Dzień 487 od wyjazdu z Nairobi w Kenii
Piątek 13 grudzień Cartagena – St. Juan -10km
Dystans całkowity mojego roweru do tej pory 14 300km i czas 937 godzin w siodle

 

POŻEGNANIE załogi Bernarda i W DROGĘ PO AMERYCE POŁUDNIOWEJ :) :) :)

Wstałem o 7:00 podekscytowany powrotem do mojej codzienności podróżniczej – z powrotem życiem w podróży na rowerze :) Zrobiłem sobie musli i kawkę na śniadanie. Dopakowałem resztę rzeczy, ponosiłem i zainstalowałem sakwy na rowerze. Przed jachtem wspólna fotka z całą załogą. Podziękowałem załodze za wspólny piękny rejs po Karaibach, w szczególności kapitanowi Roberto oraz Fabio, z którym zżyłem się najbardziej i aż mi się łezki zakręciły przy rozstaniu. Fabio swym zachrypniętym głosem zażartował:
- Tylko pamiętaj Rafał, jak już zostaniesz papieżem, to weźmiesz mnie na prywatną audiencję!
- Spoko, jak już zostanę, to masz murowane :)
Pożegnałem się z chłopakami i o 9:00 ruszyłem wreszcie w tak utęsknioną podróż rowerem po Ameryce Południowej :) Chciałem też jak najszybciej dojechać na południe Kolumbii na spotkanie z Adela i Krzysiem.
Pokierowałem się na Medellin na południe szeroką, dobrej jakości ekspresówką z poboczem. Jak na 2 milionowe miasto zabudowania skończyły się już po 15 km! Tutaj są bramki opłat ale rowery i motory mają darmowy przejazd i oddzielny pas przy bramkach. Za bramkami już po jednym pasie w każdą stronę ale nadal z szerokim poboczem. Po za miastem zrobiło się bardzo zielono dokoła i gdyby nie mnogość jeżdżących tu amerykańskich (USA) ciężarówek, to mógłbym pomyśleć, że jestem w Polsce :)
Po południu upał dawał się tu jednak mocno we znaki i o 13ej zatrzymałem się zapytać przy knajpce czy mogę ugotować swoje jedzenie w cieniu i zgodzili się bez przeszkód! Wow, w Europie, to nie do pomyślenia, by ktoś użyczył ci do gotowania cienia knajpki! Miły 1szy akcent w tym kraju! Zgotowałem sobie mój tradycyjny obiad: ryż z soczewicą+sałatka; pomidor, cebula, czosnek. Do tego dodałem gotowane jajka z keczupem – wreszcie na swoim wichcie :) Oj jak mi było za tym tęskno!
Po 70 km płaskiego zaczęły się górki i spory wycisk! Dla mnie po ponad 7 miesiącach bez konkretnych codziennych wędrówek rowerowych, zaczął się pot lać z wysiłku (także z upału) Dobrze, że choć pierwsze kilkadziesiąt km było po płaskim :)
Po 17:30 zapytałem o możliwość rozbicia namiotu przy jednej farmie i zgodzili się. Pracowało tu z 10 ludzi przy bydle. Rozbiłem się przy jednej oborze na trawniku. Prysznic zastąpiła mi beczka z wodą i kubełkiem do polewania. Po ciężkim 1szym dniu podróży, to była frajda móc się cały wymyć! Poczęstowano mnie kolacją: ryż z wołowiną. Wydobyłem moją kartkę z językiem hiszpańskim i zacząłem praktykować porozumiewanie się w tym języku. Pracownicy wlepiali jednak oczy w serial telewizyjny, więc jedynie w przerwach na reklamę próbowałem coś mówić.
86km, prędk.śr. 15,7km/h

Sobota 14 grudzień  -10 St. Juan – Sincelejo
Wstałem  o 7:00, zwinąłem mokry jeszcze od rosy namiot. Podziękowałem za schronienie i ruszyłem w drogę. Po 10 km dojechałem do wioski St. Juan. Tam dla zaoszczędzenia czasu na przygotowanie śniadania, zjadłem coś na straganie przy drodze. Na trasie słońce grzało mocno i dość często robiłem krótkie odpoczynki.
Do 14:00 z dużym wysiłkiem na wielu podjazdach i zjazdach w pocie czoła udało mi się nakręcić 65km do Ovejas. Tu także dla oszczędności czasu zjadłem w barze za 7500 peso (12zł) gotowy obiad z dwóch dań. Stamtąd wbiłem na krótką sjestę na parkową ławkę.
O 15:30 ruszyłem dalej. Z 10 km przed Sincelejo zaczęła się szeroka droga po 2 pasy w każdą stronę a także ścieżka rowerowa! Wow ten kraj mnie mile z tym zaskoczył! Ściemniało się już, więc uzbroiłem się w oświetlenie i przed 19:00 dojechałem do centrum Sinselejo. Zajechałem pod kościół i trafiłem akurat na mszę wieczorną :) Rower mogłem prowadzić do kościoła. Po mszy zapytałem księdza o możliwość noclegu ale powiedział, że mieszka gdzieś poza miastem a tu nie ma możliwości. Przed kościołem gdy wyprowadziłem rower, wielu ludzi mnie zagadywało i wspomniałem, że szukam miejsca na nocleg, nawet pod namiotem ale odzewu nie było, więc musiałem ruszyć dalej od centrum i pytać po domach. Po drodze pytałem strażników przy firmach czy zakładach ale byli najmowani z zewnątrz i nie mogli mnie wpuścić. Po 5km zapytałem przy prywatnym domu i gość pozwolił mi się rozbić z namiotem. Po rozbiciu namiotu dostałem do dyspozycji wiadro z wodą i nalewakiem, więc znów mogłem się cały umyć po kolejnym trudnym dniu pełnym podjazdów i zjazdów!
116km i 8 godzin w siodle !

Niedziela 15 grudzień  Sincelejo
Po wczorajszym dniu byłem chyba zbyt wycieńczony, bo nie mogłem spać całą noc! Wstałem o 7:30, spakowałem namiot przecierając go z rosy. Od gospodyni dostałem filiżankę pysznej kolumbijskiej kawy a zaraz potem zaproszenie na śniadanko :) W trakcie, gdy przygotowywali, miałem znów okazję po praktykować mój hiszpański. Na śniadanie podano podobno typową potrawę: gotowana juka z jajecznicą do tego filiżanka świeżego soku z lodem – pycha!
Po 9:00 podziękowałem za nocleg i strawę i ruszyłem z powrotem do centrum Sincelejo, by trochę pograć ale przede wszystkim sprawdzić wieści od Ady! Po drodze zerwała mi się linka od przedniej przerzutki. Po wymianie koło9 11ej dojechałem do centrum. Przy kościele w parku było sporo ludzi, więc tam się rozstawiłem i pograłem z godzinę. Zainteresowanie było całkiem spore ale mało kto wrzucał i zebrałem zaledwie 2500 peso (1euro)
Tuz przy parku był internet, więc mogłem sprawdzić wieści. Te niestety rozczarowały mnie mocno, bo miałem wielką nadzieję spotkać się z Adelą i Krzysiem na Boże Narodzenie a tu klops ! Oni są jeszcze przed Quito w Ekwadorze i na święta raczej tam zostaną, bo chcą się jeszcze wspiąć na jakiś 6cio tysięcznik. Tak więc możemy spotkać się gdzieś za 2-3 tygodnie w Medellin. Ta wiadomość rozwaliła całe moje plany! Co tu teraz? Gdzie na święta? Samemu w święta? Kręciłem się prawie cały dzień po mieście zajadając się słodyczami i rozważając różne plany. Hm, może wrócę do Cartageny pograć i pozwiedzać na spokojnie a potem jeszcze na północ do Santa Marta. Ale jak przeliczyłem ile to miej więcej  kilometrów, to wyszłoby, że dojechałbym do Medellin po 4 tygodniach i mógłbym już się nie spotkać z moimi przyjaciółmi! Tak więc ten plan odpada! Będę jechał sobie już teraz na spokojnie do Medellin, może nawet Cali i tam pogram, pozarabiam, może ktoś mnie przygarnie na święta.
Koło 16:00 ruszyłem więc w stronę Medellin. Koło 17:30 zaczęło się powoli ściemniać, więc zapytałem przy jednym domu i pozwolili mi się rozbić z namiotem.
16km

Poniedziałek 16 grudzień 
stałem po 7:00, zebrałem swój majdan i ruszyłem dalej. Po wczorajszej wieści utraciłem motywację do jazdy! Zatrzymałem się kawałek dalej i wymieniłem zużyte już mocno ergo chwyty kierownicy – przetarły się aż popękały, więc przełożyłem je odwrotnie i by nie pękły do końca, to naciągnąłem na nie kawałki dętki – trzyma się! Nie muszę się już spieszyć (a szkoda!) więc miałem okazję krok po kroku zrobić inne potrzebne rzeczy. W kolejnej wiosce znalazłem szewca, który pozszywał mi naderwane już płótno mojego krzesełka. W trakcie prysznic na pompie i pranie ciuchów we wiadrze z mydłem. Owinąłem sobie taśmą leżak kierownicy, bo był już poszarpany. Dokręciłem też ster kierownicy. Po odebraniu krzesełka ruszyłem dalej. Było dziś w miarę płasko. Po południu gdzieś w cieniu zrobiłem sobie tradycyjny obiad. Pokręciłem jeszcze do zmroku i za pozwoleniem stróża mogłem się rozbić przy jednej szkole pod dachem. Zabrałem się za regulację szprych  tylnym kole, bo jedna była luźna. W trakcie dziewczyna zza płotu podawała mi soki z lodem – miła niespodzianka :)
60km 3:40h

Wtorek 17 grudzień  Sahagun+10km – Caucasia-10km
Dzieciaki przychodziły do szkoły od 6ej ,więc wstałem 5:30, zebrałem swój majdan. Stróż, który mi tu pozwolił nocować, zaprosił mnie na kawę. Nie bardzo rozumiałem gdzie ale poszedłem z nim. Kawałek dalej zaszliśmy do jego chaty. Jego żona przygotowała pyszną kawkę. O dziwo, że on mówił tylko po hiszpańsku a ja rozumiałem ten język może w 5% ale o dziwo całkiem dobrze się rozumieliśmy :) To tak działa niesamowicie w podróży, czy po prostu w życiu, że jeśli dwoje ludzi chce się ze sobą porozumieć, to nawet bez wspólnego języka dadzą sobie radę ! :)
Po pół godzinie ruszyłem w drogę. Na trasie widywałem często chaty pod strzechą
Po drodze poprosiłem Szefa o mleko do śniadanka. Chciałem kupić z 1l mleka, chwile potem we wiosce za 1000 peso napełnili mi 1,5l butelkę (którą wiozę jeszcze z RPA:) Po drodze kupiłem z ciekawości zawiniętą w liście kostkę z napisem „coco”.
Chyba ta poranna kawa mnie mocno nakręciła, bo do 10:00 do czasu, gdy znalazłem zadaszenie od słońca pod zamkniętym sklepem w Planeta Rica, miałem nakręcone 52 km – czad! Zagrzałem sobie cały gar mleka. Część zjadłem z musli i bananem a resztę wypiłem. Spróbowałem sobie zawartości zawiniątka – okazało się to bardzo słodką przekąską (brązowy, słodki brykiet), przydatna w górach na podjazdach.
Na 66km dojechałem do pueblo Buenavista. Tu kupiłem 1,5l pepsi, głównie dla butelki, bo moja stara butelka już była dziurawa. Ale też dla wlania w siebie trochę chemii, bo śniadaniowa duża porcja mleka gnała mnie często do toalety. Tyle że tutaj nie znają słowa „toaleta” i szybko nauczyłem się, że po hiszpańsku to znaczy „banio”
Przed zmrokiem dokręciłem dziś też spory dystans! Za pozwoleniem gospodarza rozbiłem się przy domu. Umyłem się cały z butelki.
113Km 6:15h

Środa 18 grudzień  -10km Caucasia – Taraza
Dzisiejsza noc nie należała do spokojnych; jak nie pies który w kółko szczekał, to beczał jakiś cielak! No ale od 6ej zaczęli się schodzić pracownicy na farmę, więc zwinąłem obóz i ruszyłem dalej. Po 10km w Caucasia na parkowej ławce zjadłem bułki z serem i dżemem, popijając pepsi z wczoraj. Zajechałem na małą kawkę i dalej wio. Droga zbliżyła się do dużej rzeki Cauca, miejscami szeroka na 2 Wisły!
Po drodze zatrzymał się starszy gość terenowym autem i o dziwo mówił po angielsku! Jest pasjonatem roweru i dał mi kontakt do siebie – Ignacio, mieszka w Medellin.
Chwilę potem zatrzymał się motorem jakiś gość (ten już tylko po hiszpańsku) i zaprosił mnie na posiłek do swego domu 10km dalej. Tam czekał na mnie i chwilę potem jego żona przyniosła dla mnie pyszny obiadek :) Rafał Jesus jest nauczycielem, pracuje też jako stolarz a ma pod sobą także pola ryżowe i kukurydziane nad rzeką Caucą. Obiad był tak pyszny, że podziękowałem za niego muzyką na gitarze.
Po drodze po 60km zajechałem do knajpki na dużej skarpie nad rzeką Caucą, by doładować laptopa. Mieli też wi-fi, więc skorzystałem z neta i przedzwoniłem do rodzinki.
Pod wieczór udało mi się dojechać do większego pueblo Taraza – w języku hiszp. pueblo, to wioska do 100 000 mieszkańców a powyżej to ciutad – miasto! Tak więc ta „wioska” miała ok. 30 000 mieszkańców. Znalazłem tu kościół. Tutaj szopka wigilijna była pięknie udekorowana na cały główny ołtarz! Z chęcią zostałem tu na mszy. Ksiądz po mszy udostępnił mi miejsce w garażu na mój namiot.
72Km 4:15h

Piątek 20 grudzień Puerto Valdivia - +34km
Wczoraj po drodze wzdłuż rzeki, w jednej wiosce była przeprawa na druga stronę rzeki promem napędzanym prądem rzeki: prom był uczepiony liny rozwieszonej między brzegami rzeki a sterowany, napędzany za pomocą dużego steru! Droga wiodła łagodnie wzdłuż rzeki Cauca aż do Puerto Valdivia. Odtąd droga od mostu na rzece Cauca chronionego przez wojsko, zaczyna się wspinać z 300m na 2650! Dotarłem tam już po południu ale tak długi podjazd chciałem zacząć z samego rana, by przetestować moją kondycję, ile dam radę podjechać w jeden dzień.
Nie chciało mi się gotować, więc zajechałem na jakieś ciacha do piekarni. Skorzystałem z neta w kafejce i pod wieczór zajechałem do tutejszego kościoła zapytać o możliwość noclegu. Dostałem do dyspozycji dużą halę i tam rozbiłem namiot. O 20:30 położyłem się spać, by jutro wstać jak najwcześniej.
Wstałem o 5:00, zebrałem cały majdan. Ze szpitala uzupełniłem wszystkie moje zapasy wody 7,5l, by starczyło na cały podjazd – nie wiedziałem czy i kiedy będzie możliwość uzupełnienia wody! Od 6:00 zacząłem swoją długą wspinaczkę od mostu. Podjazd 7-10% ale dość jednostajny, tylko w górę! Chmury powoli zaczęły się podnosić i ukazywały się coraz ładniejsze widoki na góry! Co jakiś czas wodospady tuż przy drodze ukajały swym szumem.
Po 3 godzinach podjazdu z przydrożnego baru uśmiechnęły się do mnie dwie śliczne Kolumbijki – takim uśmiechom trudno się oprzeć, więc zajechałem tam zjeść przy okazji wreszcie śniadanie. Okazało się, że proste śniadanie: omlet+jajecznica z chlebem kosztuje 4000peso, trochę drogo, pomyślałem i po chwili podeszła do mnie mama tychże dwóch ślicznotek i powiedziała, że zapłaci za moje śniadanie i zaprasza nas na rozmowę do ich stolika. Z przyjemnością :) Mówili trochę po angielsku, więc miałem ułatwioną konwersację ale przy okazji douczałem się nowych słówek po hiszpańsku. Byli z Cartageny a ja myślałem wtedy, by Amerykę Południową zjechać na samo południe i wrócić rowerem do Kolumbii jeszcze,więc wziąłem kontakt do nich.
O 10:00 dalej w górę. Moja kondycja była cieniutka i co kilkaset metrów robiłem kilkuminutowe przerwy. Na całym podjeździe nie miałem pobocza, było tylko po jednym pasie w każdą stronę a czasem też roboty drogowe i ruch wahadłowy! Obawiałem się kierowców ciężarówek ale okazało się, że są tutaj dużo bardziej ostrożni w porównaniu np. do polskich kierowców! Gorzej trochę z kierowcami busów – ci to chyba w całym świecie się śpieszą i często wymuszają!
Koło 14:00 byłem już wycieńczony a nie bardzo było się gdzie zatrzymać na odpoczynek. Za pozwoleniem przy jednym domu mogłem się walnąć na drzemkę w cieniu. Uff, od 6:00 rano miałem zaledwie 4 godziny w siodle i tylko 26km! Byłem padnięty a od potu tak mokry, że mogłem wyrzynać koszulkę i spodenki z potu! Ostatnio taki wycisk to miałem gdzieś w górach w RPA z 8 miesięcy temu!
Po pół godzinie sjesty ruszyłem dalej. O dziwo ze zmęczenia nie byłem nawet specjalnie głodny!
Dopiero o 16:30 zatrzymałem się przy jakimś wjeździe i tam zgotowałem mój tradycyjny obiadek :) Pod koniec posiłku zaczęło kropić, więc zebrałem manatki i wjechałem do gospodarza obok. Ten pozwolił mi rozbić namiot w garażu pod dachem. We wiadrze przeprałem z mydłem koszulkę, bo była aż ciężka od potu! Dostałem zaproszenie na herbatę, więc zabrałem ze sobą gitarę i poszedłem do nich. Gospodarze mieli 5cioro dzieci.  Ja Zagrałem im coś. Po kolacji odmówili razem jakąś modlitwę Maryjną a potem zaśpiewali a mi udało się włączyć z gitarą do śpiewu. Wow, byłem mile zaskoczony, że trafiłem do tak religijnej, wielodzietnej rodziny! Dobrze wiedzieć, że są rodziny, które żyją Bogiem!
Przed 21:00 zebrałem się już do spania do namiotu. Wcześniej wystarczało mi nakrycie się śpiworem ale tu powyżej 2000m było tak zimno, że zapiąłem się cały w mój cieplutki śpiworek!

34Km  5:18h prędkość średnia 6,5km/h

Sobota 21 grudzień  Puerto Valdivia+34km – Llanos de Cuiva
Wstałem o 6:00. Skorzystałem z ich łazienki i z zaproszenia na kawę. O 7:00 ruszyłem dalej. Dziś chmury były powyżej gór i zobaczyłem, że wczoraj zabrakło mi zaledwie 2km do końca podjazdu! Stamtąd było już trochę z górki trochę dalej w górę. Zauważyłem też, że tu ludzie mieszkający przy drodze często żebrują z kubeczkiem przy drodze! Jak ludzie przyzwyczają ich do dawania kasy, to może się tu zrobić druga Etiopia! - nie dasz, to cię kamieniem sru!!!
Koło 10:30 zatrzymałem się w cieniu budynku, by zrobić śniadanko. Kuchenka coś się jednak zapychała. Rozebrałem więc ja na części, przeczyściłem i po pół godzinie serwisu chodziła z powrotem jak burza! Zrobiłem musli z owocami, których wcześniej nie znałem  - słodkie pomidory!
Dalej miałem z 300-400m zjazdu do doliny rzeki i znów wspinaczka. Koło 15:00 uzupełniłem wodę w knajpce i opodal zgotowałem sobie obiad w towarzystwie żołnierzy – miałem kolejną okazję do praktykowania hiszpańskiego. Po wspólnej fotce dalej w drogę. Wg. Żołnierzy zostało mi z 8km podjazdu do przełęczy. Przed zmrokiem dojechałem na przełęcz na bramkę opłat. Tam dowiedziałem się o kościele niedaleko. Tam ksiądz udostępnił mi pokój z prysznicem – wow, wreszcie mogę spać na łóżku!
49Km 5:30h

Niedziela 22 grudzień  Llanos de Cuiva – Don Matias
Wstałem przed 8:00 i dołączyłem do śniadania księży i ministrantów. Namówili mnie potem bym im coś zagrał, więc zagrałem. Na 10:00 poszedłem na mszę do kościoła obok.
Po mszy zapakowałem dom na koła i w drogę. Dziś już bardziej płasko, jakieś tylko pojedyncze górki. Po 20km dojechałem do miasteczka Santa Rosa. Tu na rynku rozstawiłem się z ciekawości spróbować, jak będzie tu szło z grania. Mimo, że głównie śpiewałem po polsku i angielsku, to wzbudzałem spore zainteresowanie i wpadło trochę grosza na papu :) Po obiadku na mieście ruszyłem w dalszą drogę.
Od 17:00 zacząłem pytać po domach o możliwość rozbicia się ale coś się ludzie nie kwapili do gościnności. O 18ej dojechałem do Don Matias. Tu przy kościele chciałem zapytać księdza ale była jeszcze msza. W trakcie z biura obok zagadnął mnie młody gość z tutejszego radia i zaprosił mnie na nocleg do siebie. Okazało się, że nie dość, że do niego był ostry podjazd pod górę, to jeszcze rower musieliśmy wtargać po schodach na I piętro! Tego dnia zmarł najsławniejszy kolumbijski śpiewak Diomedez Diaz. Jak się okazało, to właśnie jego muzykę słyszałem co dzień z aut, klubów i prywatnych domów!

55km  3:35h

Poniedziałek 23 grudzień  Don Matias-MEDELLIN
Andres od rana był już w radio. Po śniadaniu zajechałem tam do niego i dostałem na pendriva sporo latynoskiej muzyki. Nagrał też ze mną dla radia jedną z moich afrykańskich historii po angielsku (w hiszpańskim jestem za cienki do opowiadania). Stamtąd ruszyłem w dalszą drogę.
Koło 11:00 dotarłem na punkt widokowy na wielką i głęboką na kilkaset metrów dolinę. Stąd zaczął się długi z 15km zjazd! Zjechałem z 2200m na 1500m. Po drodze prosiłem Szefa o bezpieczny nocleg na parterze w centrum miasta, bo nie miałem nic zorganizowane. Chwilę potem przy krawężniku drogi znalazłem banknot 50 000 peso! Zajechałem na jedną pompę (stację paliw) przekąsić coś i dopytać się o informację turystyczną. Pokierowali mnie i tam dostałem mapę miasta Medellin. Do centrum miałem z 10km ale się rozpadało. Uzbroiłem się więc na deszczowo i dalej, by przed zmrokiem móc znaleźć jakieś bezpieczne schronienie. Po 16:00 dotarłem do centrum koło katedry. Tam dopytałem księdza, czy dało by się gdzieś zahaczyć na bezpieczne schronienie na noc. Ten dał mi 20000 peso i przez posłańca pokierował do niedrogiego hotelu opodal katedry! Nocleg kosztował tam 30 tys./noc. Z datków „z niebios” miałem w sumie 70 tys., więc wziąłem na 2 nocki :) Tak jak prosiłem Szefa, było to na parterze, więc nie musiałem targać roweru po schodach! Dzięki Szefie :)
53km  3:27h

Wtorek 24 grudzień MEDELLIN, Wigilia
Po śniadaniu hotelowym (wliczonym w cenę) oprałem się trochę w wodzie z mydłem. Załadowałem tobołki na rower i ruszyłem spróbować dorobić trochę  grosza na święta. Tutejszy deptak Junin, okazał się trafiony w 10tke! Dużo ludzi i spore wrzuty. Tyle, że już po chili straż miejska wytłumaczyła mi, że można tu w jednym miejscu grać do pł godziny i trzeba zmienić miejsce! Trudno ale warto. Po południu przedzwonił do mnie Dawid - znajomy Ignacio, którego spotkałem kilka dni wcześniej. Poszedłem odstawić rower i pierw odwiedziliśmy lekarza Alonzo, dla którego Dawid pracuje. Dawid mówił dobrze po angielsku a Alonzo prócz angielskiego po rosyjsku, francusku, portugalsku! Po 15:00 ruszyliśmy z Dawidem w miasto. Zobaczyliśmy pierw park Bolero z wieloma „wypasionymi” rzeźbami, w stylu „kobiet Rubensa”. Chciał mnie zabrać do muzeum Antiquia ale było zamknięte. Wsiedliśmy więc w metro i w cenie biletu (ok.2zł) wjechaliśmy kolejką linową z 300m w górę miasta z fajną panoramą na Medellin! Potem busikiem dojechaliśmy do innej, biednej dzielnicy na wzgórzu, gdzie podobno z pieniędzy przechwyconych od handlarzy narkotyków, miasto z myślą o starszych i niedołężnych ludziach, wybudowało 400m schodów ruchomych !!! W Europie taka troskliwość jest nie do pomyślenia!
Pod wieczór wróciliśmy do centrum. Ja na 19:00 poszedłem do katedry na mszę wigilijną prowadzoną  przez biskupa. Na koniec biskup rozdał wszystkim kartki z życzeniami świątecznymi. Po mszy na frontowej ścianie katedry był wyświetlany pokaz grafiki komputerowej z architekturą katedry wkomponowanej w tło z podkładem muzycznym – bardzo ciekawe widowisko!

Środa 25 grudzień  MEDELLIN, I dzień BOŻEGO NARODZIENIA
Po śniadaniu przeszedłem się po centrum ale było opustoszałe, więc wróciłem do hotelu. Na komórkę miałem wykupiony pakiet internetowy, więc połączyłem z laptopem i przedzwoniłem do domu. U mnie było południe a u nich wieczór, więc zastałem prawie wszystkich i miałem okazję porozmawiać i zobaczyć się z nimi na Skypie. Wow, prawie jak w domu :)
Po 14:00 spotkałem się znów z Dawidem i pokazał mi znów trochę miasta. Byliśmy pierw w Cerro Nutibara – replice tradycyjnej kolumbijskiej wioski regionu Antioqui. Dawid sporo opowiadał mi o kulturze, tradycji i muzyce Kolumbii. Zaprosił mnie też na tradycyjny obiad ludzi gór – wzięliśmy małą porcję a i tak nie byłem w stanie jej opanować, taka syta!
Stamtąd pojechaliśmy metrem na koniec miasta do Sabaneta. Tutaj wielu ludzi w święta przed domem wraz z rodziną gotują wspólną strawę. W środku dzielnicy przy kościele jest park wokół którego jest wiele barów, restauracji z lokalnymi potrawami i tradycyjną latyno muzyką. Zaszliśmy do jednej z nich na piwko.
Wieczorem ruszyliśmy jeszcze nad Rio Medellin, gdzie na odcinku kilkuset metrów nad rzeką i wokół niej są rozwieszone tysiące kolorowych lampek! Na ten czas główna droga wzdłuż rzeki jest zamknięta  a wzdłuż niej mnóstwo straganów z jadłem i pamiątkami. Przewijało się tam tysiące ludzi! Tam też przewijało się wielu artystów ulicznych różnej maści! Koło 21:00 wróciłem do hotelu.

Czwartek 26 grudzień  MEDELLIN, II dzień BOŻEGO NARODZIENIA, 500 dzień mej podróży od Nairobi!
Rano w recepcji udało mi się zbić cenę z 30tys/noc na 20tys/noc, opłacając za kolejne 5 nocy bez śniadań. Na śniadanko poszedłem do miasta. Po południu wytoczyłem załadowany rower na granie na Junin. No i szło całkiem ładnie, tyle, że co pół godziny zmiana miejscówki. W trakcie grania przerwa na papu w knajpce.
Wróciłem z rowerem do hotelu i na 18:00 pojechałem na mszę w II dzień Bożego Narodzenia – mam Bogu za co dziękować :) Po mszy w centrum kręciło się jeszcze dużo ludzi, więc wróciłem po rower z sakwami i pograłem jeszcze godzinę ale opłaciło się – zebrałem ze 2 kilo klepaków :)
Zaszedłem do jednej knajpki na ciacho i miałem tam niezły ubaw z czwórki pijanych głucho-niemych, porozumiewających się językiem migowym. Nie to, żebym nabijał się z niepełnosprawności ale to było  naprawdę bardzo zabawne widowisko czwórki ludzi którzy „przekrzykiwali” się na migi, gestykulacją rąk i niesamowitą mimiką twarzy. Ciężko mi było zjeść jedno ciacho, nabijając się w duchu z tego widowiska :)

Sobota 28 grudzień  MEDELLIN
Ostatnie 2-3 dni trochę zaczęło mnie przeczyszczać i czułem jak mnie siły opuszczają. Myślałem, że to od jedzenia ale jak porozmawiałem z pracowniczkami hotelu, to okazało się, że powodem ostrej biegunki była woda kranowa, którą piłem do tej poty z toalety w moim pokoju! Okazało  się, że tylko z jednego kranu hotelowego jest woda prosto z gór i tą można pić. Naśrutowałem żołądek papką z węgla leczniczego i po 2-3 godzinach unormowało się i przestałem sikać tyłkiem :)
Wieczorem po mszy, przeszedłem się po centrum po klubach z ciekawości jak wygląda tu sobotnie życie nocne. Byłem mile zaskoczony, że ze znacznej większości klubów, dyskotek płynęła nie popowa sieczka ale latino-muzyka! Aż miło posłuchać! Często było tak wiele ludzi, że można było tańczyć tylko przytulańce :) Wybrałem się na piwko do knajpki z latyno-muzyką na żywo. Oj brakowało mi posłuchać dobrej muzyki.

Niedziela 29 grudzień MEDELLIN -St Ellena -  MEDELLIN
Koło południa spotkałem się z Dawidem i Ignacio (przez niego poznałem Dawida) i pojechaliśmy autem do St. Ellena. Droga z Medellin wiodła serpentynami po stromym zboczu w górę. Wjechaliśmy z 1000m powyżej Medellin. Po drodze roztaczały się zachwycające panoramki! W St.Ellen zatrzymaliśmy się na chwilę, zobaczyć jak wygląda typowo Antiokeńska wioska. Chłopacy wyciągnęli mnie potem na pyszny obiad do dobrej restauracji. Po obiedzie ruszyliśmy z powrotem do Medellin dużo bardziej uczęszczaną drogą. Od przełęczy znów była piękna panorama na Medellin położone 1000m poniżej! Zajechaliśmy jeszcze na piwko do Ignacio i pod wieczór odwieźli mnie do hotelu.

Poniedziałek był dla mnie głównie dniem technicznym. Tu jest jedna ulica w Downtown, gdzie są same sklepy rowerowe i motocyklowe. Po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć dobre lusterko do roweru (motocyklowe) Błotniki mieli ale z długich tylko metalowe, więc nie kupiłem.
Po południu udąło mi się spotkać na kawuchę i pogaduchę z jedną Kolumbijka, którą poznałem w drodze. Wieczorem przeszliśmy się zamkniętą wieczorami na czas świąteczny ulicą, pięknie ozdobioną i rozświetloną lampkami!Odprowadziłem ją na autobus i wróciłem się po załadowany rower z gitarą i rozstawiłem się na tej rozświetlonej ulicy do grania. Myślałem, ze tu zmieniając miejsce co pół godziny też będę mógł pozarabiać trochę ale już po 2-3 piosenkach straż miejska poprosiła mnie o zezwolenie, którego oczywiście nie miałem. W międzyczasie zebrał się wokół mnie z 20-30 osób, którzy zaczęli tak głośno skandować i dyskutować ze strażą miejską przeciw wyrzuceniu mnie (ja byłem tylko biernym słuchaczem, zresztą niewiele kumałem po hiszpańsku), że po kwadransie zażartych dyskusji pozwolili mi grać, ale tylko pół godziny! Tłumowi, który się za mną wstawił, odwdzięczyłem się po hiszpańsku La Bambą. Wow, ludzie zaczęli tańczyć i śpiewać wraz ze mną wrzucając już nie klepaki ale głównie banknoty :)

Wtorek 31 grudzień  MEDELLIN, Sylwester
Na wieczór byłem umówiony z Davidem, że zabierze mnie na przywitanie Nowego Roku do swej rodziny. Pograłem w ciągu dnia na deptaku Junin. Przeszedłem się do supermarketu kupić na wieczór jakieś piwka, udało mi się też kupić butelkę południowo-afrykańskiego wina!. Wieczorem David przedzwonił, że jego rodzina zmieniła plany i nici ze wspólnego Sylwestra! Byłem tym trochę podłamany i otworzyłem sobie jedno piwko dla relaksu. Po chwili zadzwonił mój telefon, Okazało się, że to Adela ! Sprawiła mi tym wielką radochę :) Wraz z Krzychem są jeszcze w Ekwadorze w okolicy Quito w casa de cyclista (domu rowerzysty) z grupą innych wędrowców rowerowych. Przegadaliśmy z pół godziny.
Odpaliłem potem kompa i zaprzęgłem neta z komórki, dzięki czemu mogłem przedzwonić do braciszka Karola. U mnie było po 19ej jeszcze starego roku a u niego po 1:00 Nowego Roku. Złożyliśmy sobie życzenia i podczas rozmowy mogliśmy sobie wysączyć po piwku :)
Po 20:00 spakowałem piwka, aparat w plecak i ruszyłem w miasto zrobić rozeznanie, co tam się dzieje. Okazało się, że centrum świeci pustkami! No cóż, może tutaj się później rozkręca impreza. Wróciłem do hotelu i walnąłem się na drzemkę.
Po 22:30 obudził mnie telefon – to Buczek, mój stary przyjaciel z Dublina! Co za radosna, kolejna niespodzianka :) U niego było 5 godzin później ale miał tanie połączenia z Irlandii z Kolumbią i chciał ze mną wytrwać na rozmowie do mojego Nowego Roku! :) On miał piwka, ja miałem piwka, więc mogliśmy sobie pogadać przy piwku :) Będąc ciągle w łączności, zapakowałem piwka i aparat w plecak i po 23:00 ruszyłem do centrum. Relacjonowałem mu na bieżąco co się tu dzieje. A niestety centrum nadal świeciło pustkami. Od policjantów dowiedziałem się, ze główna impreza nowo-roczna jest kilka kilometrów dalej ale po ciemku nie chciałem się zapuszczać w nieznane mi rejony miasta. Lubię emocje ale nie rosyjską ruletkę! Z okolicznych klubów dobiegała fajna latyno-muzyka ale kluby były zamknięte, zarezerwowane.
W końcu przechodząc parkiem przy katedrze, nadal rozmawiając z Buczkiem, doczekałem się fajerwerków i syren oznajmiających:
NOWY ROK 2014
Tak oto z moim przyjacielem Buczkiem wytrwałem na rozmowie przez telefon 2 godziny do Nowego Roku! Złożyliśmy sobie życzenia, opowiedziałem z grubsza jak to tutaj wyglądało powitanie Nowego Roku. W sumie to z tego co widziałem, to u mnie na wsi przy świetlicy, gdzie się odbywają różne imprezy, pokazy fajerwerków są równie bujne! Ale fakt, że sporo tutaj bloki przysłaniały widoki. Ostał mi jeszcze butelka wina z RPA ale to zostawię na dużo lepszą okazję: spotkanie z Adelą i Krzysiem.
Tak oto niby sam ale jednak w łączności (telefonicznej)z rodziną i przyjaciółmi mogłem powitać nowy rok :)

Środa 1 styczeń 2014  MEDELLIN
Dziś chciałem odespać nocną pogawędkę i iść dopiero wieczorem na mszę ale przed południem obudziły mnie dzwony z katedry. Wskoczyłem więc szybko w ciuchy i chwilę potem byłem w katedrze na mszy z biskupem :)
Przeszedłem się po mszy na obiad do knajpki. W hotelu powysyłałem życzenia rodzinie i znajomym.

Czwartek 2 styczeń  MEDELLIN + 33km
Dystans całkowity 15 060km, czas całkowity 994 godziny

Po śniadaniu obszedłem sklepy muzyczne w poszukiwaniu nowej harmonijki, bo przez te kilka dni grania zakatowałem jedną z dwóch (jedna C, druga G) Niestety markowe harmonijki są w cenie! 100Zł za dobrą z drewnianym korpusem.  Zrobiłem też zaprowiantowanie na drogę, zjadłem coś i ruszyłem dopiero o 14:00 w drogę. Uff wreszcie znów w drodze :) Przez miasto było w miarę płasko ale za miastem zaczął się długi podjazd. Wyjeżdżając z Medellin prawie we wszystkie kierunki trzeba pokonać 1000m przewyższenia! Na podjeździe ciężko było ze znalezieniem miejsca na namiot. Dopiero za 3 czy 4tym razem jedna rodzina pozwoliła mi na rozbicie namiotu na podwórku. Niestety kilka metrów od głównej drogi, gdzie na podjeździe ciężarówki robiły straszny hałas! Przejechałem zaledwie 33km w 3h.

Piątek 3 styczeń  Medellin+33 – La Pintada+18
Wstałem o 7:00, zwinąłem obóz, zrobiłem śniadanko na miejscu i o 8:00 w drogę. Zaraz na początek 10% podjazd! Po 6km podjazdu po godzinie dojechałem na przełęcz. Tam odpoczynek przy kawce w knajpce. Na zewnątrz obrałem i wciągnąłem słodkie mango z apetytem.
Na kilkukilometrowy zjazd musiałem się ubrać cieplej, bo było zimno! Droga jednak zaczęła falować w górę i w dół. Powoli chmury zaczęły się podnosić i w oddali hen w głębokiej dolinie mogłem zobaczyć rzekę Caucę, wzdłuż której wcześniej jechałem.  Od południa zaczął się dla mnie długi z 15km zjazd w dół do doliny rzeki Cauca. Na krętym zjeździe mogłem co i rusz podziwiać ładne panoramy na okoliczne góry. Koło 14:00 dotarłem do  miasteczka La Pintada, gdzie mostem przekroczyłem rzekę Cauca. Stamtąd do przerwie na lody, ruszyłem drogą w kierunku Cali łagodnie wzdłuż rzeki Cauca. Koło 16:00 zatrzymałem się przy drodze przy chacie i za pozwoleniem gospodarzy, mogłem zabrać się za gotowanie obiadu. Zabrałem się pierw za gotowanie jajek a w międzyczasie gospodarze przynieśli mi talerz ryżu z fasolą, smażonym klopsem i mleko ze słodkim pomidorem – pycha! Zaczynam coraz bardziej lubić ten kraj i tą nację :)
Po godzinie ruszyłem dalej. Przed zmrokiem zacząłem pytać o możliwość rozbicia się przy domu. W jednym gospodarstwie mi odmówiono, bo to gospoda patrona (nadzorcy) którego nie było. Ale przy kolejnym domu pozwolono mi się rozbić z namiotem i to nawet pod dachem, tyle, że znów z 5m od głównej drogi! Mogłem umyć się cały w deszczówce z beczki.
68Km, 5h

Niedziela 5 styczeń  Irra +28km   AWARIA TYLNEJ PIASTY !!!
Wczoraj tylne koło zaczęło się coś ciężko kręcić. Rozebrałem, przejrzałem ale wyglądało o.k. i po złożeniu chodziło jakby lżej. W drodze jednak znów ciężej ale to może ja się trochę rozleniwiłem przez te 10 dni zasiedzenia w Medellin. Po południu po 45km dojechałem do miasteczka Irra. Dowiedziałem się, że kolejne miasteczko z kościołem będzie dopiero za 50km. Postanowiłem zostać tu, by być na mszy na niedzielę. Załapałem się na sobotnią mszę wieczorną i zostałem mile ugoszczony przez tutejszego proboszcza. Stąd wieczorem busem wybierała się grupa młodzieży do Buga – sławnego kolumbijskiego miejsca pielgrzymkowego. Dostałem do dyspozycji salkę, gdzie ze względu na komary rozbiłem sypialnię namiotu. Po upalnym dniu skorzystałem z prysznica dla odświeżenia.
Uff, wreszcie mogłem dobrze się wyspać bez hałasu ciężarówek w sąsiedztwie drogi! Rano zjadłem śniadanie z proboszczem, spakowałem majdan i po 9:00 ruszyłem w dalszą drogę. Trasa odbiła od rzeki i zaczęło się więcej zjazdów i podjazdów.
Po południu po 25km na podjeździe kręcąc do przodu rower w pewnym momencie zaczął się toczyć w dół! Zatrzymałem się w cieniu, bo słonko grzało tu mocno! Rozebrałem tylne koło i okazało się, że zmieliło zęby piasty, którymi wolnobieg jest z nią połączony! Dopiero wtedy dowiedziałem się, że wolnobieg jest skręcany śrubą z piastą i właśnie ta śruba się wykręciła i przez ten luz zmieliło ząbki piasty! No to pozamiatane! Nie mogę dalej jechać!!!
Poskładałem rower do kupy – dobrze, ze da się chociaż prowadzić! Koło 16:00 podprowadziłem 200m do skrzyżowania na przełęczce. Tam przekąsiłem coś ze swych zapasów. Dziś, to już późno na łapanie okazji do Cali (ok.300km) Gdybym nawet złapał busa, to dojechałbym tam w środku nocy! Miałem w Cali kontakt do ludzi spotkanych po drodze. Przedzwoniłem, że jutro powinienem do nich dojechać busem bo mam awarię roweru. W pobliżu skrzyżowania udało mi się rozbić przy jednym domu na noc.

Poniedziałek 6 styczeń  Busem przez Chinchina do CALI
Wstałem przed 7:00, zwinąłem obóz, zjadłem musli i popchałem rower na przystanek przy skrzyżowaniu. Tutaj dopiero po 3 godzinach udało mi się złapać okazję, która mnie zabrała wraz z rowerem i całym dobytkiem – załapałem się na terenowego busika (Jeep, powszechny tu środek transportu) do Chinchiny 30km dalej. Stąd kursowały już bezpośrednio busy do Cali. Mimo, że kursowały co godzinę, to czekałem 4 godziny do 15:00, nim jeden z kierowców dużego autobusu zgodził się zabrać mnie wraz z całym moim majdanem! Dystans 240km do Cali kosztowało mnie 30 000 peso + 15 000 peso za rower (razem ok.50zł).
Po 20:00 dojechałem do Cali. Wyładowałem sprzęt z busa. W informacji turystycznej dostałem mapę Cali i okazało się że Claudia do której miałem kontakt, mieszkała z 10km stąd. Pchanie załadowanego roweru po ciemku w obcym mieście i to w ulewie nie należałoby ani do przyjemnych ani bezpiecznych! No trudno, taksówką. Okazały się same malutkie taksówki wielkości Daewoo Matiza, więc bez szans zabrania roweru z tobołkami! Po chwili pojawiła się równie mała taxi ale z bagażnikiem na rower! Da się! Udało się załadować rower z tobołkami i trafiłem szczęśliwie pod wskazany adres. Kierowca okazał się także fanem rowerowym i po drodze dowiedziałem się o wielu miejscach ze sklepami rowerowymi :)
Lecz na miejscu - ups! Okazało się, że mieszkają na 5yum piętrze! Na szczęście windą udało się wszystko wwieźć na górę. Rodzina Claudii przywitała i ugościła mnie bardzo serdecznie. Claudię i jej mamę poznałem jadąc rowerem gdzieś przed Medellin i „Jak będziesz jechał przez Cali, to serdecznie zapraszamy” więc jestem :) Zarówno Claudia jak i jej mama są dobrym przykładem piękna kolumbijskich kobiet! Brat Claudii – Carlos jest wielkim miłośnikiem jazdy rowerem; góralem po okolicznych pięknych górach i kolarką na „ostrym kole” po mieście do i z pracy. Mieliśmy o czym pogawędzić do północy :)

Wtorek 7 styczeń  CALI
Rano gosposia przygotowała dla mnie i Claudii śniadanie. Ruszyłem z Claudią po okolicznych sklepach rowerowych w poszukiwaniu części rowerowych. Przede wszystkim szukałem tylnej piasty na łożyskach maszynowych. Prócz tego między innymi: błotnik, bidon (mój zostawiłem w autobusie do Cali), przerzutka przednia (moja ma już luzy), dobre ergo chwyty kierownicy. Pierwszy sklep był zaraz pod blokiem a kilka kolejnych w obrębie kilkuset metrów. Sklepy niby dobrze zaopatrzone ale nic z tych rzeczy nie znaleźliśmy.
Po południu wróciła mama Claudii i po obiedzie autem pojechaliśmy do centrum. Tam jest jedna ulica na której jest ze 20-30 sklepów rowerowych! Obchodząc wszystkie Claudia nauczyła się na pamięć wszystkich części rowerowych, których szukaliśmy a ja nauczyłem się hiszpańskich nazw tych części! Niestety tam także nic godnego uwagi nie znaleźliśmy!
Dziewczyny obwiozły autem trochę po mieście. Wieczorem wróciliśmy do domu. Tu do picia często przygotowuje się „aqua panela” czyli gorąca woda z cukrem trzcinowym – słodkie, energetyczne i dobre!

Potem jeszcze przez kilka dni jeździłem po sklepach i pytałem, czy udało by się ściągnąć piastę na łoż.maszynowych. Niestety tutaj to będzie bardzo trudne! Napisałem meila do Novateca o moim problemie z piastą.
W międzyczasie gdy rower był uziemiony, jeździłem z gitarą busem do centrum na granie ale pośród innych grajków w parku bez roweru byłem jednym z wielu ulicznych muzyków, więc raczej mizerne wrzuty. W informacji turystycznej dowiedziałem się, że dużo lepiej do grania jest wieczorami na górce przy St. Antonio iglesia (kościół). Tam jeszcze nim zacząłem grać, po „PL” na gitarze rozpoznał mnie jeden Polak Grzegorz ze śliczną żoną Kolumbijką Andżeliką. Na stałe mieszkają w Kanadzie ale tu przyjechali do jej rodziny. Pogawędziliśmy sobie trochę o podróżach.
Chciałem naprawić moją tylną piastę tymczasowo, by do czasu dostania nowej, mógł chociaż jeździć na granie i zarabiać jakąś kasę! Po dłuższym główkowaniu wykombinowałem: miejsca w alu piaście, gdzie były wyrobione ząbki zawierciłem wiertłem wgłębienia i w te miejsca podkleiłem na smar wypięte ze starego łańcucha rowerowego ogniwa. Po kilku poprawkach udało się to złożyć i skręcić do kupy. Działa! Mogę jeździć znów rowerem :)

Środa 15 styczeń
Wieczorem  z Carlosem ruszyliśmy rowerami po okolicznych górach. Miasto Cali jest generalnie płaskie (dolina na 1500m n.p.m.) ale na zachód zaraz za zabudowaniami zaczynają się góry nawet do 1000m wyżej. To była ostra wspinaczka na rowerach! Trasa bardzo popularna wśród trenujących rowerzystów. Wieczorami spotyka się tu dziesiątki rowerzystów! Pierw z 15km 5-8% podjazdu a od mostu na rzece ostre 2km 15-20%, tzw.”ściana”. Od poziomu miasta wspięliśmy się z 400-500m powyżej i widok na oświetlone nocą miasto był całkiem niezły! Zjazd ostro w dół po kamieniach, potem asfalcie był dobrą okazją na sprawdzenie trwałości mojej tymczasowej naprawy piasty – chodzi ładnie i zero luzów :)

Czwartek 16 styczeń CALI – przyjazd Adeli i Krzysia
Dziś w końcu długo oczekiwany dzień, wreszcie spotkam się z Adą i Krzychem! Rano obudził mnie telefon. Dzwoniła Adela, wkręcając mnie, że są już przed blokiem! Ale byli 50km od miasta. Zjadłem więc na spokojnie śniadanie. Moim łamanym hiszpańskim wytłumaczyłem, że przygotuję dziś obiad dla nas. Wyskoczyłem do supermarketu zrobić zakupy na obiad dla nas. Po powrocie okazało się, że gosposia już szykuje obiad dla nas! Chyba kiepsko z tym moim hiszpańskim, że mnie nie zrozumiała! Cóż, przygotuję kiedy indziej.
Przed 13:00 w końcu w bramie bloku pojawili się Adela i Krzysiek :) Co za wielka radocha! Po 2 latach i 8 miesiącach spotkaliśmy się wreszcie z powrotem! Wpadliśmy sobie w ramiona z Adelą, wyściskałem z Krzysiem. Przegadaliśmy pierw przy rowerach z pół godziny. Ich rowery wyglądały teraz na dużo bardziej „doświadczone” - poobklejane naklejkami, taśmami, sakwy pozawijane w szmaty, worki! To dość skutecznie odstrasza potencjalnych złodziei!
Przegadaliśmy przy obiedzie, potem przy piwkach do wieczora a wieczorem była wreszcie dobra okazja na otwarcie butelki wina z RPA, którą specjalnie na tę okazję wiozłem z Medellin! W ruch poszła też gitara i wraz z Adelą mogliśmy znów zaśpiewać razem po 3 latach przerwy od naszego ostatniego wspólnego śpiewania (ostatnio w Etiopii u nauczyciela)!
Piątek przegadaliśmy prawie cały do wieczora! Jest co opowiadać po tak długiej przerwie – nasze wspólne historie z roku wspólnej podróży, których było mnóstwo a potem nasze oddzielne 2 lata podróżowania! Wieczorem z Adelą ruszyliśmy rowerami z sakwami na granie koło centrum, pod St Antonio iglesia. Koło 18:00 nie było za wielu ludzi tam ale Ada umówiła się przez FB z parą Norwegów. Anders i Birgit przejechali z Norwegi do Hiszpanii, przelecieli na południe Ameryki Południowej i stamtąd rowerami na północ. Po drodze spotkali się z Adelą i Krzysiem, stąd ta znajomość. Po 2 godzinach rozmowy było już dużo więcej ludzi, więc zabraliśmy się z Adą do śpiewania. Mieliśmy okazję przypomnieć sobie grane razem utwory. Koło 23 ruszyliśmy z powrotem na metę. Ale przegadaliśmy jeszcze do 2:00!
W sobotę w ciągu dnia spotkaliśmy się znów z Norkami (Norwegami) na obiad piwko i pogawędę a wieczorem ja na mszę do St. Antonio a potem naprzeciw znów z Adą pośpiewaliśmy  w towarzystwie Krzycha i Norków. Sobotnie granie podreperowało trochę nasz budżet.

 

{youtube}5ROpsx_ra3M{/youtube}

{youtube}KftBI82dNHE{/youtube}

{youtube}CbYvxn_rLbY{/youtube}

{youtube}SizntEZBCJc{/youtube}

W niedzielę wybrałem się z Carlosem rowerami po górach. Po ostatniej naszej górskiej trasie poprosiłem, by następnym razem znalazł trasę, gdzie będziemy mogli dostać ostro w kość na podjazdach. Przed południem ruszyliśmy więc pierw na „ścianę” a po krótkim zjeździe znów ostry podjazd! Ja jednak psychicznie przygotowałem się na naprawdę duży wycisk ,więc starałem się nie forsować zbytnio. Do tego stopnia, że gdy po 2 godzinach dojechaliśmy na szczyt, byłem rozczarowany, że to już! Zdążyłem się po prostu dobrze rozgrzać. Carlos powiedział, że następnym razem znajdzie jeszcze ostrzejszy podjazd :) Ze szczytu góry mogliśmy podziwiać Cali z 600m poniżej nas. Po powrocie przygotowałem wreszcie obiad dla nas. Zrobiłem spagetti z sosem. Sos który przygotowałem zdawał mi się jakoś mało wyraźny smakowo, więc dodałem trochę ostrych papryczek. W domu prócz Adeli i Krzysia był Carlos, więc zaserwowałem im moje spagetti. Zajadali wszyscy w ciszy, wzruszając się przy tym do łez! Owszem starałem się by wyszło jak najsmaczniej ale aż tak, że płakali ze wzruszenia???
Gdy opróżnili już wszystkie napoje ze stołu i lodówki, to Adela po otarciu łez wydobyła z siebie:
- Rafał to byłoby pyszne, gdybyś nie przesadził z ilością ostrej papryki!
- Ups! Widocznie moja utrata węchu po wypadku w Kenii jest faktycznie też połączona ze znacznym ubytkiem smaku :)
Przegadaliśmy jeszcze z Adelą i Krzychem do wieczora a potem Carla z mamą zabrały naszą trójkę autem do kina. Komedia „Una familia numerosa” była po angielsku z napisami w hiszpańskim, więc mogłem rozumieć. Po powrocie czas upłynął nam na pogawędach i pakowaniu rzeczy do jutrzejszego wyjazdu - zeszło nam do 3:00 rano! Niedziela minęła nam pełna wrażeń :)

Poniedziałek 20 styczeń  PODRÓŻ Z ADELĄ, KRZYSIEM i Norkami na północ Kolumbii.
CALI – Buga
Oj ciężko było rano wstać! Wstaliśmy koło 7:00. Przygotowaliśmy i zjedliśmy wspólnie śniadanie. Pozwoziliśmy windą rzeczy i na dole osiodłaliśmy nasze rumaki.
O 8:30 ruszyliśmy z Adelą i Krzychem w towarzystwie Carlosa (on do pracy) rowerami do centrum. Tam dołączyli do nas Norki (Norwedzy) Anders Levoll i Birgit Ryningen – oni dżudocy, więc kondycję mieli lepszą od Ady i Krzycha a już na pewno od mojej zmizerniałej po rejsie przez Atlantyk! Tak więc na początku i ciężko było nam nadążyć za ich tempem, więc jako najsłabszy zacząłem jechać z przodu. Do obiadu w 2:20h ukręciliśmy po płaskim 50km. Koło 13:00 zatrzymaliśmy się w cieniu na przerwę obiadową z własnych zapasów. Po obiedzie ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy mostem przez rzekę Cauca. Kawałek dalej były jakieś prace drogowe. Ja przeciskając się między znakiem i stojącą ciężarówką, zahaczyłem przednią sakwą o ciężarówkę i rozerwała mi się od strony pleców! No cóż, dystans 85 000km w ciągu 10 lat z nimi w podróży  robi swoje! Przytroczyłem ją tymczasowo trokiem do bagażnika i ruszyliśmy kawałek dalej do Buga, gdzie znajduje się sławne w Kolumbii miejsce pielgrzymkowe!
Na dzień dobry spotkaliśmy księdza, który szedł właśnie z kropidłem i poświęcił nas przy okazji – To na szczęśliwą drogę dla was! Ten sam ksiądz przyniósł nam chwilę potem po napoju, nawet po piwku i zorganizował dla naszej piątki miejsce w hotelu, które pokrył z własnej kieszeni! Zostawiliśmy rowery w hotelu i poszliśmy do zakrystii na kawę. Ksiądz opowiedział nam przy tej okazji historię powstania tego miejsca pielgrzymkowego! Po powrocie do hotelu posklejałem srebrną taśmą porozrywaną sakwę. Okazało się, że rozerwało też klamrę sakwy (zapięcie), więc musiałem odpruć starą i wszyć zapasową.
75Km, 4h

Wtorek 21 styczeń Buga – La Paila+14
Wstaliśmy koło 6:30. Krzysiek zrobił dla nas pyszną kolumbijską kawę. Ja do tego zrobiłem sobie musli. Po śniadaniu ksiądz przyniósł nam jeszcze owoce oraz pamiątki pielgrzymkowe! Planowaliśmy ruszyć o 8:00 ale rozgadaliśmy się i ruszyliśmy z godzinnym poślizgiem.
Pierwsze 60km jechaliśmy doliną w dół rzeki Cauca, więc szybko pokonaliśmy ten dystans ze średnią 23km/h! W sklepie z Adelą chcieliśmy kupić jajka. Myślałem, że jestem dobrym negocjatorem przy targowaniu ale to Adela zbiła cenę tak, że ja normalnie w tej cenie kupuję 6 jaj a Ada kupiła 14! W miejskim parku w cieniu drzew zgotowaliśmy sobie wszyscy obiad – oni parami i ja solo. Po ostatnim obiedzie przygotowywanym przeze mnie, trudno się dziwić Adeli i Krzychowi :)
Po 15:00 ruszyliśmy w dalszą drogę. Stąd odbiliśmy już z doliny w kierunku miasta Armenia i wkrótce zaczęły się podjazdy. Koło 16ej zjechaliśmy na pompę (stacja paliw) uzupełnić paliwo do kuchenek. Zrobiliśmy przerwę na pyszny sok. Na koncie mieliśmy już ponad 70km, więc zapytaliśmy o możliwość campowania na stacji i zgodzili się. Mogliśmy zaprezentować nasze domostwa, kto w czym śpi! Ady i Krzycha namiot Marmot, drugi po reklamacji, znów im przecieka, więc rozstawili pod dachem. Mój K-way pozszywany po przejściach na Trynidadzie, na razie jeszcze nie miał być okazji testowany w prawdziwej ulewie. Norków tunel super lekki (super drogi!) – 2kg ale za to na betonie musieli używać kamieni albo drewnianych belek do odciągów!
74Km, 3:30h

Środa 22 styczeń La Paila+14 – Armenia.
Na jednym z podjazdów rozsypał mi się lewy gripshift od zmiany biegów z przodu! Tymczasowo wyciąłem klina z drewna i ustawiłem przerzutkę na II bieg. Adela miała ze sobą manetki zapasowe! W najbliższym miasteczku na przerwie obiadowej wymieniłem gripshifta na manetkę od Adeli. Po obiadku ruszyliśmy dalej. Po 2h dojechaliśmy do Armenii. Pierw wypytaliśmy o nocleg przy jednym kościele i wjechaliśmy do centrum. Tam z Adelą spróbowaliśmy szczęścia z graniem. Zainteresowanie naszym śpiewem i załadowanymi po brzegi rowerami było spore i wrzuty całkiem spoko! W międzyczasie Krzysiek, który stał przy rowerach i tłumaczył co robimy, dostał pierw namiary na tani hotel w centrum a potem propozycję noclegu dla całej naszej 5tki u gościa z Couch Surfing. Niestety po pół godzinie grania policja kazała przenieść się nam gdzie indziej, na jakiś plac. Tam już nie szło tak dobrze ale udało się jeszcze trochę peso dograć. Po 20:00 przyjechał nasz gospodarz z Couch Surfing i pojechaliśmy za jego skuterem z 3km dalej do jego domu. Okazało się niestety coś czego nie cierpię – wspinaczka z rowerem i tobołkami po schodach! To był niedokończony dom i mogliśmy spać na podłodze na I piętrze albo na dachu (pod zadaszeniem) na II piętrze! Rowery na szczęscie mogliśmy zamknąć na parterze za kratami. Wybraliśmy spanie na dachu. Norki na podłodze, na materacach, Ada z Krzychem w hamakach a ja postawiłem swoją chatę :) Tutaj miałem okazję wziąć pierwszy gorący prysznic w Kolumbii!
48Km, 3:43h

Piątek 24 styczeń Pereira+8 – MANIZALES
Wczoraj od Armenii mieliśmy dużo wkręcania pod górę!
Dziś nocowaliśmy pod namiotami z 5km za Pereira przy jakiejś stolarni. Po śniadaniu i pysznej kolumbijskiej kawie przygotowanej przez  Krzycha, mieliśmy zaraz 4km ostrego podjazdu serpentynami i tunelem! Posłuszeństwa odmówił mi aparat – nie działał spust migawki! Po dojechaniu na przełęcz oni wzięli po kawie a ja rozebrałem aparat na części. Wystarczy może przeczyścić stycznik włącznika migawki. Niestety dobranie się do niego kosztowało mnie rozebraniem połowy aparatu na części a i tak się tam nie dostałem! Spróbowałem czy działa bez karty i … działa! Włożyłem więc inną kartę SD i działa! Skręcanie do kupy zajęło mi kolejną godzinę ale mój staruszek Cannon SX10S, który przejechał ze mną całą Afrykę i przepłynął Atlantyk nadal DZIAŁA!!!
Koło południa ruszyliśmy zjazdem w dół. Po drodze mijaliśmy wiele plantacji kawowych. Po godzinie dojechaliśmy do Chinchina. Dokupiliśmy jedzenia w supermarkecie i zjedliśmy sobie na trawniku obiadek.
Odtąd za miastem zaczął się długi jednostajny podjazd – oj z moją kondycją jest jeszcze cieniutko, co chwila przystawałem na odpoczynek i reszta ekipy musiała na mnie czekać! Z tym,że różnica jest taka; oni w czwórkę mają za sobą ponad rok jazdy po górach Ameryki Południowej a ja pół roku po Atlantyku i leniuchowania na Trynidadzie! Koło 16:00 dojechaliśmy na przełęcz – tak przynajmniej było widać z dołu ale okazało się, że po krótkim zjeździe czekało nas jeszcze z 10 km podjazdu!
Do granic miasta Manizales dojechaliśmy już po ciemku ale do samego centrum było jeszcze z 5km dalej pod górę! Straż była dopiero na drugim końcu miasta! W centrum od księdza dostaliśmy namiary na dom opieki społecznej ale finalnie zdecydowaliśmy się na tani hotel w centrum (10 000 peso/os.) Tyle, że znów po długich schodach na I piętro! Ja byłem wycieńczony ale reszta ekipy szybko ponosiła rzeczy, ja odetchnąłem trochę pilnując reszty rzeczy na dole a potem oni pomogli mi pownosić moje tobołki! Wow, fajnie jest mieć dobrych kompanów podróży :)
45km, 4:24h, prędk.śr. zaledwie 10,3km/h!

Te góry w ostatnich dniach nie tylko mi ale także reszcie dały się we znaki i chcieliśmy odpocząć tu do poniedziałku. Mieliśmy okazję pozwiedzać Manizales, przejechać się kolejką linową ponad miastem (1500peso=2zł) – wow, po raz Iszy w życiu widzę miasto pobudowane na tak wielu górach! Różnice wysokości w mieście sięgają 500m! Po rundce kolejką w ciągu dnia, wróciliśmy też tam na nocną rundkę nad miastem! Piękne widoczki!
Tutaj z Adelą znów mieliśmy okazję pozarabiać jakieś pieniądze z grania na ulicy.
Niedzielnym wieczorem wybraliśmy się razem do kina nadrobić zaległości kinowe:”Wolf Wall Street”

Poniedziałek 27 styczeń MANIZALES - +73km
Po śniadaniu poznosiliśmy rowery, sakwy, załadowaliśmy na rumaki. Ja podkręciłem tylny hamulec, bo był za słaby i o 10:00 ruszyliśmy w drogę. Po kwadransie wyjechaliśmy z miasta i zaczął się ostry zjazd w dół! Przydawały się dobre hamulce! Po 15km zjazdu odbiliśmy w prawo na Medellin i dalej z górki! Koło 13:00 zatrzymaliśmy się przy sklepie – oni posiłek na zimno ze sklepu a ja wolałem zgotować sobie mój tradycyjny obiadek :) Zatrzymało się tam na chwilę kilku policjantów konno – w tym kraju konie są nadal popularnym a w górach często bardzo praktycznym środkiem transportu!
O 15:00 ruszyliśmy dalej. Droga wiodła już łagodnie w dół. Pod wieczór sprawdziliśmy jedną miejscówkę na farmie ale nie było patrona i sami pracownicy nie zgodzili się na nasze obozowanie. Zajechaliśmy do jednego hotelu. Adela stargowała cenę z 15 na 8 tys.peso/os.
73Km, 3:34h

Rano, po śniadaniu gdy tylko ruszyliśmy po 10m spotkaliśmy rowerzystę z sakwami z naprzeciwka. Wróciliśmy się więc pod hotel do knajpki na kawuchę i pogaduchę. Okazało się, że to Polak z Kanady Sylvain Karpinski, z Quebecku tutaj przejechał w 4 miesiące-sprinter!
Po godzinie pogawędy ruszyliśmy wreszcie w drogę. Po południu zatrzymaliśmy się przy restauracji na wysokim klifie nad Rio Cauca. Norki zjedli w restauracji a my w trójkę ugotowaliśmy wspólny obiad – przyprawianie pozostawiłem Krzychowi, by po moim przyrządzaniu nie wzruszali się znów do łez!
Koło 15ej dalej wio. Coś zaczęło mi trzeć tylne koło. Tutaj nie było już poważnych zjazdów, więc tymczasowo rozpiąłem tylny hamulec i jechałem tylko na przednim. Po 16:00 dojechaliśmy do La Pintaba z dystansem 50km. Ale Norki mieli dziś okazję do świętowania – 20 000km ich podróży po Europie i Am.Pd.! Zrobiliśmy małe zakupy i dostaliśmy zgodę na rozbicie namiotów przy posterunku policji. Zostawiliśmy tam rowery i poszliśmy na piwko uczcić 20 tysi Norków! Kupiliśmy jeszcze po piwku i poszliśmy rozbić namioty na boisku za posterunkiem policji. Tam wysączyliśmy sobie jeszcze po piwku a ja sprawdziłem bicie tylnego koła. Myślałem, że trzeba szprychy skontrować ale okazało się, że na oponie zrobił się bąbel i on tarł o hamulec! To już 15 000km na tej oponie (pierw 12 tys na przodzie a po zakupie nowej opony założonej na przód, starą przednią dałem do tyłu).
48Km, 2:26h

Środa 29 styczeń La Pintaba – St. Barbara - Versalles
Ze względu, że z całej czwórki ja byłem najsłabszej kondycji a dziś czekało nas 40km podjazdu, to umówiliśmy się, że ruszę choć z pół godz. przed nimi. Wstałem o 6:00, zwinąłem namiot. W tym czasie wstali już pozostali. Planowałem ruszyć bez śniadania ale gdy Krzysiek zaproponował kawę, to się jakoś głodny zrobiłem! Zgodziłem się na kawę i przyrządziłem sobie musli z bananem. Ekipa spożywała jeszcze śniadanie a ja o 7:30 ruszyłem sam w drogę. Po przejechaniu Rio Cauca zaczął się długi podjazd. Psychicznie byłem na niego jednak przygotowany i pierwszą godzinę starałem się jechać na niskich biegach, by się dobrze rozgrzać. Wjeżdżało mi się potem całkiem fajnie. Po drodze z kwadrans przerwy na do energetyzowanie orzechami i jabłkiem i wio dalej. Koło 13:00 dojechałem do miasteczka St. Barbara. Nie było jednak tam gdzie się zatrzymać na gotowanie w cieniu przy drodze, więc jechałem dalej i po kolejnych 3km podjazdu zatrzymałem się w cieniu przy sklepiku. Chwilę potem z naprzeciwka zatrzymał się rowerzysta z Anglii – jedzie z Alaski na samo południe Am.Pd. Pogadaliśmy trochę i za pozwoleniem właścicielki sklepu ugotowałem sobie tam tradycyjny obiad. Anglik ruszył dalej w dół z wieścią dla moich kamratów gdzie jestem. Dojechali pierw Norki a potem Adela z Krzychem – ten miał 2 gumy w drodze. O 16:00 ruszyliśmy dalej. Ich tempo na podjazdach było sporo szybsze i ja co chwila musiałem odpoczywać. Dobrze, że ruszyłem wcześniej, to znaczną większość podjazdu każdy mógł robić swoim tempem!
Po 17:00 dojechaliśmy do miasteczka  Versalles. Tam małe zakupy i zapytaliśmy pierw o nocleg przy kościele ale nie było księdza. Podjechaliśmy na posterunek policji i przy nim pozwolili nam się rozbić na skarpie powyżej drogi. Tam na posterunku z przyjemnością nawet w zimnej wodzie zmyłem z siebie cały pot po całym dniu podjazdu! Tyle, że na 2500m wysokości było wieczorem naprawdę zimno i na noc przygotowałem sobie termos z herbatą i na teraz kubek czerwonego barszczyku – prezent od polskich żeglarzy z Karaibów :) Poczęstowałem po łyczku całą ekipę i też zachwalali ten smak!
40 km, 5:12h, pr.śr. 7,6km/h!

Czwartek 30 styczeń   Versalles - MEDELLIN
Wstałem 6:30, spakowałem namiot. Zrobiłem musli, Krzysiek kawkę dla nas. Czekało nas jeszcze kilka km podjazdu, więc znów chciałem ruszyć wcześniej, by nie zwalniać peletonu. Ruszyłem przed nimi po 8:00. Po 5km podjazdu dojechałem na przełęcz 2460m. Stąd mimo bąbla na tylnej oponie wpiąłem z powrotem tylny hamulec, bo czekało mnie ze 20km zjazdu! Istniało ryzyko, że na zjeździe ten bąbel w tylnej oponie mógł mi wystrzelić! A to było spore ryzyko na zjeździe! Ale poprosiłem Niebiosa o wsparcie i przeżyłem cały zjazd :)
Od południa w centrum w oczekiwaniu na resztę ekipy pograłem trochę dla zarobku. Dojechali koło 16:00. Pojechaliśmy do hotelu gdzie wcześniej nocowałem 10 dni. Tam im udało się po 25 tys.peso/pokój a ja sam stargowałem do 17 tys.peso/pokój. Z Adą ruszyłem jeszcze na godzinkę grania. Kupiliśmy piwka i wieczorem razem zresztą ekipy w hotelu uczciliśmy naszą wspólną podróż. Stąd Norki będą już się kierować na Cartagenę a my z Adą i Krzychem na Turbo pod granicę z Panamą.
46Km, 2:44h

W piątek zawiozłem swoje krzesełko do naprawy – oryginalne płótno porozrywało się na rogach. Rozglądałem się po sklepach rowerowych za oponą Shwalbe Maraton ale nie znalazłem, jedynie Shwalbe offroadowe ale bez antyprzebiciówki. Kupiłem za to manetki, by wymienić i oddać pożyczone od Ady. Krzesełko gość mi zrobił jak nowe! Wymienił całe poszycie siedzenia za 25 tys.peso (40zł)
W sobotę ruszyłem z przednią sakwą do naprawy. Zreperują mi za 20 tys.peso ale na południe w poniedziałek! No trudno, o.k Po południu pośpiewaliśmy razem z Adą i udało się całkiem dobrze podreperować nasze fundusze! Do tego mieliśmy z Adelą wielką radochę ze wspólnego grania :)
Niedzielnym porankiem Krzysiek zbudził nas zaproszeniem na kawę – z wielką przyjemnością! Do tego musli i śniadanko, że hej! Na 10:00 poszedłem na mszę do katedry. Po powrocie Ada z Krzysiem i Norkami jeszcze gawędzili a że na dworze było deszczowo, więc poszła druga kolejka kawy ! W takim dobrym, doborowym towarzystwie kawa, to podwójna przyjemność :) Od 12:00 chciałem zabrać się za notatki ale ekipa zaproponowała wyjście do muzeum Antiokia – takiemu towarzystwu trudno odmówić! Tym bardziej, że dziś wstęp za darmo. Obejrzeliśmy wiele rzeźb czy obrazów Fernando Botero, stylistycznie podobny do Rubensa (kobiety Rubensa). W ich towarzystwie robiliśmy sobie bekę np. ze skrzynki elektrycznej czy sali kinowej jako dzieł sztuki! Co za niepoważni ludzie z moich kompanów! :D
Ja wróciłem do hotelu wcześniej nadrobić zaległości w notatkach. Wieczorem wyskoczyłem kupić piwka na wieczór. Siedliśmy razem w pokoju z całą ekipą i przy piwku mogliśmy powspominać wspólnie spędzony bardzo ciekawie i zabawnie czas w podróży :) W Norwegii spędziłem rok czasu ale nie miałem wtedy okazji poznać tak pozytywnych i zabawnych ludzi jak Anders i Birgit!

Poniedziałek 3 luty MEDELLIN
Dziś Norki ruszali w stronę Cartageny a Ada z Krisem musieli ruszać w stronę Turbo, by zdążyć na statek do Panamy! Ja musiałem czekać do południa na odebranie sakwy!
Wstałem 7:30 i zabrałem się pierw za wymianę tylnej uszkodzonej opony Shwalbe Maraton (po 16 000km i 1000h jazdy) na zapasową rolowaną Michelin.
Pozgrywałem jeszcze fotki od siebie dla Narków i o 9:00 dołączyłem do Norków A&K na kawę, musli i pogawędę. Pożegnałem się z  Andersem i Birgit. Adelę i Krzycha będę doganiał w drodze do Turbo. O 10:00 ruszyłem do dzielnicy ze sklepami rowerowymi. Moja stalowa kierownica i wspornik kierownicy były już mocno pordzewiałe (atlantyckie słone powietrze zrobiło swoje!) i kupiłem nową kierownicę i wspornik, tym razem aluminiowy. Moja trąbka była pordzewiała i rozpadała się, więc kupiłem też nową trąbkę. Odebrałem moje krzesełko – wow, wygląda jak nowe! Zrobiłem zaprowiantowanie w supermarkecie i wróciłem do hotelu – moi kompani ruszyli już w dalszą drogę. Powymieniałem całą kierownicę ze wspornikiem z rdzawej na alu. Po mych doświadczeniach z rdzą na Czarnym Diamencie u pana Jurka, wiedziałem, że ta rdza przechodziłaby na dalsze części stalowe a nie chciałem, by dobrała się do mojej ramy stalowej (cromo-molibden dokładniej) Niestety z całą przekładką kierownicy, pakowaniem tobołków zeszło mi do 15:00 i chwilę potem wytoczyłem mego odnowionego rumaka z dobytkiem na zewnątrz. Zajechałem jeszcze na obiad do knajpki. Była już 16:00 i późno na wyjazd z miasta a nie chciałem po ciemku jechać przez jakieś obrzeżne dzielnice! Zależało mi dogonić jak najszybciej Adę i Krzycha ale nie ryzykując jazdą po ciemku w dużym mieście! Zostanę tu jeszcze jedną noc i ruszę wcześnie rano. Rozstawiłem się jeszcze i pograłem, by zarobić na hotel i papu. Wieczorem wróciłem do hotelu na noc.

Wtorek 4 luty  MEDELLIN – Santa Fe de Antioquia
Wstałem przed 6:00, musli z herbatą na śniadanie, załadowałem dobytek na rower i o 7:00 ruszyłem w drogę na północ. Po 5km w miarę płaskiego, zaczął się ostry podjazd 12km do tunelu. Wjechałem z 1500 na 2000m. Założyłem wcześniej kamizelkę i światła i ruszyłem do tunelu. Przejechałem może z 1km z 5km i drogę zajechała mi laweta!. Gość kazał mi się załadować na lawetę, bo tu nie wolno jechać rowerem! Pierw gość chciał ręcznie załadować rower ale gdy tylko spróbował podnieść rower, to zaraz odpuścił i bez słowa poszedł opuścić platformę! Wepchnąłem rower na platformę i gość przewiózł mnie za free na drugi koniec tunelu. Dzięki temu zaoszczędziłem wspinaczki jeszcze 500m wyżej i nie wiem ile dziesiąt km więcej! Stąd z 2000m mogłem już śmigać w dół do 500m długimi pięknymi serpentynami! Jak ja to kocham :)
Po 30km zjazdu na jednym krótkim podjeździe usłyszałem dopiero, że dzwoni mój telefon – To Adela. Ja ruszając za nimi, byłem nastawiony psychicznie, że z moją dużo słabszą kondycją będę ich ścigał do samego Turbo po to tylko by spotkać się z nimi choćby na kawę czy piwo! A tu Adela mówi mi, że czekają na mnie w Santa Fe de Antioquia 10km dalej! Ale Czad! Ruszyłem zaraz uradowany i po chwili spotkałem ich tam na rynku. Nie widzieliśmy się zaledwie dzień ale z radochą ponownie przywitaliśmy :) Znaleźliśmy sobie miejsce w cieniu i tam zgotowaliśmy obiad. Tutaj upał (+38) dawał się mocno we znaki i zajechaliśmy zaraz na lody. Objechaliśmy sobie miasteczko. Wow, architektura i całe miasteczko jest dużo ładniejsze niż Cali czy Medellin! Ada zaszła do jakiejś knajpki wypytać o tani nocleg i się rozgadała. Było tak gorąco, że ległem sobie na parkowej ławce. Obudziła mnie po chwili z zimnym drinkiem na koszt baru! Takie niespodzianki to ja lubię :) Postanowiliśmy jednak ruszyć za miasto na podjazd. Jutro czekała nas długa 20km wspinaczka, więc dobrze było zrobić chociaż małą część podjazdu! Po 3km podjazdu zatrzymaliśmy się przy chacie uzupełnić wodę. Zbliżało się ku wieczorowi i tam pozwolili nami się rozbić na noc przy małym basenie. Po rozbiciu namiotów Krzysiek przygotował dla nas ananasy ale podał je w bardzo eleganckim stylu! Chłopak potrafi zadziwiać! Przegadaliśmy jeszcze z 2 godziny i o 21:00 poszedłem spać, by jutro ruszyć wcześniej i ich nie opóźniać.

Środa 5 luty Santa Fe de Antioquia+3 – Caniasgardas
Wstałem jeszcze po ciemku o 5:30, spakowałem namiot. W trakcie śniadania wstali też A&K. Pogadaliśmy chwilę i przed 7:00 ruszyłem na ten 10% podjazd! Trudno jest startować z rana z takim ostrym podjazdem, by nie dostać zakwasów, bo wtedy przechlapane! Ale na niskich biegach, częste odpoczynki i po godzinie jakoś dało się dobrze rozgrzać. Po tej godzinie mojego podjazdu doścignęli mnie A&K. Ruszyli 20 min. po mnie. Wychodzi na to, że oni mają o 30% większą wydolność niż ja! Dużo mi brak do ich kondycji! W miarę wspinaczki widoki na dolinę rzeki Cauca i otaczające góry były coraz piękniejsze! Jednak A&K wyprzedzili mnie sporo, zginęli z pola widzenia! Koło 9:00 siły mnie już opuszczały i już chciałem zatrzymać się na II śniadanie ale wtedy to miałbym problem, by ich dogonić! Podjadłem trochę orzechów, jabłko i dalej mozolnie w górę! Byłem już padnięty i co kilkaset metrów zatrzymywałem się na chwilę odpoczynku!
Wreszcie koło 10:00 na małej przełęczce po 17km ciągłego podjazdu czekali na mnie w cieniu A&K. Po krótkim zjeździe wspinaczka dalej! Oni chcieli dojechać do jakiegoś miasteczka na naszym 25km ale ja już nie miałem sił. Koło 12ej zatrzymaliśmy się więc przy sklepiku i tam ugotowaliśmy obiad. O 13ej ruszyliśmy dalej, już trochę z górki trochę podjazdów. Po 15ej zatrzymaliśmy się nafiltrować sobie wody pitnej i znów odpocząć, uff! Po 37 km prze 17tą dojechaliśmy w końcu na przełęcz na 2100m. Wreszcie zaczął się długi zjazd, tyle że bez asfaltu! Zrobiło się nawet zimno ale nie ubierałem się, bo chciałem by wiatr osuszył pot ze mnie. Po 13km zjazdu dotarliśmy do miasteczka Caniasgardas. Tu uzupełniliśmy pierw prowiant i przy kościele zapytaliśmy o nocleg. Ksiądz powiedział, że w salkach się nie da ale zapłacił nam za hotel w pobliżu :) Hotel na I piętrze ale rowery z sakwami mogliśmy bezpiecznie zostawić w jednym sklepie i zabrać tylko parę potrzebnych rzeczy. Uff, mogłem skorzystać z gorącego prysznica i przeprać przepocone na maxa ciuchy z siebie!
51Km, 6h, śr.8,5km/h

Czwartek 6 luty Caniasgardas - Dabeiba
Dziś było sporo zjazdu ale potem z 10 km podjazdu polną drogą. Do tego w Dabeiba mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu. A&K chcieli gdzieś w hotelu ale ja wydałem sporo na części rowerowe i krzesełko i fundusze miałem jedynie na jedzenie! Pierw gdy po długich poszukiwaniach znaleźliśmy księdza, to na prośbę o nocleg, wysłał nas, byśmy się rozbili w parku miejskim! Ten kraj do aż tak bezpiecznych to nie należy! Na policji pokierowali nas do straży ale czekaliśmy tam kolejną godzinę nim się ktoś zjawił. Jak już się zjawił, to mogliśmy rozbić namioty na obrzeżu hali sportowej, oddzielonej na szczęście kratami od boiska, na którym nadal grali ludzie! No ale był chociaż zimny prysznic do dyspozycji i można było zmyć z siebie cały syf z polnej drogi!
65Km, 5:10h, śr.12,7

Piątek 7 luty Dabeiba -  Jaikerazabi
Droga biegła już dużo więcej z góry ale za to bez asfaltu i przejeżdżające auta czy w szczególności ciężarówki robiły wielką zadymę! Coraz mniej gór a za to robiło się coraz bardziej zielono, rzekłbym; dżunglowato! Zblizalismy się powoli do sławnego przesmyku Darin, dżunglę przez którą wiele ekib budowlanych próbowało poprowadzić brakującą część autostrady Panamericany – bezskutecznie! Przy drodze często jakieś wodospady pośród zieleni lub też rwące potoki! Piknie!
Wieczorem dotarliśmy do ciekawej wioski Jaikerazabi, z samymi drewnianymi, okrągłymi chatami pod strzechą na palach! Dystans mieliśmy ukręcony niewielki ale fajnie byłoby przenocować w takiej wiosce! Zaprowadzono nas do szefa wioski. Tą osobą była tu około 30 letnia kobieta! Po odczekaniu z pół godziny na nią, pogawędziliśmy z jednym mieszkańcem, który był tu muzykiem. Szefowa wioski pozwoliła nam rozstawić namioty na świetlicy wiejskiej. Po rozbiciu i przygotowaniu herbaty w termos na noc, przyszedł ten muzyk ze swoją piszczałką, przeszkadzajkami i pomuzykowaliśmy sobie razem. Dokładniej, to na zmiany: on jakąś lokalną piosenkę, często przez niego komponowaną, to znów my z Adelą jakąś polską muzykę, Rodowiczkę czy Stare Dobre Małżeństwo :) To było dla nas niesamowite doświadczenie muzyczne! Marzyłem o tym, by mieć okazję posłuchać na żywo lokalnej, plemiennej muzyki! Ale czad!
Koło 21:00 rozeszli się wszyscy, bo wioska wstaje co dzień o 3:00 w nocy do pracy! Wyprowadzają bydło na często odległe pastwiska. My możemy pospać do świtu :)
48km, 4:27h, śr.12,7

Sobota 8 luty  Jaikerazabi – Apartado
Dziś po kilku kilometrach zjazdu droga się wypłaszczyła i wjechaliśmy na „banana ruta” - droga bananowa, czyli teren rozległych plantacji bananowych , takich jak sławna w Polsce Chiquita.
Po drodze spotkaliśmy pierw grupę z 15 rowerzystów z kolumbijskiej ochotniczej grupy ratowników medycznych. Potem także trójkę rowerzystów z Meksyku – jechali do Brazylii na MŚ piłki nożnej!
Dojechaliśmy do Apartado, gdzie wkręciliśmy się na nocleg do straży pożarnej.

Niedziela 9 luty  Apartado – TURBO
Nasze Bomberos było opodal kościoła, więc poszedłem na poranną niedzielną mszę. Po wspólnym śniadaniu myśleliśmy gdzieś w miasteczku wbić na neta ale była już 10:00 i wkrótce byłaby patelnia na dworze, więc postanowiliśmy ruszyć w drogę i za 35km w Turbo ogarnąć neta. Ruszyliśmy więc w drogę pośród dalszych plantacji bananowych. Po 32 km dotarliśmy na obrzeża Turbo. Byli tam zaraz bomberos ale nie wiedzieliśmy jak daleko stąd do centrum. Okazało się, że 1,5km dalej było już centrum. Proboszcz kościoła nie zgodził się na nocleg dla nas. Ada miała namiary na w miarę tani hotel w centrum. Tyle, że na miejscu cena 20 000 peso za pokój okazała się ceną za osobę! Adela ma dużą praktykę w targowaniu i z 60 000 za pokój zbiła do 35 000! Ada mistrzyni! Ja rozejrzałem się jeszcze po mieście, czy da się tu gdzieś pograć dla zarobku ale nie było warunków do tego. Wraz z Krzysiem ruszyliśmy na zakupy. Umówiliśmy się na wspólną kolację. Adela w tym czasie sprawdziła, że mogą popłynąć dzień później, nie jutro a 11.02
Wraz z Krzysiem przygotowaliśmy spagetti z przepysznym sosem w jego wykonaniu! Uczciliśmy nasze spotkanie i wspólną miesięczną podróż pyszną kolacją i piwkami z widokiem na centrum Turbo, gdzie co i rusz jakaś murzynka goniła z wrzaskami czarnucha :)
39km, 2:36h, śr.15,1km/h   Przejechaliśmy razem w Kolumbii około 1000km
Poniedziałek poświęciliśmy na dzień techniczny, głównie praca na necie. Wymieniliśmy się też zdjęciami. Wieczorem wspólna obiado-kolacja.

Wtorek 11 luty TURBO – Rozstanie z Adelą i Krzysiem
Wstaliśmy o 8:00, po wspólnym śniadaniu oni dopakowali resztę rzeczy w sakwy. Udało nam się jeszcze z Adelą nagrać jedną hardcorową kołysankę „Rafałek”, którą jej tata śpiewał, gdy była mała – nagraliśmy bez żadnej próby, z biegu! Po 10:00 pomogłem im sprowadzić rowery i poszliśmy do portu opodal hotelu. Była jeszcze grupa z 10ciu białasów z Europy – chłopaki z deskami surfingowymi a dziewczyny pudernice w szpilkach! Statek okazał się może 10m odkrytą łódką z dwoma wielkimi 200KM silnikami! Adela z Krzychem załadowali na końcu rowery z sakwami. Powiedzieliśmy sobie jednak nie żegnaj ale : Do zobaczenia gdzieś w świecie albo z powrotem w Polsce :)
Koło 11:30 ruszyli do pogranicznej z Panamą wioski a stamtąd innym statkiem już do Panamy.
Ja wróciłem do hotelu przeczekać na necie do wieczornego autobusu do Medellin – nie chciałem powtarzać tej samej trasy rowerem. Wieczorem załadowałem rower z sakwami do busa i nad ranem dojechałem do Medellin. Tam zostałem na jedną noc, w ciągu dnia pograć trochę, by zarobić na kolejnego busa i z czwartku na piątek nocnym busem dojechałem do CALI.

Piątek 14 luty CALI
Rano pojechałem z bus terminala do parku przy bulwarze. Tam zgotowałem sobie tradycyjne śniadanko: musli i herbatę. Pograłem na bulwarze ale po chwili straż mnie wyprosiła. Pojechałem na Plaza de Caicedo, tu straż pozwalała na granie. Szału nie było z wrzutami ale zawsze parę groszy do przodu! Po południu ruszyłem w stronę  St. Antonio. Tam po drodze na podjeździe słyszę, że jakaś śliczna Kolumbija mówi do chłopaka obok:
- Look look Maciek, cyclist from Poland!
Zaraz potem usłyszałem:
- Cześć, ty z Polski na rowerze?
Zatrzymałem się natychmiast.
- Woow, też Polak? Nie często się tu spotyka rodaków!
Tak oto poznałem Maćka z dziewczyną Yeimmy. Poszliśmy razem w pobliże kościółka  St. Antonio. Tam Yeimmy wynajmowała pokoje ale powiedzieli, że mi mogą udostępnić jeden za free. Miałem w sumie możliwość noclegu w domu Claudii ale to z 10 km od starówki a tutaj byłbym na miejscu :) Dostałem klucze do pokoju ale ruszyłem jeszcze pod kościół zgotować sobie obiad i pograć godzinkę do 19ej. Wróciłem do Maćka. Wieczorem do mego pokoju dołączył jeszcze jeden rowerzysta z Francji. Razem z nim Maćkiem i  Yeimmy poszliśmy na prywatkę do ich znajomych – królowała salsa! Czad! Ostatnio tańczyłem jednak salsę z 7 lat temu – w Oslo uczył nas w zespole Irek D. To jednak było dawno temu i nie bardzo miałem odwagę ruszać do tańca, bo tutaj większość tańczyła świetnie – jak by nie było Cali jest uznawane za światową stolicę Salsy! Ale  Yeimmy wyciągnęła mnie do tańca i dzięki temu z pomocą dobrej instruktorki mogłem nadrobić zaległości taneczne :)

Sobota 15 luty CALI
Odespałem wczorajszą imprezkę do 10:00. Po śniadaniu zabrałem się za drobne naprawy i regulacje w rowerze. Wczoraj powiedziałem im, że mógłbym tutejszy nocleg wynagrodzić jakimiś pracami stolarskimi. Gdy wstał Maciek, pokazał mi jedno łóżko do naprawy. Obejrzałem, oceniłem możliwości reperacji i z Maćkiem przeszliśmy się po mieście za materiałami. Zeszło nam z tym prawie do wieczora. Yeimmy zaprosiła nas na wspólną pyszną kolację. Poopowiadałem im trochę przygód z mych podróży. Po kolacji ruszyłem na granie przy kościele St. Antonio – sobota to najlepszy dzień tygodnia na reperowanie budżetu graniem :)

Niedziela 16 luty CALI Dapa i góra 3 Krzyży
Na dziś byłem umówiony z Carlosem, bratem Claudi u których wcześniej nocowałem, na rowerowy wycisk po górach. Wstałem o 7ej, zjadłem śniadanko na tarasie z pięknym widokiem na Cali. O 8ej przyjechał Carlos i ruszyliśmy w trasę. Pierw 10km po płaskim potem ostro z 10km pod górę do Dapa i polnymi drogami wjechaliśmy na górę 3 Krzyży. Wróciłem o 14:00 - 4,5h w siodle dało się mocno we znaki! Po prysznicu walnąłem się spać ale byłem tak wycieńczony, że przez 3h nie zasnąłem! Na 18a przeszedłem się do kościoła na mszę. Po mszy czułem się nadal mocno zmęczony – nie miałem dziś sił na granie. Poszedłem kupić piwka i na balkonie pogadałem sobie z Maćkiem przy piwku.
58Km, śr 12,7km/h

Poniedziałek 17 luty CALI
Dziś po śniadanku na balkonie, na spokojnie zreperowałem łóżko do którego mieliśmy w sobotę zakupione materiały.
Wieczorem z Maćkiem ruszyliśmy do klubu Toro na ciekawa imprezę taneczno-językową. Pośród wielu innych mogliśmy praktykować język hiszpański i angielski przy stolikach i piwku a potem przy dobrej salsie wyciągać dziewczyny do tańca  - Kocham to miasto, ten kraj :)

Wtorek 18 luty CALI
po południu opuściłem hotel Yeimmy, bo miała umówionych gości. Pojechałem na nocleg do Carlosa i Claudii. Wieczorem Carlos wyciągnął mnie na rower po górach, na „ścianę”. Starałem się po drodze dobrze rozgrzać bez forsowania i najostrzejszy podjazd wjechałem bez większego wysiłku :)

W tygodniu szukałem m.inn opon Shwalbe Marathon po sklepach rowerowych. W jednym była możliwość ściągnięcia z Bogoty, stolicy ale kosztowałoby mnie to 280 000 peso – to jest 4 razy tyle co w Europie! Podziękowałem za to! W innym sklepie, Cannondale gość na sobotę ściągnie mi tą opnę za 140000peso – połowę taniej! Będzie też szansa ściagnąć bidon 1l, dobrą obręcz i przerztkę prz. z długim wózkiem.
Przez neta skontaktowałem się też z Santiago w Casa de Cyclista w Tumbaco w Ekwadorze –na ten adres będę mógł sprowadzić paczki z wkładami do sakw Crosso i nową piastę Novatec z reklamacji.
W tygodniu wieczorami grywałem, by dorobić trochę grosza na potrzebne części rowerowe.
W piątek z całym dobytkiem ruszyłem na granie do centrum, potem na St Antonio i na nocleg znów do Maćka i Yeimmy. Pokoje były zajęte ale mogłem rozbić namiot na balkonie z widokiem na Cali :)
Sobotę spędziłem na szukaniu części – do umówionego sklepu do wieczora nie dotarły zamówione części! Wieczorem po mszy pograłem znów przy St. Antonio. Kręciło się sporo ludzi i ostatkiem sił dośpiewałem do 22ej – gardło mi już siadało od śpiewania ale opłaciło się :)

Niedziela 23 luty CALI  Ruta KM18 i Cristo Rey
Dziś po śniadaniu znów z Carlosem ruszyliśmy na wycisk rowerowy. Pojechaliśmy koło 3 Krzyży na trasę Ruta KM18. Po drodze na podjeździe mój łańcuch zaczął strasznie skrzypieć. Zajechaliśmy do małego sklepiku i chciałem stamtąd użyczyć jakiegokolwiek oleju, nawet roślinnego tymczasowo Tuż przy sklepie była grupka rowerzystów z których jeden starszy miał ze sobą oliwę do łańcucha! Wow, to mnie mocno zdziwiło, że ktoś na niedzielną wycieczkę rowerową zabiera ze sobą oliwę do łańcucha! Po naoliwieniu jechało się już dużo lżej. Po długim polnym podjeździe wjechaliśmy na asfaltową drogę i na długim łagodnym zjeździe rozbujaliśmy się do ponad 70km/h! - lubię jak wtedy adrenalinka szumi we krwi :) Odbiliśmy w boczna drogę pierw asfaltem, potem polną drogą dojechaliśmy do Cristo Ray – wielkiej 21m figury podobnej do tej w Rio de Janeiro. Stąd roztacza się również piękny widok na Cali i całą dolinę. Po 15ej zjechaliśmy do miasta, Carlos wrócił do siebie a ja na obiad za 4 tys peso (ok.2$)
Wróciłem na metę odświeżyć się i wieczorem wytoczyłem się znów na granie – grała grupa dziewczyn na bębnach – chyba Kolumbijki, bo nie dość że śliczne, to jeszcze miały świetne poczucie rytmu! Ale ugadałem się z nimi, że gdy miały przerwę, to ja pograłem trochę. Potem jednak szykowała się druga duża grupa muzyków, więc ustąpiłem im miejsca na zarobek – to taki rodzaj współpracy w społeczności ulicznych grajków: pomagać sobie wzajemnie a nie konkurować ! Dzięki temu można poczuć się prawie jak w rodzinie :) Ja za to przy piwku posłuchałem sobie ich muzyki. Poznałem w międzyczasie Aleksandra, pół Serb, pół Polak. Był tu w Cali instruktorem jujitsu. Po 22ej wróciłem na metę.
75Km, 5:30h, śr.13km/h, max 73km/h

Poniedziałek  24 luty  CALI – Santander de Quilichao +15km
Wstałem o 8ej. Po śniadanku na balkonie przejechałem się samym rowerem na myjkę na stację paliw – po wczorajszym rajdzie przydało się oczyścić z błota rower. Załadowałem tobołki na rower, podziękowałem Maćkowi za gościnę i ruszyłem w drogę. Uff, po 2 tygodniach przerwy wreszcie znów w drodze :) Zajechałem po drodze do sklepu rowerowego, gdzie mieli dostarczyć oponę i części. Niestety nie dotarły. „Jutro powinny już dotrzeć” ale to „jutro” podobne jest do afrykańskiego i może potrwać jeszcze tydzień lub dwa! Tak więc czas było ruszać dalej na południe. Do  Santander de Quilichao śmigało się po płaskim nawet delikatnie z górki. Stamtąd zaczęła się już wspinaczka pod górę! Po 15ej zatrzymałem się gdzieś przy pompie i tam zgotowałem utęskniony swój obiadek: ryż + sałatka-pomidor, cebula, czosnek i do tego gotowane jajko. Jak nie wiele w podróży mi do szczęścia brakuje :) Po kolejnej godzinie drogi przed zmrokiem za pozwoleniem rozbiłem się przy domu na trawniczku. Wieczorem rodzinka zaprosiła mnie jeszcze na aqua panelę z mlekiem i pogawędę. Proponowali też kolację ale wieczorami nie jadam. Przed 22:00 wróciłem do namiotu  – nie ma jak to z powrotem w swoim domciu :)
77km, 4:50h

Wtorek 25 luty  Santander de Quilichao +15km – POPAYAN
Śniadanko: musli ze świeżym ananasem + aqua panela, czuję, że żyję :)
U gospodarzy chciałem skorzystać jeszcze z „tronu” ale po hiszpańsku toaleta - bańo, to także prysznic, więc pierw pokierowali mnie pod kij z wodą! Ale jakoś na migi wytłumaczyłem swoją potrzebę :)
Na trasie miałem głównie podjazdy, czasem tylko zjazd przez dolinę rzeki i znów w górę, więc przemieszczałem się powoli. Poi 17ej udało mi się w końcu dojechać do Popayan. Zajechałem pod kościół katolicki. Ksiądz powiedział, że nie bardzo ma gdzie mnie przenocować ale dał mi pieniądze na hotel i pokierował gdzie am się udać. Na szczęście pokój był na parterze i na tyle duży, że rower mogłem wprowadzić do środka. Skorzystałem z chęcią z prysznica – tutaj rura ze ściany z zimną wodą ale po dzisiejszej potówie po górach przydało się odświeżyć!
70Km, 6h!

Rano zajechałem na starówkę Popayan- bardzo ładna architektura w kolonialnym stylu! Rynek z parkiem przy katedrze miał fajny klimacik i spróbowałem tam szczęścia z graniem. Szło całkiem ładnie i zostałem tutaj na dziś na granie. W przerwach szukałem opon Shwalbe po skl. rowerowych ale z zerowym skutkiem. Pod wieczór znalazłem jeszcze tańszy hotelik na starówce za 12 tys peso.

Piątek 28 luty
Wczoraj po śniadaniu i porannym graniu koło południa ruszyłem z Popayan. Góry zaczęły się jeszcze większe a do tego często padało – oj nie lubię, nie lubię deszczu! Na szczęście wieczorem mogłem rozbić się przy jednej restauracji pod dachem i skorzystać z zimnego prysznica z rury by zmyć pot z całego dnia!
Rano zostałem poczęstowany śniadankiem, mogłem zwinąć suchy namiot i ruszyć zjazdem w dół. Tyle, że z tyłu miałem zwykłą oponę i sporo częściej łapałem gumę – dziś 2 razy! Okazało się, że kle do dętek, który ostatnio miałem okazję używać w Afryce ponad rok temu, wyparował! Na szczęście w jednym warsztacie wulkanizacyjnym mieli akurat tubkę napoczętego kleju, który mi podarowali – Kolumbijczycy są bardzo pomocni! Po drodze mogłem podziwiać piękne góry pokryte zielenią.  Po 11ej podjazdem dotarłem do miasteczka El Bordo. Trochę za szybko na obiad, więc kupiłem i wciągnąłem na miejscu świeże mango i ruszyłem dalej. Stąd miałem z 15 km zjazdu do doliny rzeki St. Jorge. Stamtąd jechałem już wzdłuż rzeki łagodnie w dół. Miałem ładny dystans na zegarze i miałem szansę dokręcić dziś do setki. No i udało się, tyle, że byłem na takim odludziu, że tu nie było kogo zapytać o rozbicie się przy domu! Tak więc po raz pierwszy w tym kraju rozbiłem się na dziko. Znalazłem polną drogę odbijającą w stronę rzeki. Tam znalazłem miejsce na namiot  na ziemnym tarasie z widokiem na wielką dolinę rzeki St. Jorge, niewidoczny z drogi. Po załataniu kolejnej gumy w ostatniej chwili zdążyłem rozbić namiot i schować się przed deszczem.
102Km, 5:50h
O poranku mym oczom powoli zza chmur wyłoniła się cała wielka dolina rzeki! Od Remolino z 600m n.p.m zaczął się długi podjazd na 2800m! W ciągu 4 dni podjazdu (w zasadzie zjazdów i podjazdów po kilkaset metrów różnic) z upału blisko +40 C do temperatury + 15 C! Ale o ile chmury nie przykrywały pejzaży, to widoki na góry i doliny wynagradzały ponoszony wysiłek dźwigania domu na dwóch kołach!

Poniedziałek 3 marzec Chachagui – PASTO
Wczoraj po wielu długich wyczerpujących podjazdach, dojechałem do Chachagui. Niedzielnym popołudniem zostałem ugoszczony u jednej rodziny w ogrodzi – po prysznicu mogłem skorzystać z kąpieli w basenie – na wys. 2000m to było mocne orzeźwienie i mimo słonecznego dnia dość szybko nacieszyłem się kąpielą w kilkustopniowej wodzie :) Po pogawędzie przy kawie miałem propozycję noclegu tutaj ale chciałem dojechać na mszę do kościoła opodal. Dostałem od nich zaproszenie na nocleg w ich rodzinnym mieście Pasto, na mojej trasie (tutaj mieli tylko dom letniskowy). Dojechałem na wieczorną mszę do Chachagui. Po mszy zapytałem o nocleg przy kościele ale tutaj ksiądz nie był zbyt pomocny i wykręcił się na pięcie. Zapytałem o nocleg na policji. Ci pokierowali mnie do parku na zboczu góry, ogrodzonym i zamykanym na noc. Tutaj mogłem się rozbić na tarasie pod zadaszeniem.
Rano z tarasu zza chmur na chwile roztoczył się piękny widok na otaczające góry! Po musli i herbatce ruszyłem w dalszą drogę. Już niestety w chmurach i mżawce na przemian z deszczem powoli piąłem się w górę. Po ok. 20km podjazdu dotarłem na przełęcz 2800m. Stamtąd krótkim zjazdem dotarłem do Pasto. Koło 13ej zajechałem na gorącą zupę do restauracji, przy której stały trzy załadowane motocykle. Z ciekawości chciałem zagadnąć właścicieli, gdzie ich koła niosą. Tam poznałem 3 pokoleniową rodzinę motocyklistów z Kanady z ukraińskimi korzeniami – dziadek z synem i dwoma wnukami – rodzina Kopańskich, jadą z Kanady do Brazylii. Stamtąd tata i młodzi muszą wracać do pracy a dziadek chce wrócić nawet motorem do Kanady! Zaprosili mnie zaraz do siebie do stołu. Gawędzili z właścicielem restauracji, który to zaraz zafundował mi pyszny obiad z II dań :) Po obiedzie oni ruszyli motorami do granicy z Ekwadorem a ja na rynek miasta. Ricardo, którego spotkałem wczoraj wraz z rodziną wysłał mi smsem adres i ruszyłem w jego stronę. Po drodze znalazłem kilka sklepów rowerowych. Zawitałem w poszukiwaniu opon Shwalbe – bezskutecznie. Niestety coś moja tylna piasta tymczasowo zreperowana, zaczęła na podjeździe czasem przemykać i myślałem także o zakupie jakiejś taniej piasty w razie gdyby ta padła – do czasu, jak Novatec przyśle mi nową! Pod wieczór dojechałem do Ricardo. Przyjął mnie bardzo serdecznie. W garażu rozebrałem tylne koło, by zobaczyć co się dzieje z piastą. Nie udało mi się rozebrać grzechotki piasty. Ricardo zaproponował podrzucić mnie do serwisu rowerowego. Niestety w 1szych kilku miejscach nie mieli klucza do tego i próbowali młotkiem przez pobijak ale nie chciałem, by mi rozwalili! Finalnie przez znajomego rowerzystę dostał namiar do dobrego mechanika. Ten też nie miał takiego klucza i chwilę próbował młotkiem i pobijakiem ale nie szło. Po chwili znalazł i dociął kawałek metalu, który naspawał odpowiednio na oś roweru – tak sam dorobił odpowiedni do tego klucz! Skontrował to imbusem od drugiej strony, wkręcił dorobiony klucz w imadło z kołem i obracając nim udało mu się bez uszczerbku rozebrać grzechotkę ! To jest naprawdę mistrz improwizacji !!! Okazało się, że zmieliło jedną kulkę w grzechotce i przez to się zblokowała! Oczyścił wszystko, nasmarował, poskładał do kupy i chodziło jak szwajcarski zegarek! Prawdziwy mistrz serwisu rowerowego! Do tego za tą usługę chciał zaledwie 5000 peso (2$) - chciałem dać mu 2x tyle ale Ricardo zapłacił za mnie – bardzo mile zaskakują mnie Kolumbijczycy :)
Wróciliśmy do Ricardo i pogadaliśmy przy herbatce. Okazało się, że on też gra na gitarze i zrobiliśmy sobie wspólny mały wieczorny koncert gitarowy :)
Rano po śniadaniu dałem rzeczy do prania i pojechaliśmy z Ricardo i jego żoną do centrum. Pokazali mi sporo starówki, na której jest wiele pięknych kościołów i mnogość kamienic z kolonialnym wystrojem – piękne miasto!
Koło południa wróciliśmy do domu. Zebrałem pranie, spakowałem manatki na rower i po obiedzie po 14ej ruszyłem dalej na południe. Zaczął się długi 15km podjazd. Po chwili wjechałem w chmury i musiałem się przezbrioć na deszczowo. Koło 17ej dojechałem na przełęcz na 3100m. Tam było już naprawdę zimno (z 10 stopni) i zajechałem na gorącą aguapanelę. Stąd miałem długi zjazd i chciałem ruszyć niżej, może poniżej chmur. Po kilku km zjechałem do jednego domu zapytać o możliwość rozbicia namiotu – mieli nawet zadaszenie dla samochodu, gdzie nie padałoby na namiot. Po chwili zaproponowali mi nocleg w jednym wolnym pokoju, z czego z chęcią skorzystałem, bo u wieczorowi temperaturka spadała do kilku stopni!
20Km, 2:15h

O 7ej rano wyślizgnąłem się z cieplutkiego śpiwora do zimnego pokoju. Spakowałem manatki i chciałem się zabrać za robienie śniadania ale gospodyni zaprosiła mnie na gorącą czekoladę i pyszną jajecznicę! Kolejna miła niespodzianka w tym kraju :)
Założyłem nogawki do spodenek, polar pod kurtkę i wio z górki. Po pół godzinie zjazdu w chmurach byłem mokry i zziębnięty! Zajechałem na gorącą aguapanelę. Zmieniłem ciuchy na suche, uzbroiłem się w spodnie i kurtkę goretex, czapkę, worek foliowy na kask i dalej z górki! Po w sumie ok. 20km zjazdu wyjrzało słońce i za mostem na rzece rozebrałem się i przezbroiłem na krótko i sandałowo – teraz czekało mnie kilkanaście km podjazdu! We wiosce opodal zatrzymałem się na coś słodkiego. Była środa popielcowa i był obok kościół ale chciałem wykorzystać to że tu była ładna pogoda, by dojechać do Ipialec, miejsca pielgrzymkowego za 40km i tam załapać się na mszę wieczorną w sanktuarium. Ruszyłem dalej łagodnym podjazdem.
Po ok.60km dojechałem przed Ipiales. Tu odbiłem w lewo i po kilku km zjazdu przed 18tą dojechałem do sanktuarium Las Lajas. Byłem prawie pewien, że tu będzie msza wieczorna o 18ej ale właśnie ostatnia się skończyła przed chwilą! By wrócić do miasteczka, miałem z 1km podjazdu po bruku, tak ostrego, że musiałem stawać na pedały przystając co chwila, by mi serce nie wyskoczyło z klaty! W miasteczku dowiedziałem się, że do domu pielgrzyma, gdzie można tanio przenocować, muszę z powrotem zjechać w dół! O w mordę! Przegryzłem batona dla uzupełnienia energii i zjechałem z powrotem w dół do domu pielgrzyma. Tam za 12 000 peso (20zł) miałem swój pokój (rower dało się zmieścić) z gorącym prysznicem.
70Km, 5:30h

Czwartek 6 marzec  Ipiales KOLUMBIA – Tulcan EKWADOR
Po śniadaniu poszedłem na 9ta na mszę do sanktuarium. Po mszy zwiedziłem muzeum w kryptach świątyni. Pokazana jest tam stopniowa rozbudowa świątyni z małej kapliczki chroniącej obraz na skale do dzisiejszej postaci. Do świątyni doszła właśnie na kolanach grupa kilkunastu pielgrzymów. Ja zjechałem rowerem ale z wyjazdem stąd było dużo trudniej :)
Chwilę potem zobaczyłem zjeżdżającego tu jednego rowerzystę z sakwami. Podszedłem zagadnąć. Damon z USA ruszył autem ale 6 tygodni temu sprzedał auto i przesiadł się na rower. Jedzie też do Quito w Ekwadorze. Umówiliśmy się na obiad. Ja wróciłem do domu pielgrzyma spakować tobołki. Wcześniej myślałem pograć tu ale były pustki, więc wolałem ruszyć dalej. Spotkaliśmy się z Damonem na obiad na mieście i razem ruszyliśmy do Ipiales. Tam w centrum kręciło się sporo ludzi i zagrałem z z pół godziny by dorobić ostatnie pesos na zaprowiantowanie. Po zakupach w supermarkecie pojechaliśmy 3km w dół do granicy na rzece. Pożegnaliśmy Kolumbię - tu nakręciłem 2800km – będę bardzo miło wspominał ten kraj! Przez most na rzece wjechaliśmy do Ekwadoru.