan przygotował nam na śniadanie płatki na mleku, więc zjedliśmy na dole zmieniając się za sterem. Płynęliśmy od zachodu wyspy St Vincent. Jest to bardzo malownicza, górzysta wyspa. Pan Jurek mówił, że niewielu żeglarzy tam jednak zawija, bo jest tam wysoka przestępczość. Ale powiedział też, że u brzegów St. Vincent kręcono sceny do „Piratów z Karaibów”!
Morze było spokojne ale wiatr pchał nas powoli do przodu, więc w tak pięknych okolicznościach flory, być może i fauny, wyciągnąłem gitarę i rozegrałem się ze 2 godziny. Mogliśmy z muzyką podziwiać piękne widoki na Karaiby! Potem płynęliśmy także zachodnim brzegiem równie malowniczej wyspy St Lucia. O 2:00 w nocy dopłynęliśmy do mariny w Rodney Bay na północy St. Lucia. Tu zacumowaliśmy przy nabrzeżu i po piwku w kimę.
Środa 6 listopad St. lucia
Rano Patryk poszedł zrobić przy i od-prawę ( mamy 24 godziny na wypłynięcie z mariny) Z panem Jurkiem mieliśmy trochę prac na jachcie. Po Południu chłopaki wyciągnęli mnie na dobrą obiadokolację do knajpki. Ja z supermarketu dokupiłem piwka. Wieczorem pan Jurek jak często bywa poszedł wcześnie spać, więc z Patrykiem wypiliśmy sobie po piwku. Na noc zainstalowałem sobie na klapie tzw. rekina czyli nawiew zrobiony z płótna żeglarskiego podwieszony na linie. Działa to najlepiej, gdy stoi się na kotwicy i wiatr ustawia dziobem do wiatru a przez r”rekina” przez cały jacht w środku przewiewa świeże powietrze!
Czwartek 7 listopad St. Lucia – MARTYNIKA, La Marina
Wstaliśmy po 8:00. Na śniadanko musli z mlekiem. Jakieś drobne prace na jachcie i wypłynęliśmy dopiero o 13:00. Po wyjściu z mariny był piękny widok na zatokę Rodney Bay w promieniach słońca! Na żaglach ruszyliśmy na południe Martyniki. Dopłynęliśmy tam dopiero po zmroku. Do największej mariny na Martynice – La Marina, wpływa się szeroką zatoką ale wąskim kanałem wyznaczonym bojami, bo poza nimi są mielizny! Po ciemku wymagało to sporego skupienia i koordynacji! Koło 20:00 dopłynęliśmy szczęśliwie do końca zatoki i rzuciliśmy kotwicę pośród setek innych jachtów. Tutaj znajduje się około 2-3000 jachtów!
MARTYNIKA
Piątek 8 listopad MARTYNIKA La Marina – Fort de France
Wstaliśmy ok. 7:00. Po pana Jurka i Patryka przypłynął ich znajomy Andrzej Wartalski, którego poznałem też na Trynidadzie. Zabrał ich na zakupy i checkin. Po ich powrocie zapakowaliśmy zaprowiantowanie, wciągnęliśmy kotwicę i popłynęliśmy do Fort de France. Po wyjściu z zatoki postawiliśmy żagle ale wiatr był słaby, więc musieliśmy robić kilka zwrotów, by ustawić se do wiatru. Dopiero w dużej zatoce przed Fort de France zaczęło mocno dmuchać, tak że rozbujaliśmy się 6-7 węzłów. Miasto to wyglądało już na dużo bardziej europejskie. Przed 18:00 zakotwiczyliśmy przy forcie opodal centrum Fort de France.
Tak też oto szczęśliwie z panem Jurkiem i Patrykiem dotarliśmy do końca naszej wspólnej żeglugi po Karaibach! Uczciliśmy to piwkiem a pan Jurek przygotował pyszną kolację: ziemniaki w mundurkach i zapiekane udka kurczaka a specjalnie dla mnie ze względu na piątek, pyszną jajeczniczkę ! Rewelacja! O 21:00 poszliśmy spać, bo musimy wstać wcześnie rano, by odwieźć Patryka na brzeg, by zdążył na samolot z powrotem do USA. Zainstalowałem sobie „rekina”, bo było duszno.
Sobota 9 listopad MARTYNIKA, Fort de France
Nad ranem wstałem, by zamknąć klapę z rekinem, bo wiało za zimno. Wstaliśmy przed 6:00, zrzuciliśmy ponton na wodę, zamocowaliśmy silnik i odwieźliśmy Patryka na brzeg. Podziękowaliśmy za wspólny szczęśliwy rejs pożegnaliśmy i z panem Jurkiem wróciliśmy na Czarnego. Po śniadaniu chciałem zabrać się za podmalowywanie na pokładzie ale się rozpadało, więc posegregowaliśmy pod pokładem części zapasowe.
Na obiad zjadłem pyszną zupę made in Jurek! Resztę mogłem odłożyć sobie w mój kontener na jutro :)
Dziś kupiłem od autora pana Jurka Radomskiego jego książkę z autografem o żegludze na Czarnym Diamencie a w zasadzie o jego głównych psich załogantach ”Burgas i Bosman”
Pod wieczór popłynęliśmy pontonem na silniku na brzeg. Ponton uczepiliśmy łańcuchem w rogu tak, by silnik nie obijał się o nabrzeże.
Poszliśmy na neta do McDonalda. Sprawdziłem jeszcze rozkład mszy na jutro na niedzielę. Po 19ej wróciliśmy na Czarnego. Obok stał też na kotwicy Wojtek ale były już pogaszone światła, więc nie podpływaliśmy.
Niedziela 10 listopad MARTYNIKA, Fort de France - Ducos
Wstałem o 7:00 i pontonem na wiosłach popłynąłem do brzegu, przypiąłem ponton na łańcuch i kółdkę i poszedłem na mszę, oczywiście po francusku. Po powrocie na Czarnego był też na pokładzie Wojtek Ogrzewalski. Ja na dzień dobry dostałem ostry ochrzan od pana Jurka!
- Jak ty przypiąłeś ponton? Obijał się cały czas o nabrzeże i mógł się przebić o blachy pod nabrzeżem!
- Ja myślałem, że tylko ze względu na silnik rozpięliśmy go, by nie dotykał nabrzeża – odrzekłem
Niestety pan Jurek był nadal na mnie za to wkurzony! Jest on wyczulony na sprzęt, dzięki temu ponton służy mu już kilkanaście lat, więc trudno się dziwić jego reakcji.
Po śniadaniu spakowałem do końca moje rzeczy. Przygotowałem do transportu na ląd składaną łódkę - banana boat. Załadowaliśmy rower z częścią ekwipunku na banana boat, resztę na ponton i gitarę na plecy. Z panem Jurkiem ciągnąc za sobą banana boat popłynęliśmy na brzeg. Wyładowałem dobytek mego życia na brzeg, podziękowałem bardzo serdecznie za niesamowitą przygodę żeglarską, za to że mogłem cało i szczęśliwie dopłynąć na Martynikę. Pożegnaliśmy się i pan Jurek wrócił na Czarnego.
Ja byłem naprawdę uradowany i zaszczycony, że mogłem pożeglować z tak wielką osobistością polskiego żeglarstwa! Dziękuję jeszcze raz panie Jurku bardzo serdecznie za piękny wspólny rejs po Karaibach :)
Kapitan Jerzy Radomski od 50ciu lat żegluje po morzach i oceanach. W 1978 roku na swoim jachcie „Czarny Diament” odbył najdłuższy rejs w historii polskiego żeglarstwa – 32 lata. Przepłynął wtedy 240 500 mil morskich odwiedzając 82 państwa. Podczas tej żeglugi towarzyszyły mu pies Burgas (1978-91) oraz Bosman (1990-2009)
Po tych 32 latach żeglugi gdy wrócił do Polski, ci którzy go dobrze znali, wiedzieli, że to tylko kwestia czasu, kiedy wróci na wodę! Tak też było. Pan Jurek spędził 2 lata na lądzie ale oczywiście nie na leniuchowaniu, tylko głównie na naprawę jachtu, napisanie książki i w międzyczasie odwiedzając rodzinę i przyjaciół. Po tych 2 latach przerwy mimo już 70tki na karku i problemów z chodzeniem – często poruszał się podpierając na dwóch laskach, ruszył dalej w rejs! Tak też spotkałem go na Trynidadzie!
Ja mam wielkie poszanowanie i uznanie dla tego wielkiego podróżnika – żeglarza!
Jego książka ”Burgas i Bosman” jest naprawdę godna polecenia. Mino iż nie należę do moli książkowych przeczytałem ją prawie jednym tchem podczas mojej kolejnej żeglugi!
Trochę podobnie było z moim powrotem po wypadku w Kenii do Polski na rehabilitację. Ci, którzy nie znali mnie zbyt dobrze oraz moja mama ale ona znała mnie świetnie, lecz także powiedziała to z nadzieją w głosie:
- No to chyba Rafał teraz masz już dosyć podróżowania ?!
Jednak moja mam wiedziała o tym a moi przyjaciele spytali wprost:
- Majkel, to kiedy wracasz do Afryki?
Ja na to krótko:
- Po rehabilitacji :)
Ja przede wszystkim Bogu a przez niego kilku osobom zawdzięczam, że żyję i że wylizałem się do tak dobrego stanu, że mogłem wrócić z powrotem do tego co KOCHAM CAŁYM SOBĄ – PODRÓŻE ROWEROWE !!! Mogłem dokończyć podróż rowerem przez Afrykę z wieloma niesamowitymi przygodami, z RPA załapałem się na jachto-stopa przez Atlantyk z także pozytywną osobowością żeglarską z Teksasu – Michael Reynolds, a potem z panem Jurkiem Radomskim.
Po pożegnaniu na nabrzeżu poskręcałem rower do kupy, załadowałem mój dom na koła i ruszyłem pierw na objazd po mieście. Wow, był tu nawet prawdziwy deptak, jak w Europie ale w niedzielne popołudnie były tu totalne pustki, więc nici z grania. Deszcz przyskrzynił mnie gdzieś pod dachem przystanku, więc z przyjemnością zjadłem sobie z wczoraj zupę made in Jurek :)
Koło 16:00 ruszyłem za miasto na południe, kierując się na największą marinę na Martynice – La Marina. Informacja turystyczna w niedzielę była zamknięta, więc jechałem w ciemno bez żadnej mapy, trzymając się głównej drogi i drogowskazów. Pytałem w kilku miejscach o możliwość rozbicia namiotu ale póki byłem w obrębie miasta, to ludzie raczej obawiają się przyjmować obcych. Droga potem zamieniła się w autostradę a ja bez mapy nie miałem możliwości jej ominąć. Na szczęście było szerokie metrowe pobocze, więc mogłem bezpiecznie dojechać do lotniska. Tam była jeszcze czynna informacja turystyczna, więc zaopatrzyłem się w mapę Martyniki. Stamtąd już po ciemku (ze światłami i kamizelką odblaskową ma się rozumieć!) ale nie w ciemno, bo z mapą ruszyłem dalej na południe, rozglądając się gdzie by tu się można rozbić z namiotem. Po 3 km dotarłem do miasteczka Ducos. Odbiłem w prawo w stronę hurtowni, może gdzieś tam się uda rozbić na dziko. Finalnie znalazłem jeden domek prywatny i zapytałem gospodarza, kalecząc strasznie francuski, czy mógłbym się rozbić u niego w ogrodzie. To działa niesamowicie – Francuzi nawet jeśli znają angielski, to gdy zapytasz ich po angielsku, to oni zaczynają tylko po francusku. Natomiast jak zaczynam kaleczyć po francusku, to przechodzą wtedy na angielski, bym nie kaleczył więcej ich pięknego języka :) Tak też i tutaj gospodarz przeszedł na angielski i pozwolił mi się rozbić na tarasie pod dachem :)
Poniedziałek 11 listopad Ducos – La Marina – St. Ann
Wstałem koło 8:00. Gospodarz przygotował śniadanie dla nas: Kakao na gorąco, bagietki, ser, kiełbasa i sadzone jaka- całkiem mniam mniam! Spakowałem swój majdan, podziękowałem za możliwość kempingu tutaj i ruszyłem w drogę. Ech jak miło znów być z domem na dwóch kołach :) Brakowało mi tego!
Trasa była pagórkowata, czasem wybrzeżem ,czasem w głębi lądu. Koło południa po 30 km dojechałem do La Marina. Zajechałem do pierwszej większej mariny i zostawiłem tam ogłoszenie o poszukiwaniu statku do Koluimbii. Drugie ogłoszenie na wybrzeżu w centrum miasteczka w sławnym tutaj barze Mango Bay. Zapytałem przy okazji o możliwość grywania tutaj ale szef był gdzieś na wakacjach, więc na razie nici. 3cie ogłoszenie w nabrzeżnym barze przy kapitanacie portu. Tu na terenie Unii Europejskiej mogłem korzystać ze swojego polskiego numeru – nawet dzwonienie do polski kosztowało mnie zaledwie 40 groszy! Po południu słonko grzało tu 32 stopnie! Znalazłem jakieś miejsce w cieniu i zgotowałem sobie mój tradycyjny obiad na mej kochanej kuchence paliwowej: ryż z soczewicą + sałatka; pomidor, cebula, czosnek. Takie proste danie a tak cieszy żołądek i serce! Tęskno mi po prostu było do gotowania na swojej kuchni swoich potraw :)
Korzystając z sytuacji, mogłem też przedzwonić z komóry do mojego przyjaciela Olka i podzielić się trochę wrażeniami z rejsu i ponownego rowerowania.
Ruszyłem za miasto dalej na południe do St. Ann. Tu poznałem Włocha Claudio, który od 20 lat zwiedza świat na raty – po 7-10 miesięcy w roku! Powiedział, że biwakuje tu na zamkniętym campingu. Zajechałem do najbardziej obleganego baru Dunet rozwiesić kolejne moje ogłoszenie i zapytać też o możliwość grania. Jutro będę mógł pogadać z managerem o tym.
Koło 18ej ruszyłem na camping o którym mówił mi Claudio – podobno jedyny na Martynice camping, otwierany dopiero na początku sezonu 15 grudnia. Zapytałem ochroniarza o możliwość rozbicia się tutaj ale nie zgodził się, poprosił bym jutro zapytał szefa. Powiedział też że bez problemu bezpiecznie można też tu rozbić się na plaży! Ruszyłem jeszcze objechać trochę po półwyspie. Zagadnął mnie jeden francuz, że jak chcę, to mogę u niego na podwórku się rozbić. Biesiadowała tam jego rodzina więc dołączyłem do nich i odwdzięczyłem się muzyką za zaproszenie. Znalazło się i ciacho dla mnie i piwko, więc jest git! Dobyłem kartkę z moim francuskim i pokaleczyłem trochę ich język. Ich jednak to nie przełamało do angielskiego, bo mówili tylko po francusku :) Częstowali mnie potrawami ale nie chciałem jeść na noc, więc odłożyli dla mnie na rano do lodówki.
Koło 20ej wszyscy zwinęli się i zostawili mnie tu samego . To jak się okazało po moim późniejszym rozeznaniu, była pralnia. Miałem prysznic do dyspozycji z którego z chęcią skorzystałem. Chciałem przeprać choćby w rękach parę moich ciuchów ale o dziwo nie znalazłem proszku do prania! Rozbiłem namiot pod zadaszeniem. Zrobiłem sobie herbaty w termos, pouzupełniałem notatki z ostatnich kilku dni i przed północą w kimę.
Wtorek 12 listopad St. Ann
Na śniadanie odgrzałem sobie jedzonko z wczoraj. Manager knajpki z którym umówiłem się na spotkanie w sprawie grania zwinął się przed czasem, trudno. Ustawiłem się na granie przy jakimś sklepiku, co by mieć jakieśkolwiek klepaki no i po godzinie wpadło koło 10 euro. Po południu spotkałem się z Claudio przy pomoście. Ugotowałem tam dla nas swój tradycyjny obiad + gotowane jajka. Claudio podróżuje z plecakiem i nie ma ze sobą kuchenki a że żyje też niskobudżetowo, to po raz I-szy od 2 tygodni miał okazję zjeść coś na gorąco!
Na campingu udało mi się spotkać szefa i dostałem pozwolenie na rozbicie się z namiotem. Zostawiłem rower na alarmie na campingu i przeszedłem się po plaży – tam gdzie wczoraj nie mogłem wjechać rowerem, bo było ogrodzone i strzeżone, to dziś wszedłem sobie bez żadnych przeszkód plażą. Teren ten okazał się luksusowym ośrodkiem wypoczynkowym Club Med, pełnym wypasionych chatek, basenów i kortów. Ja wróciłem na camping i postawiłem swoją chatę pod 1000 gwiazd – znaczy bez tropiku tym razem :) Zrobiłem sobie herbatę i zabrałem się za czytanie ”Burgas i Bosman”. Książka wciągnęła mnie tak bardzo, że nawet ie wiem kiedy wchłonąłem pierwsze 20 stron! Ale pojawił się Claudio, więc dorobiliśmy wiaderko herbaty i przegadaliśmy o podróżach z 2 godziny!
Środa 13 listopad St. Ann – Solina – La Marina
Po wspólnym śniadaniu z Claudio ruszyłem do St. Ann na zakupy a potem na południowy cypel Martyniki – Solina. Tu są podobno najładniejsze plaże tej wyspy. Zajechałem tam przed południem i ulokowałem w pobliżu prysznica. Pogoda była piękna, słoneczna, więc z chęcią wskoczyłem do morza. Woda nie była jednak za ciepła i dość szybko się nią nacieszyłem. Trzeba przyznać, że w otoczeniu tutejszych palm tutejsza piaszczysta plaża prezentuje się całkiem malowniczo!
Po południu ruszyłem z powrotem w stronę La Marina. Pojechałem przez centrum miasteczka, trochę bardziej w głębi lądu. Było jednak prawie opustoszałe, prócz kilku małych sklepików niewiele tu było. Życie kręci się tu chyba jednak głównie na brzegu zatoki. Zajechałem do kapitanatu portu i tam zostawiłem 4te moje ogłoszenie.
Koło Mango Bay pod zadaszeniem rozstawiłem się znów do gotowania, gdy po chwili podszedł jakiś gość w moim wieku i zagadnął do mnie po polsku:
- Część, to ty jesteś ten Rafał z ogłoszenia?
- Rodak! Wow, tak :)
- Zwijaj manatki, zjemy u mnie w biurze, mam tylko gotowany makaron!
Tak to poznałem Rafał Milewskiego, miejscowego nurka.
U niego w biurze zjadłem jego makaron dodając swoje jajko z keczupem. Po chwili rozmowy wyczułem, że to pozytywnie świrnięty gość i będzie o czym gadać. Spędził kilka lat pracując w Anglii a tu trafił 4 lata temu, od 3 lat pracuje jako nurek przy serwisie łodzi.
Był bardzo mile zaskoczony, że spotkał cygano-rowerzystę! Poszliśmy potem do baru na piwko i przegadaliśmy do późna! Nocowaliśmy u niego w biurze na podłodze.
Czwartek 14 listopad La Marina
Rafał wstał już o 5:00 bo miał dużo pracy. Ja też się obudziłem i namówił mnie bym mu pomógł i dorobił sobie trochę euro na dalszą podróż. Toć jak jest okazja, to nie wypada gardzić zarobkiem! O.k!
O 5:30 przed wschodem słońca (nie pamiętam kiedy ostatnio tak wcześnie wstawałem!) poszliśmy na dok wyciągnąć spory ponton z wody. Wyszorowaliśmy go ale dopiero z pierwszymi promieniami słońca zaczął powoli wysychać. Obtaśmowaliśmy go i zabraliśmy się za malowanie podkładem, potem antyfuringiem (przeciwporostowym). Ja wyszorowałem też pokrowiec pontonu. Rafał poszedł w międzyczasie na nurkowanie. Wrócił po południu i chciał mnie zabrać na obiad do knajpki ale coś mu los nie sprzyjał – bankomat nie chciał wypłacić kasy! Za zebrane po kieszeniach klepaki poszliśmy kupić owoce i piwko i to był nasz dzisiejszy obiad, taki niskobudżetowy, to moja codzienność :)
Po obiadku zrzuciliśmy ponton na wodę i wyszorowałem jeszcze twarde dno pontonu.
Potem zabraliśmy się za sprzątanie jednego jachtu – Rafał od środka a drugi Rafał, czyli ja, szorowałem kadłub z zewnątrz.
Po pracy i prysznicu poszliśmy na piwko. Drugą kolejkę ja mogłem postawić, bo Rafał dostał kasę za jedną prace i zapłacił mi za moją pracę :)
Mogłem znów nocować u niego w biurze.
Piątek 15 listopad La Marina
Rano wytoczyłem się z rowerem na zewnątrz i na nabrzeżu zrobiłem sobie musli i herbatę. Poszedłem potem do Mango Bay na kawę i zabrałem się za zaległe notatki w dzienniku podróży. Przez zaparkowany przed barem rower z zatkniętą jak zawsze polską flagą, poznałem tutejszego Polaka, starszego pana Andrzeja. On zajmuje się tutaj treningiem żeglarzy regatowych.
Po południu przejechałem się na zakupy do supermarketu. Od 18ej w MangoBay jest przez godzinę promocja piwka – 2 w cenie jednego, więc rozstawiłem się obok do grania. Po chwili przyszedł Rafał, postawił mi 2 piwka i wrzucił mi 50euro !
-To zaległe za wczorajszą pracę :)
Kopara mi opadła do ziemi za jego wrzutę! To była mocna podpucha dla innych ale wpadło w godzinę w klepakach zaledwie z 5 euro. W trakcie grania zagadnął mnie jeden młody Francuz, też światowy włóczęga. Zwinąłem majdan i dopiłem piwko w jego towarzystwie (Rafała już nie było) Francuz wiedział o jakimś koncercie jazzowym w Callebase caffe, więc się tam przeszliśmy. Rower zostawiłem zakluczony przed caffe na alarmie i na koncert. Grał Eric Ildefons z zespołem – grali kapitalnie stary dobry jazz!!! To był raj dla uszu! Przed 22:00 zaczęło padać a mój rower był na zewnątrz bez zabezpieczonej przed deszczem gitary! Wsiadłem na rower i podjechałem 1km dalej do bióra Rafała. Tam też go zastałem, więc mogłem rower wprowadzić do środka. Opowiedziałem mu o świetnym jazzowym koncercie opodal i chwilę potem założyliśmy deszczaki na siebie i ruszyliśmy tam. Nadal grali kapitalnie! Ja poszedłem po piwko dla nas i przy okazji zagadnąłem do jednej ślicznej murzynki Rozy przy barze, że chłopaki grają świetny stary dobry jazz! Po chwili pogawędy wróciłem z piwkiem do Rafała a po chwili ślicznotka, którą zagadywałem, weszła na scenę i zaczęła śpiewać razem z zespołem na wysokim, jazzowym poziomie !!!
Koncert skończył się koło 1:00. Rozy była mocno oblegana przez innych facetów. Skorzystałem z chwili, gdy się oddaliła na bok i nie omieszkałem zagadnąć, iż rzadko się zdarza połączenie nietuzinkowej urody z kapitalnym talentem vocalno-jazzowym! Po chwili dołączył Rafał i obaj sławiliśmy jej talent. On wyciągnął nawet od niej numer :)
O 2ej wróciliśmy z Rafałem spać do biura.
Sobota 16 listopad La Marina
Niestety wraz z Rafałem musiałem wstać i opuścić biuro o 6:00! No ale dla takiego koncertu jak wczoraj warto było! Tyle, że Rafał miał zaraz nurkowanie a ja wyjechałem sobie za miasto na boisko i tam w cieniu zadaszenia walnąłem się jeszcze na drzemkę do 10:30 :)
Zajechałem kupić 1l mleka i zagrzałem sobie z musli – na kaca duża porcja mleka dobra rzecz!
Zajechałem pod jeden większy supermarket zagadnąć managera o zezwolenie na granie przy supermarkecie ale nie zgodził się. Zajechałem na jeden pomost przy innym supermarkecie. Spotkałem tam jednego Czecha, pogadaliśmy chwile i powiedziałem, że chce tu też zapytać managera o pozwolenie na granie. On na to, że tutejszy manager to wredny typ i nie ma co pytać, tylko się rozstawiać i grać! Tak też zrobiłem. No i szło całkiem nieźle.
Po pół godzinie przyszedł Rafał i zabrał mnie pokazać mi swoją ostatnią inwestycję – drewniany jacht. Poszliśmy tam i powiedział mi, że dał za jacht 3 tys.euro – to stara angielska robota szkutnicza! Po wyremontowaniu warta nawet kilkaset tysięcy euro, tyle że remont to koszt około 100 tys euro! Ale nawet po oczyszczeniu z całego syfu wartość wzrośnie 2-3 krotnie! Zaproponował, że mogę się zabrać za oczyszczanie tej łodzi oczywiście odpłatnie!
Chwilę potem zadzwoniła do mnie Czeszka z ogłoszenia i zaproponowała, że z nią, jej synkiem i znajomą mogę popłynąć za darmo na Dominikę i z powrotem na tydzień. Potrzebują po prostu jeszcze jednej osoby do załogi! Rafał poradził mi korzystać z okazji. Zasięg będę miał przez większość rejsu, więc nawet gdyby ktoś dzwonił z ogłoszenia, to mogę odebrać. Umówiłem się z nią Cobra, na wieczór w barze. Z Rafałem poszliśmy jeszcze na pizzę i piwko.
O 17:00 podjechałem jeszcze pod kościół sprawdzić rozkład mszy na wieczór czy jutro. Jedna była zaraz za pół godziny, więc zostałem. Wiedziałem wcześniej od pana Jurka, że jest tu polski ksiądz. Po mszy udało mi się zagadnąć z nim i zaprosił mnie na jutro na obiad.
Na 19:00 pojechałem na umówione spotkanie z Cobrą w sprawie rejsu na Dominikę. Poznałem też jej 3,5 letniego synka, który będzie z nami płynął. Jutro o 16ej spotkamy się jeszcze obejrzeć jacht i poznać drugą załogantkę.Wypływamy w poniedziałek rano. Pojechałem jeszcze na neta a wieczorem wyjechałem za miasto rozbić się koło boiska, osłonięty budynkami od drogi.
Niedziela 17 listopad La Marina
zwinąłem namiot z okolicy boiska i wróciłem do miasta. Kupiłem w małej piekarni pyszną bagietkę i zjadłem z serem i dżemikiem! Skorzystałem z niedomkniętych drzwi toalety w marinie i wziąłem prysznic.
Na 12:00 pojechałem na umówione spotkanie z polskim księdzem Jackiem. Rower wprowadziliśmy na plebanię i jego samochodem pojechaliśmy do St. Ann na dobry obiadek! Ks. Jacek służył także na misji w Afryce w Kamerunie, więc rozgadaliśmy się na temat Afryki! Po obiedzie obwiózł mnie jeszcze po Saline, okolicznych wioskach i wschodnim wybrzeżu.
Wróciliśmy przed 16:00 i pojechałem zaraz na umówione spotkanie z Cobrą. Poznałem drugą załogantkę, Belgijkę. Popłynęliśmy obejrzeć jacht Cobry – 44 stopy monolit fiberglass. Odwiozła nas na brzeg. Umówiłem się, że na ten czas będę mógł zostawić rower z tobołkami na zapleczu bióra Rafała. Przy piwku uzupełniłem notatki i ruszyłem na noc na camp koło boiska.
Poniedziałek 18 listopad
Rejs MARTYNIKA – DOMINIKA
La Marina – St Pierre
Zwinąłem mój obóz z okolicy boiska i ruszyłem do miasta. Rafała nie było jeszcze przy biurze ale przepakowałem rzeczy na podróż do mojego dużego (30l) plecaka. Niestety się trochę rozerwał przy zamku ale zamocowałem trokiem na podtrzymanie. Przyszedł Rafał, więc mogłem ulokować mój rower z sakwami na zapleczu jego biura. Wziąłem tylko paszport i poszedłem odprawić się z Cobrą do kapitanatu. Cobra musiała nas wpisać na listę załogi.
Popłynęliśmy wraz z Cobrą i Nancy na jej jacht. Wciągnęliśmy ponton, kotwicę i podpłynęliśmy do doku zatankować paliwo i wodę. Ja w międzyczasie poszedłem po swój plecak i gitarę do bióra i wróciłem zametować się na pokładzie jachtu „Domino”.
O 10:00 ruszyliśmy w rejs. Przez cały kanał oczywiście tylko na silniku. Niestety po wyjściu z zatoki mieliśmy słaby wiatr i to od czoła, więc dalej na silniku. Może za Diamond Rock trochę dmuchnie ale dalej cieno z wiatrem i na silniku płynęliśmy cały dzień aż koło 16:00 dopłynęliśmy do St. Pierre na północy Martyniki. Tam w zatoczce przy molo rzuciliśmy kotwicę. Cobra z Nancy wskoczyły do wody, dla mnie była zbyt mętna, zresztą chłodno pod wieczór.
Wieczorem Nancy zrobiła spaghetti na kolację i o 21:00 w kimę, bo rano ruszamy skoro świt.
Wtorek 19 listopad MARTYNIKA St. Pierre – DOMINIKA Portsmouth
Wstaliśmy o 5:00, wciągnęliśmy kotwicę i ruszyliśmy dalej na południe. Tyle że było znów prawie bezwietrznie i też tylko na silniku! Jednak dzięki temu, że ruszyliśmy tak wcześnie rano, to mieliśmy okazję zobaczyć często przykryty za dnia chmurami najwyższy szczyt Martyniki – Monte Pelee 1395m. Wraz z pierwszymi promieniami słońca widzieliśmy też oddaloną o ok. 25 mil Dominikę.
Płynięcie na silniku jest jednak dość monotonne i walnąłem się jeszcze w kimę. Wstałem po 2 godzinach i zmieniłem Nancy jako obserwator, bo sterował autopilot.
Cieśninę między wyspami też przepłynęliśmy spokojnie na silniku i koło południa przepłynęliśmy przy stolicy Dominiki – Roseau. Ta wyspa jest jedną z bardziej górzystych wysp Karaibów ale także bardzo zieloną i malowniczą. Tu często widywaliśmy piękne plaże porośnięte palmami.
Koło 16ej dopłynęliśmy do zatoki na północnym zachodzie Dominiki i rzuciliśmy kotwicę przy Portsmouth. Opuściliśmy ponton i na silniku popłynęliśmy na brzeg. Tam czekał jej przyjaciel z Dominiki - Devon, który ma się zabrać z nami na Martynikę. Devon zabrał nas autem do miasta. Podrzucił Cobrę na checkin a nas z Nancy na zakupy do supermarketu. Kupiliśmy na spółkę piwka na wieczór. Wróciliśmy razem do miejsca, gdzie stał nasz ponton, tuż przy restauracji Big Papas – bardzo znanego miejsca spotkań ale niestety zamkniętego! Kupiliśmy jakieś przekąski i zjedlismy sobie na brzegu z widokiem na zachód słońca. Wieczorem wróciliśmy pontonem na Domino.
Środa 20 listopad DOMINIKA
Dziś byliśmy umówieni z Devonem na wycieczkę po wyspie. Wstaliśmy o 6:00, śniadankie, jakieś kanapki na drogę. O 7:00 Cobra odwiozła mnie z Nancy na brzeg, gdzie autem czekał na nas Devon. Zabrał nas na północ wyspy bardzo krętą górzystą drogą pośród gęstego lasu deszczowego. Wysadził nas na północnym wschodzie wyspy. Nie mieliśmy żadnej mapy, mogliśmy zrobić jedynie fotkę mapy przy szlaku. Devon wytłumaczył nam, że stąd do miejsca skąd nas odbierze na północnym zachodzie wyspy mamy jakieś 2-3 godziny pieszej wędrówki po parku narodowym Waitukubuli i prowadzi tam tylko jeden szlak więc nie powinniśmy się zgubić. Nie przepadam za wędrówkami bez bardziej szczegółowej mapy, no ale jak już tu jesteśmy, to wio :)
Ja na rejs zabrałem z sobą niestety tylko kapcie japonki ale Devon mówi, że w japonkach też da się przejść. Ruszyliśmy z Nancy po 8:00. Po 20 min szlaku wzdłuż rzeki doszliśmy do 3m wodospadu w głębokim cieniu wysokich drzew. Szlak dalej często był wąski i śliski, więc w japonkach szedłem bardzo niepewnie i stopy często umykały. Dokoła było dużo drzew kokosowych a z upadłych kokosów pięły się w górę kolejne drzewa! Tutaj wszystko rośnie tak bujnie, że gdyby upuścić tutaj pudełko z zapałkami, to w krótkim czasie wyrósł by z niego wagon z podkładami kolejowymi ! :)
Na naszej ścieżce leżał pół metrowy wąż ale wyglądał jak martwy, nawet na tupanie nie reagował. Od Devona, który pracuje tutaj jako przewodnik, wiedzieliśmy, że nie ma na tej wyspie niebezpiecznych jadowitych węży, skorpionów, czy drapieżników. Jedynie ukąszenie przez skolopendrę lub kraba lądowego może być bolesne. Chciałem więc złapać tego niby martwego węża za ogon i wtedy w momencie czmychnął! Na trasie prócz drzew kokosowych było także wiele drzew mango czy kakaowca – nie zginął by tu z głodu :)
Czasem bliżej północnego wybrzeża naszym oczom ukazywała się piękna panorama na kolejną wyspę Guadeloupe.
Ostatnie pół godziny szlaku było bardzo błotniste i śliskie, w japonkach nie dało się iść ale nawet boso stopy umykały na boki i było trochę tańczenia na szlaku!
Po 12:00 usłyszeliśmy wołanie Devona i chwilę potem doszliśmy do niego i końca odcinka nr.13. Tak oto z powodu nieodpowiedniego mego obuwia (nieprzewidzianego na tę wędrówkę) zamiast 2 godzin mieliśmy 4 godziny wędrówki! Ale trzeba przyznać, że szlak był naprawdę warty zwiedzenia, naprawdę piękny i bogaty w różnorodność roślinną. Devon podjechał po nas tutaj terenówką ze swą dziewczyną, Cobrą i jej synkiem. Po drodze kawałek dalej zajechaliśmy jeszcze zobaczyć Cold Soufriere – zimne, bulgoczące źródła siarkowe – ta wyspa jak większość Karaibskich, jest tworem wulkanicznym, więc jest tu jeszcze wiele śladów aktywności wulkanicznej.
W drodze powrotnej zajechaliśmy do knajpki na obiad i piwko. Wróciliśmy pontonem na Domino. Ja użyczyłem maskę i płetwy i ponurkowałem sobie – ćwiczyłem głębsze nurkowanie i z czasem udało mi się schodzić na 4-5 metrów :) Po kąpieli walnąłem się na drzemkę – trochę dzisiejsza wycieczka mnie wymęczyła.
Wieczorem popłynęliśmy na brzeg do Blue bar na reggae party i imprezkę urodzinową Devona i jego dziewczyny.
Czwartek 21 listopad DOMINIKA
Dziś relaks na jachcie i dzień biurowy; notatki i zrzucanie fotek
Piątek 22 listopad DOMINIKA
Po śniadaniu opodal nas zakotwiczył duży 5cio masztowy cruser, jak się okazało ten sam, który widzieliśmy na Czarnym Diamencie, ClubMed2.
Ponurkowałem sobie znów wokół jachtu. Zobaczyłem tutaj Lion fish.
Po 11:00 popłynąłem z Cobrą na ląd. Pochodziłem trochę po mieście, zaszedłem też sprawdzić wieści na necie. Adela z Krzychem wpłynęli właśnie dorzeczem Amazonii z Peru do Ekwadoru, więc mają jeszcze z miesiąc, by dojechać do Kolumbii i może nam być ciężko spotkać się na Boże narodzenie w Kolumbii w Bogocie!
Po 6ej wróciłem do Big Papas, tu Cobra miała mnie odebrać pontonem. W międzyczasie miałem okazję znów poczytać książkę pana Jurka. Miałem tam jeszcze okazję poznać oryginalnego rastamana – tuż przy plaży pobudował dom na drzewie – bez elektryczności, gotują na ogniu, mieszka z żoną i 2 dzieci! Chwilę potem Cobra zabrała mnie na Domino.
Sobota 23 listopad DOMINIKA
Dziś popłynęliśmy do miasteczka, gdzie odbywał się targ na głównej ulicy miasteczka. Za zabrałem ze sobą gitarę. Studenci medycyny robili tutaj darmowe badania; waga, wzrost, ciśnienie, poziom cukru we krwi. Skorzystałem także. Ale kopara mi opadła, gdy jedna z pracujących tam dziewczyn, zagadnęła mnie po polsku! Patrycja urodziła się w USA ale rodziców ma z Polski. Rozpoznała mnie po znaczku PL przyczepionym do mej gitary :)
Tak więc po badaniach:
- waga 170 funtów – 78kg – powoli chudnę :)
- wzrost 5,95 stóp, 181cm – ale że jeszcze rosnę?!
- body fat 25%
- ciśnienie 118/66
- poziom cukru 140
Wychodzi na to, że serduszko puka w rytmie Cza cza :)
Rozstawiłem się więc w pobliżu do grania na godzinę. Wrzut nie było jakiś znacznych ale gdy po graniu za te klepaki w pobliżu chciałem kupić owoce i jakieś ciacho, to dostałem wszystko za free z komentarzem: „Fajnie grasz kolego :)” Kurcze, ta wyspa jakoś nastraja do chilloutowania! Ludzie są tu bardzo mili, przyjaźni, lubią pogawędzić i nigdzie się nie spieszą. Po południu wróciłem na Domino i ponurkowałem znów trochę. Po obiedzie Cobra podrzuciła mnie na brzeg i poszedłem sobie na mszę na 18:00. Po mszy przez radio zawołałem Cobrę po mnie. Na pokładzie był już także Devon, który płynie z nami na Martynikę. Dziewczyny przygotowały na kolację dużego tuńczyka z zapiekanymi ziemniakami i sałatką – pycha!
Niedziela 24 listopad DOMINIKA Portsmouth – MARTYNIKA St. Pierre
Wstaliśmy o 5:00, wciągnęliśmy ponton, kotwicę i ruszyliśmy z powrotem. Na wysokości Dominiki wiatr był słaby więc płynęliśmy jeszcze na silniku. Tuż za wyspą zaczęło dmuchać dużo lepiej i falować 1-1,5m. Mogliśmy wreszcie rozwinąć żagle i wyłączyć silnik – to jest wreszcie wielka frajda z łódki, gdy można żeglować i wsłuchiwać się w szum wiatru i morza! Wiedziałem jednak, że przy większej fali warto trzymać się na pokładzie, dzięki temu z choroby morskiej pozostała i jedynie senność, więc drzemałem sobie w cieniu żagla :) Dla Devona był to bodajże 1szy rejs, więc czuwał na zasięgu pawia na burcie!
Po 17:00 dopłynęliśmy do Martyniki do st. Pierre i stanęliśmy na kotwicy. Devon chciał wyjść na ląd, więc popłynąłem z nim zabierając gitarę. Na granie (znaczy zarobek) nie było szans, bo były niedzielne pustki wieczorne. Obeszliśmy sobie trochę po mieście. Po godzinie wróciliśmy na Domino.
Poniedziałek 25 listopad
Powrót MARTYNIKA St. Pierre – La Marina
Wstaliśmy po 7ej i chwilę potem popłynęliśmy wszyscy na molo. Rozpadało się, więc schowaliśmy się pod dachem targowiska. Miałem ze sobą gitarę i rozstawiłem się na czas deszczu na granie ale w pół godziny nie wpadło ani grosza. Kupiliśmy jakieś owoce i wróciliśmy na Domino. O 9:00 wciągnęliśmy kotwicę i wio dalej. Byliśmy osłonięci wyspą od wiatru, więc płynęliśmy na silniku. Dopiero od zatoki Fort of France zaczęło dmuchać, więc silnik stop i heja na żaglach 5-6 węzłów! Przy Diamond Rocd dmuchało już od czoła i pod prąd, więc nawet na silniku szliśmy ledwo 2-3 węzły! Walnąłem się na drzemkę pod pokład. Podobno w tym czasie lało i chlustało falami po pokładzie ale spałem wtedy słodko :)
Koło 17:00 dopłynęliśmy już do La Marina. Zawitaliśmy jeszcze zatankować na dok, więc w tym czasie podziękowałem za wspólny fajnie spędzony rejs tygodniowy i wyskoczyłem z plecakiem na brzeg.
Wtorek 26 listopad MARTYNIKA La Marina
Nic w życiu nie dzieje się przypadkiem :)
Po śniadaniu pojechałem do serwisu żaglowego naprawić mój rozerwany plecak. Zapytałem serwisanta:
- Czy udało by się naprawić plecak niskobudżetowo, wygląd nie ważny, byle trwale.
- Spoko, pomożesz mi z jednym dużym żaglem i masz za free!
- O.k
Zabraliśmy się do pracy. Przeglądaliśmy wielki żagiel w poszukiwaniu defektu i usuwaliśmy stare nici z rozerwanej części. Plecak zreperowano mi solidnie, naszywając na rozerwaną część płótno żaglowe! W trakcie poopowiadałem mu o moich podróżach i życiu z grania na gitarze. Gość widział moje ogłoszenie i spytał:
- To teraz polujesz na okazję do Kolumbii?
- Tak.
Chwilę potem zjawiło się dwóch Włochów odebrać jakąś drobnostkę. Serwisant Geo wiedział, że płyną do Panamy i wspomniał im, że szukam okazji na stały ląd. Roberto i Fabio (z bardzo zachrypniętym głosem) mówią, że jak dam kasę na jedzenie, to mogę z nimi płynąć na wyspy ABC powyżej Wenezueli, bo oni stamtąd śmigają już prosto do Panamy. Dla mnie na Panamę byłoby już za późno by się spotkać z Adelą i Krzychem, więc ta opcja bardzo mi pasowała !!! Wypływają w czwartek za 2 dni :) Ale czad !!!
Po południu pojechałem do Rafał pochwalić się okazją. Zostawiliśmy rower w jego biurze ale Rafał złamał klucz, więc zamknął na kłódkę. Wyciągnął mnie na dobry obiad do Serba, opodal piekarni. Po powrocie okazało się, że kłódka była przecięta i kolega z którym dzieli biuro zamknął na klucz (Rafał swój miał złamany), więc mój rower i w jego biurze był uziemiony. Przeszliśmy się do mariny, gdzie stał jego jacht do remontu. Tam też spotkaliśmy Roberto i Fabio –ich alu katamaran 44 stopy dł. stał jeszcze na kołkach. Zapytałem ich”
- Ile czasu byśmy płynęli na wyspy ABC i ile liczylibyście za jedzenie na ten czas?
- Jakieś 10 dni, po 20 euro na dzień
Przycisnął mnie wtedy jakby wielki kamień! 200 euro to dla mnie kuuupa kasy! O w pytę! Ale nie powiedziałem im tego. Rafał mówił też, bym nie dał znać po sobie i mówi mi:
- Spoko, popracujesz u mnie i zarobisz.
- Tak, 200 euro w 2 dni, to chyba pracując dla jakiejś mafii!
Poszliśmy na jacht Rafała i pokazał mi co jest do zrobienia, sprzątnięcia. Poszliśmy jeszcze na piwko i wróciliśmy do biura. Zabrałem rower i ruszyłem zaraz na granie koło Leader Price. W 2 godziny udało mi się zebrać ponad 30 euro ale to nadal mały krok! No ale grunt, to się nie załamywać.
Zajechałem do ks. Jacka pochwalić się okazją, którą złapałem w stronę Kolumbii. Skorzystałem też przy okazji ze spowiedzi w języku polskim – ostatnio po polsku z 8 miesięcy temu gdzieś w RPA! Od ks. Jacka dostałem jakiś datek w kopercie i ruszyłem na nocleg za miasto. Na boisku okazało się, że jest jakaś impreza, więc nici z biwakowania! Za to kawałek dalej znalazłem zaciszną polankę i tam rozbiłem chatę. W namiocie zajrzałem do koperty od ks. Jacka: O Boże! 60 euro !!! Łzy popłynęły mi ze szczęścia! Chryste, z Tobą wszystko możliwe :)
Środa 27 listopad La Marina
Wstałem o 6:00, zwinąłem obóz i zajechałem po świeżą bagietkę do piekarni na śniadanko. Zjadłem z serem, dżemem i pojechałem na 7:00 na umówioną pracę przy Rafała łódce. Posprzątałem wokół łódki a potem zbierałem starą farbę do surowego drewna. Wyrobiłem się z tym do 11:00 i wróciłem do biura. Rafał miał dla mnie kolejną pracę: oczyszczenie biura ze starych dokumentów, śmieci. Rafał zapłacił mi sowicie za tą pracę – Przecież potrzebujesz tego!
Udało mi się jeszcze na szybko kupić i wypisać kartki do ludzi, którzy wsparli finansowo moje ubezpieczenie a także do rodziny i przyjaciół.
Po południu zajechałem koło Leader Price ugotować sobie i zjeść obiad i siąść dalej do grania. W 2 godziny poszło znów bardzo ładnie!
Wieczorem udało mi się spotkać w jednej knajpce z Roberto i Fabio. Byli w jakimś większym gronie.
- Chłopaki udało mi się zebrać 150 euro, czy za tyle zabierzecie mnie?
- Jak nam coś pograsz na rejsie, to spoko! Jutro zajedź o 10:00 do kapitanatu na odprawę.
- O.k. Do jutra :)
Pojechałem na nocleg za boisko.
Czwartek 28 listopad
MARTYNIKA La Marina – ST. LUCIA Rodney Bay
Wstałem po 6ej, by słonko dosuszyło namiot z rosy. Obtarłem szmatą, by nie zwijać wilgotnego namiotu na 2 tygodnie. Po wysuszeniu zwinąłem i ruszyłem po bagietki na śniadanko. Na nabrzeżu zrobiłem herbatkę i bagietkę wciągnąłem z apetytem. Spotkałem się jeszcze z Rafałem Milewskim – szedł na nurkowania. Podziękowałem mu bardzo serdecznie za całe jego wielkie wsparcie, pomoc z zarobkiem i wiele ciekawych rozmów i ruszył do pracy. Ruszyłem do mariny przy kapitanacie i wkręciłem się jeszcze pod prysznic. Mogłem w gorącej wodzie przeprać ciuchy z siebie i wrzucić zaraz na siebie dla ochłody, bo słonko grzało już ładnie!
O 10:00 spotkałem się z Roberto i Fabio. Wzięli mój paszport i poszli zrobić odprawę i wpisać mnie na listę załogi katamaranu „BERNARD”
O 11:00 zajechałem na ostatni dok zakwaterować się na kolejną „okazję” Okazało się, że prócz Roberto i Fabio płynie z nami jeszcze trzech Włochów i jeden Hiszpan – ja jestem jako siódmy na pokładzie! Przedział wiekowy 40-50 lat. W środku okazało się dość przestrzennie. Z pomocą chłopaków załadowałem rower i moje tobołki na pokład. Rower udało się bezpiecznie ulokować za kabiną. Wykręciłem jedynie pedały, odkręciłem siodełko, skręciłem kierownicę i sklapowałem bagażnik gitary a całość zawinąłem w duży worek foliowy, by nie chlapała na niego słona woda.
Po 13:00 w promieniach słońca ruszyliśmy w rejs. Przez kanał oczywiście na silnikach – jak to w katamaranach bywa, tak i tu są dwa. Tuż za kanałem zaczęło ładnie dmuchać; wiatr 18-20 węzłów. Rozwinęliśmy grot i fok, wygasiliśmy silniki i po chwili mieliśmy 7-8 węzłów. Fale były 1-1,5m ale na katamaranie znacznie mniej odczuwa się falowanie.
Kurcze, to niesamowite! Jednym z moich marzeń po dopłynięciu na Trynidad, było by na ląd załapać się na rejs katamaranem! Proszę i MAM!!! Wielkie dzięki Szefie !!!
Po 17:00 dopłynęliśmy na St. Lucia do Rodney Bay. Tu w zatoce rzuciliśmy kotwicę zaledwie ze 20m od brzegu na 2m głębokości! Dowiedziałem się, że ten katamaran ma zaledwie 0,5m zanurzenia! Wow, to duża różnica porównując z Czarnym Diamentem 3,7 metra!
Na kolację Fabio przygotował ryż, sałatę z białej i czerwonej kapusty, ryba z puszki i 2 butelki białego wina – całkiem smacznie!
Po kolacji pograłem trochę na gitarze, chłopaki byli uradowani. Chciałem potem zapłacić te 150 euro za jedzenie, tak jak się umówiliśmy (z niewielką nadzieją, że może opuszczą mi do 100e). Kopara opadła mi do ziemi, jak powiedzieli, że nie chcą ode mnie żadnej kasy!!!
- Cooo? Ale na jedzenie, weźcie chociaż 100 euro!
- Nie Rafał, nie musisz nic płacić. Jak chcesz, to jak dopłyniemy do Cartageny, to możesz postawić obiad kapitanowi Roberto.
- Do Cartageny? Przecież z wysp ABC mieliście płynąć prosto do Panamy!
- Ale dla Ciebie możemy zahaczyć też o Cartagenę :)
O Boże, miałem nadzieję na mały upust ale aż takie bonusy to mi się nawet nie śniły !!! :)
Piątek 29 listopad ST. LUCIA Rodney Bay
Wstalismy o 5:30 i mielismy płynąć dalej ale jeden z silników nie chciał odpalić! Jeden z Włochów Pepe, znał się na silnikach i zabrał się za szukanie przyczyny. Okazało się, że pre filtr i przewody są zasyfione – jakieś trefne paliwo! Roberto z Fabio popłynęli do mariny po świeże paliwo i filtry paliwa. Zeszło im z silnikiem do 11:00 ale udało się uruchomić. Brawo chłopaki!
Stwierdzili, że za późno na rejs i zostaniemy tu do jutra. Z Roberto i Pepe wzięliśmy maski i pontonem popłynęliśmy ponurkować przy skałach u podnóża fortu. Było tam sporo porośniętych kamieni ale mieliśmy nadzieję na jakąś bogatszą rafę.
Po powrocie na Bernarda Fabio zrobił obiad. Pogoda była piękna i w zatoce wielu uprawiało różne rozrywki: za motorówką na pontonie bananowym, łóżku pontonowym czy na spadochronie!
W kilka osób wyskoczyliśmy na brzeg pontonem na małe zakupy. Po powrocie Fabio znów zrobił posiłek dla nas wszystkich – chłopak chyba lubi gotować!
Po kolacji pokazałem chłopakom na kompie trochę fotek z Afryki i opowiedziałem trochę przygód z Czarnego kontynentu.
Koło 22:00 zebraliśmy się do spania. Ja u góry w salonie z dwoma innymi.
Sobota 30 listopad ST. LUCIA Rodney Bay – CANOUAN
O 5:30 obudził mnie dźwięk wciąganej elektrycznie kotwicy. Niestety tym razem drugi silnik nie odpalił i płynęliśmy tylko na jednym silniku. Wkrótce zaczęło nam towarzyszyć stadko z 10ciu delfinów fikających susły na wysokości dziobu – piękny widok!
Między St. Lucia a St. Vincent przywiało mocniej. Mogliśmy wygasić silnik i pośmigać 7-8 węzłów na żaglach aż miło! Przez krótką chwilę wchłonąłem do końca książkę ”Burgas i Bosman” . Wielka szkoda, że się już skończyła!
Od wysokości St. Vincent byliśmy znów zakryci górami od wiatru i płynęliśmy ze wsparciem motorowym. Minęliśmy Bequia i Mustique i koło 20:00 rzuciliśmy kotwicę przy Canouan. Fabio zrobił kolację. W ciągu dnia nie jadłem nic konkretnego, więc zjadłem z nimi. Po kolacji poplumkałem sobie po cichu na gitarze, tak do poduchy i po 22:00 w kimę.
Niedziela 1 grudzień CANOUAN – TOBAGO CAYS
Ruszyliśmy o 6:30. Było pochmurno i popadywało trochę. Przed Mayreau odbiliśmy w lewo do słynnej karaibskiej rafy Tobago Cays. Tam zakotwiczyliśmy pomiędzy innymi 10cioma jachtami. Wraz z Roberto i Pepe wzięliśmy maski i wpław popłynęliśmy ze 100m na wschód. Tam zaczęła się całkiem ładna rafa koralowa (nie aż tak piękna jak Blue Hol na Synaju) Widziałem dwie spore z 70cm płaszczki i trochę innych ryb. Po godzinie wróciłem odetchnąć na katamaran. Rozpadało się trochę ale w nurkowaniu to nie przeszkadza i po pół godzinie przerwy, wskoczyłem znów do wody. Tym razem popłynąłem w drugą stronę na pobliską małą wysepkę. W drodze powrotnej widziałem pływającego z 3m pode mną metrowego żółwia, pasącego się morską trawą.
Chyba woda była zimna, bo wieczorem zaczęło mnie brać przeziębienie!
Poniedziałek 2 grudzień TOBAGO CAYS – Morze Karaibskie
Koło 4:00 jak każdej nocki, na fajkę wychodziła grupka palaczy! O 6:00 pobudka dla wszystkich. Śniadanie we własnym zakresie. Ja zrobiłem sobie musli.
Koło 8:00 wciągnęliśmy kotwicę i ruszyliśmy dalej. Po drodze po raz już 3ci widziałem ten sam 5cio masztowiec ClubMed2. Między Mustique i Union Island wypłynęliśmy na otwarte morze, w kierunku wenezuelskich raf na Los Rockes. Mieliśmy miej więcej wiatr w plecy, więc chłopaki zainstalowali wielki spinaker! Wkrótce Pepe i Renato złapali po rybie! Pierwsza mniejszą przygotowali do spaghetti na obiad a druga z ryżem i zasmażanymi ziemniakami na kolację – pycha!
Kolejne 2 doby płyniemy bez przerwy, więc wieczorem podzieliliśmy się na nocne czuwania. Spałem na podłodze na moim materacu. Wcześniejsze nocki tylko pod kocykiem ale teraz byliśmy w ruchu i było dużo chłodniej, więc wyciągnąłem mój śpiwór puchowy – zaraz dużo cieplej :) Ja miałem wachtę 2:00-3:00. Katamaran był na autopilocie, więc wystarczyło co 10-15 min rozejrzeć się dokoła, czy nie jesteśmy na kolizyjnym kursie z innym jachtem czy statkiem.
Wtorek 3 grudzień Morze Karaibskie
Odsypiałem wachtę do 9:00. Na śniadanko zrobiłem sobie musli + ząbek czosnku na przeziębienie. W ciągu dnia podgryzałem jedynie jakieś suchary, więc gdy wieczorem Fabio zrobił kolację, to nie odmówiłem strawy.
Wieczorem musieliśmy zwinąć spinakera, bo wiatr go mocno skręcił. Ale na samym foku płynęliśmy 5-6 węzłów, więc spoko!
Na dziś warta nie była konkretnie ustalona kto kiedy. Wstałem sobie o 2:00 na wartę. Dołączyłem do Sandro – okazało się że jako tako dogaduje się po angielsku, więc trochę sobie pogawędziliśmy! On poszedł po godzinie w kimę a ja poczuwałem jeszcze do 4:00 i zmienił mnie Fernando.
Środa 4 grudzień WENEZUELA wyspy Los Rockes
Odespałem wachtę do 9:00. Koło 13:00 dopłynęliśmy do wenezuelskiego archipelagu wysp Los Rockes. Po zakotwiczeniu trójka chłopaków popłynęła „przyprawić” się. Po ich powrocie obiadek. Koło 18ej ja z kilkoma chłopakami popłynąłem na ląd. Pokręcilismy się trochę po miasteczku – całkiem urocze z wieloma wąskimi uliczkami. Fabio na 20:00 w jednej z restauracji na nabrzeżu zamówił kolację dla nas wszystkich. W supermarkecie zrobiliśmy trochę zakupów. Nie było żadnego dobrego wina, więc kupiłem jedną butelkę rumu na moje urodziny za 2 dni. W drodze powrotnej przy jednej z uliczek widzieliśmy jeden przystrojony pięknie ołtarz – to chyba święta Barbara, dzisiejsza patronka.
Wróciliśmy z zakupami na jacht i chwilę potem prawie całą załogą z powrotem na kolację, tylko Roberto został na straży na jachcie. Kolacja umówiona na 20:00 była z pół godzinnym opóźnieniem, jak się dowiedzieliśmy potem, tutaj czas jest przesunięty o 0,5 godziny do tyłu w stosunku do Karaibów (tu 4,5 czasu Greenwich)! W końcu podano kolację: filet z barakudy z ryżem i warzywami – dobra potrawa ale Fabio gotuje wcale nie słabiej! Do tego piwka a na deser ciastko z kawą z rumem – to ostatnie odpuściłem na noc. Wróciliśmy przed 23:00.
Czwartek 5 grudzień WENEZUELA wyspy Los Rockes
Chłopaki wstali jak co dzień skoro świt o 6:00 (+ fajkarze o 4ej) Mi udało się pospać jeszcze do 7ej. Koło 8:00 ruszyliśmy na pobliską wysepkę Diablos Island. Opłynęliśmy wyspę w poszukiwaniu ciekawego miejsca do nurkowania na rafie. Zakotwiczyliśmy naprzeciw ładnej piaszczystej plaży. Ja wziąłem maskę i popłynąłem pierw na plażę a potem obszedłem brzegiem wyspę od południa do zatoczki gdzie chcieliśmy zakotwiczyć ale nie było gdzie. Tu zacząłem nurkować wzdłuż kolorowej rafy – wow, tutaj już dużo ciekawiej, do Blue Hol na Synaju już bliżej urokiem! Wokół mnie często pływały różnokolorowe rybki czasem otaczały mnie setki małych rybek! Czad! Do tego rafa też bogata w roślinność i różnorodność! Po prawie 2 godzinach zamknąłem rundkę wokół wysepki i wróciłem pochwalić się chłopakom, że znalazłem bardzo ciekawe miejsce do nurkowania!
Koło 13:00 (Roberto znów na straży swego katamaranu) popłynęliśmy pontonem na silniku do zatoczki po drugiej stronie wysepki do Rancho de Langusta. Chłopaki z klatki zanurzonej w zatoce wybrali 3 duże lobstery – w sumie ponad 5 kilo! Podczas ich przygotowania sączyliśmy sobie po piwku. Podano pięknie przystrojone i przygotowane lobstery! Wow, duża porcja jedzenia! Chłopaki wyliczyli, że w Europie za takie danie płaci się powyżej 80$ a tutaj ten obiad kosztował zaledwie 15$! Ale mimo to nie pozwolili mi płacić za siebie!
Po 15:00 wróciliśmy opływając wyspę od drugiej strony na katamaran. Zwinęliśmy kotwicę i wróciliśmy na wyspę Grand Rock. Chłopaki popłynęli na ląd na zakupy a ja pouzupełniałem notatki. Po powrocie powiedzieli, że zamówili znów kolację w restauracji. Ja po tak pysznym, sytym obiedzie nie miałem nawet miejsca na więcej papu, więc zostałem na łodzi a tym razem kapitan Roberto mógł popłynąć z nimi. Dużo bardziej było mi tęskno za Chrystusem w komunii! Ostatniej niedzieli nie miałem możliwości.
Chłopaki po 22ej wrócili zadowoleni z kolacji.
Piątek 6 grudzień WENEZUELA wyspy Los Rockes – Morze Karaibskie, moje urodziny
Jak zwykle chłopaki wstali o 6:00 a ja pospałem jeszcze godzinkę. Gdy tylko wstałem, chłopaki zgodnym chórem odśpiewali mi „Happy birthday” i zrobili dobrą kawkę na śniadanie.
O 8:00 wciągnęliśmy kotwicę i pożeglowaliśmy dalej na zachód. Na froncie chłopaki rozwinęli genuę. Poopowiadałem chłopakom trochę moich przygód z Afryki. Fernando – Hiszpan, rozpisał mi potem na kartce czasy po hiszpańsku – przerobiliśmy sporo gramatyki po hiszpańsku! Pouczyłem się trochę. Dałem sobie też czas na poopalanie na pokładzie mojego białego brzucha, by nie straszyć ludzi na plaży :)
Bogu jestem wdzięczny, że me kolejne urodziny mogę spędzić znów w podróży, tym razem na morzu Karaibskim w bardzo fajnym towarzystwie :)
Z zapasów w sakwie przerzuciłem do lodówki 6pak piwka na wieczór.
Na obiad chłopaki zrobili znów spaghetti.
Wieczorem poczęstowałem chłopaków rumem z okazji mych 39 urodzin. 1Szą kolejkę razem z nimi ale nie jestem fanem mocnych alkoholi i rum polewałem im dalej ale sam sączyłem piwko.
Na noc warty nie były znów podzielone, więc od 2:00 co godzinę sprawdzałem, czy jest ktoś na warcie. Od 4:30 zmieniłem w końcu dwójkę chłopaków. Posłuchałem sobie fajnej muzy na mp3 podziwiając gwiazdy a potem wschód słońca. Od 6:00 zmienili mnie dwaj kolejni chłopacy, więc walnąłem w kimę.
Sobota 7 grudzień Morze Karaibskie – ARUBA
Pospałem do 9:00. Po musli na śniadanko, wystawiłem znów swe białe cielsko na prażenie z dobrą muzyczką na uszach :)
Po południu naszym oczom ukazała się holenderska wyspa Aruba. Wyspa wyglądała na bardzo ubogo porośniętą, za to znacznie zabudowaną!
Koło 16:00 dopłynęliśmy do stolicy Aruby – Oranjestad. Po przycumowaniu w marinie powiedziano nam, że by tu zostać, musimy pierw popłynąć „przyprawić” się 3 mile wcześniej do immigracion office. Zwinęliśmy cumy i ruszyliśmy kanałem wzdłuż morza we wskazanym kierunku. Do wysokości dużego lotniska kanał był oznaczony bojami ale potem już nie i bywało tak, że mieliśmy zaledwie 1m głębokości przy 0,5m naszego zanurzenia! Musieliśmy czuwać dwóch na dziobie wypatrywało przeszkód pod wodą, ja na bieżąco co chwila podawałem głębokość z sondy i powolutku do przodu! Po 2 milach ostrego czuwania, wypłynęliśmy na głęboką wodę, do której już od morza wpływały statki towarowe, uff, udało się! W immigracion office przyprawiliśmy się ale jak się okazało chcąc jutro rano ruszać dalej, musimy się znów z miasteczka wrócić tutaj na odprawę !!! Wcisnęliśmy kit, że zatankujemy się tylko i wypływamy jeszcze dziś. Dzięki temu zrobili nam też odprawę!
Do miasteczka popłynęliśmy już nie kanałem ale dokoła morzem.
Po 18:00 dopłynęliśmy z powrotem do mariny w Oranjestad. Ja poszedłem w poszukiwaniu kościoła. Znalazłem po pół godzinie i trafiłem akurat na mszę. Tutaj, jak cała wyspa po hiszpańsku. Wreszcie mogłem umocnić się Chrystusem w komunii świętej :) Moc jest znów ze mną :)
Po powrocie przy marinie spotkałem chłopaków. Obeszliśmy trochę po mieście i poszliśmy do knajpki na nabrzeżu na kolację. Ja nie chciałem, więc postawili mi piwko, nawet za nie nie pozwolili mi płacić! Ja to mam szczęście do ludzi!
Tutaj na Arubie mogłem po raz 1szy odczuć bliskość upragnionej przeze mnie Latyno-Ameryki! Z klubów, pubów czy nawet przejeżdżających aut zamiast jak w Europie pop-shit muzy, najczęściej słyszałem przyjemną dla ucha latyno-muzykę!
Niedziela 8 grudzień ARUBA Oranjestad - Morze Karaibskie
Wstałem o 9:00. Po ciachanym śniadaniu, prysznicu na pokładzie, wziąłem aparat i przeszedłem się po mieście. Niedzielny poranek świecił pustkami! Zabudowa miasta przypominała sporo holenderskie miasteczka, bardzo urocza architektura!
W jednej z kawiarenek trafiłem na Roberto i Fabio korzystających z neta na swych touchpadach. Chłopaki nawet bez pytania postawili mi zaraz kawę i ciacho :) Mogłem skorzystać też z touchpada Fabio. Sprawdziłem litanię życzeń na meilu i FB. Odpisałem też Adeli na FB, gdzie jestem, tyle, że tutaj zaraz automatycznie tłumaczyło, to co pisałem na włoski! Ale na poprawki nie było już czasu, bo się zwijaliśmy a Ada zakuma czaczę :)
Koło 11:00 wróciliśmy na katamaran. Chwile potem rzuciliśmy cumy i po wyjściu na otwarte wody pożeglowaliśmy na spinakerze dalej na zachód. Oj tęskno mi już bardzo za stałym lądem, gdzie będę mógł już bez ograniczeń znów żyć w drodze na rowerze!
Wtorek 10 grudzień Morze Karaibskie – Cartagena
Wczoraj i dziś dmuchało i falowało sporo 2-3m. Wiatr pchał nas od 8 nawet do 14 węzłów!
Podczas rejsu korzystałem z okazji i uczyłem się od Fernando hiszpańskiego.
Pod wieczór naszym oczom zaczął się ukazywać stały ląd. To AMERYKA POŁUDNIOWA! KOLUMBIA!!! Byłem bardzo podekscytowany tym widokiem!
Wieczorem przybliżały się do nas światła Cartageny! Siedziałem cały wieczór i wpatrywałem się w zbliżające się moje kolejne Wielkie Marzenie Podróżnicze - AMERYKA POŁUDNIOWA! Miałem łzy szczęścia w oczach!
By wpłynąć do Cartageny, trzeba opłynąć jedną wyspę. Gdy światła miasta zniknęły za tą wyspą, położyłem się na chwile spać.
Chłopaki obudzili mnie, gdy znów zobaczyli światła Cartageny, już za wyspą. Wyszedłem na zewnątrz w momencie, gdy z przerażeniem tuż przy naszym katamaranie zobaczyłem wielką na 15m ścianę wielkiego statku towarowego! Wow!
Dalej na kotwicy stało jeszcze kilka dużych statków towarowych na kotwicy.
Po 1:00 dopłynęliśmy do zatoki w Cartagenie, otoczonej wieloma wieżowcami a z drugiej strony widok na porty kontenerowe! Rzuciliśmy kotwicę przy klubie Nautico i poszliśmy w kimę.
KONIEC REJSU PRZEZ
ATLANTYK I MORZE KARAIBSKIE
Środa 11 grudzień
Cartagena KOLUMBIA
AMERYKA POŁUDNIOWA
Wstaliśmy Wszyscy o świcie, nawet ja, nie mogłem się doczekać stanąć nogą na lądzie Ameryki Południowej! Tylko tym razem Roberto pospał dłużej ale kapitana nie wypada budzić bez konkretnej przyczyny :) Zabrałem się więc za składanie roweru do kupy.
Gdy zbudził się także kapitan, popłynęliśmy pontonem do mariny „przyprawić się”. Gdy stanęliśmy na ląd, ja pierw ucałowałem tą ziemię. Na tym kontynencie zamierzam spędzić 2-3 lata i czuję, że to będzie niesamowity czas i wydarzą się tu ważne w moim życiu rzeczy :)
W marinie okazał się, by móc się odprawić, trzeba jechać gdzieś nie wiadomo gdzie! Ale marina ma swego stałego posłańca, któremu przekazuje się dokumenty jachtu wraz z paszportami i on za dodatkową opłatą załatwia potrzebne formalności! Ja miałem trochę ciśnienie z paszportem, by jak najszybciej go otrzymać z powrotem i nawet już jutro ruszać w drogę, by Adę i Krisa dorwać na Boże Narodzenie w Medellin (tam się finalnie umówiliśmy podczas ostatniego kontaktu na Arubie)
Podprowadziliśmy katamaran z kotwicy do doku. Postawiłem rower na ląd i ruszyłem do centrum. Po 2km dotarłem do murów starego miasta. W informacji turystycznej zaopatrzyłem się w mapę i kilka namiarów na sklepy rowerowe – szukałem błotnika (przedni mam połamany) i lusterka (moje już mocno wyblakłe) Chciałem zaopatrzyć się także w dobrą mapę Kolumbii ale jeśli już są, to kiepskiej jakości.
Gdy tylko wjechałem na teren starego miasta zachwyciło mnie swym widokiem. Wiele pięknej starej architektury, przedzielonej uroczymi wąskimi uliczkami! Czad! Przy katedrze rzuciła mi się w oczy figura Jana Pawła II, który odwiedził także Cartagenę! Do tego po uliczkach starówki bardzo jest rozwinięta sztuka uliczna: malowanie, rzeźbienie, muzykowanie, klauni, żonglerzy i.t.d
W kantorze wymieniłem trochę euro na tutejsze peso: 1euro=2400 peso kolumbijskich. Kupiłem tutejszą kartę SIM, by w razie czego mieć kontakt z Adą i Krisem.
Pod wieczór wrócił;em na jacht. Wybraliśmy się wieczorem do knajpki na kolację. Przeszliśmy się potem na starówkę na piwko. Ja chociaż raz postawiłem kolejkę mojej załodze.
Czwartek 12 grudzień Cartagena
Rano po zakupach i śniadaniu objechałem jeszcze za częściami do roweru ale nic dobrego nie znalazłem
Po powrocie na jacht, zabrałem się za pakowanie mego dobytku do sakw. Połamany przedni błotnik pokleiłem taśma srebrną. Próbowałem jeszcze na necie skontaktować się z Adą i Krzychem ale ostatnie wieści miałem gdzieś z po0łudnia Ekwadoru 2-3 tygodnie temu. Ja się jeszcze pakowałem a chłopaki ruszyli wieczorem w miasto. Po skończonym pakowaniu dołączyłem do nich na piwko. Potem wyciągnęli mnie na wycieczkę busem po Cartagenie. Bus z liczną grupą młodzieży a także z kapelą, która grała nam na żywo! Przy ciekawszych miejscach przewodnik opowiadał ich historię. Całkiem ciekawy sposób na zwiedzanie. Koło północy wróciliśmy na jacht.
Piątek 13 grudzień Cartagena
POŻEGNANIE załogi Bernarda i W DROGĘ PO AMERYCE POŁUDNIOWEJ :) :) :)