Czwartek 6 marzec Ipiales KOLUMBIA – Tulcan EKWADOR
Przez most na rzece wraz z Damonem wjechaliśmy do Ekwadoru.
Tu dostaliśmy obaj pieczątki na 3 miesiące bezpłatnego pobytu.
W Tulcana 4km dalej miałem kontakt do polskich księży. Niestety na zjeździe Damon przegapił odbicie do miasta i pojechał dalej. Ja skręciłem i po chwili dojechałem do centrum Tulcana. Znalazłem kościół św. Franciszka i poznałem tam franciszkanina ojca Krzysztofa. Opowiedziałem mu, że w Kenii odwiedziłem też jednego franciszkanina z moich rodzinnych stron i nie powiedziałem jeszcze o kogo chodzi a on mi wymienił
- Ojciec Darek Dębkowski
Kopara opadła mi do ziemi, że go zna! On dodał:
- Nie znam osobiście ale wiem o kogo chodzi. Po 28 latach na misji zna się trochę ludzi z branży :)
Zaprowadził mnie do pokoju. Zapytałem, czy jak by się odnalazł kolega rowerzysta z USA, czy też mógłby tu nocować – tak, bez problemu.
Wyszedłem przed kościół i zajechał tam akurat Damon, dzięki czemu załapał się też na nocleg u tutejszych franciszkanów.
W piątek przeszliśmy się z Damonem na tutejszy bardzo znany cmentarz, przyozdobiony figurami wycinanymi z uformowanych krzewów! Stwory z żywopłotu – jedyni żywi mieszkańcy cmentarza, są niczym strażnicy na straży świętego spokoju tego miejsca. Grobowce są tutaj jak wielkie blokowiska do 5-7 metrów wysokości i kilkunastu metrów długości po kilkadziesiąt miejsc w jednym segmencie! Cmentarz przez niepowtarzalne figury robi niesamowite wrażenie!
Przeszliśmy się jeszcze na tutejszy bazar, który szokował mnie mnogością różnokolorowych warzyw i owoców, których wiele z nich widziałem po raz pierwszy w życiu! Dziś zafundowaliśmy sobie witaminowego kopa - obiad owocowy! Słodycz i bogactwo smaków tutejszych owoców wprawia w stan błogostanu !!!
Po tak niebiańskim doznaniu smakowym, wytoczyłem mój rower przed kościół i tam spróbowałem po raz pierwszy w tym kraju zarobić coś z grania. Po godzinie udało mi się zebrać trochę tutejszej waluty - dolary amerykańskie, starczy na jedzenie na kilka kolejnych dni – da się żyć :)
Sobota 8 marzec Tulcan – San Gabriel
Po śniadaniu porozmawialiśmy sobie trochę z miejscowymi polskimi misjonarzami, ojcem Krzysiem, Mirkiem i bratem Mariuszem, zrobiliśmy wspólną fotke i koło południa ruszyliśmy z Damonem w dalszą drogę na poznawanie kolejnego kraju – Ekwadoru.
Pogoda była tutaj bardzo zmienna, jak to w górach. Gdy przyświeciło słońce, robiło się gorąco i rozbierałem się do koszulki. Ale jak tylko zaszło za chmury, to zakładałem zaraz na siebie polar i wiatrówkę!
Na bramkach opłat (rowerzyści darmowo) nie było to już tak dobrze zorganizowane jak w Kolumbii, gdzie przekraczało się wyznaczonym oddzielnym pasem dla rowerów i motocykli. Tutaj motocykliści uiszczają jakieś drobne opłaty a rowerzyści muszą objeżdżać bramki skacząc często (załadowani bagażem w naszym przypadku) po krawężnikach!
Po południu było trochę zimno na gotowanie i skorzystaliśmy z przydrożnej restauracji, gdzie za 2,50$ zjedliśmy dobry obiad z II dań z deserem. Wkrótce potem dotarliśmy do San Gabriel. Tutaj w parku kręciło się sporo ludzi więc też spróbowałem trochę pograć. Tu jednak po pół godzinie nie wpadło ani grosza! Nie zawsze jest tak piknie ale zawsze warto spróbować :)
Na nocleg za pozwoleniem rozbiliśmy się przy posterunku policji.
44Km, 3:10h
W niedzielę rano przeszliśmy się do kościoła na mszę (Damon bardziej z ciekawości) Po mszy poszliśmy na kawę i ciacho do piekarni. Po powrocie do naszego obozu na policji nie uśmiechało mi się jechać dalej, bo była mżawka. Ale z drugiej strony siedzenie w zimnym, mokrym namiocie nie było zbyt komfortowym rozwiązaniem! Lepiej było być w ruchu, więc zebraliśmy tobołki i ruszyliśmy. Po kilkunastu km zjazdów i podjazdów, zjechaliśmy trochę poniżej chmur i było już sporo cieplej. Naszym oczom ukazała się wielka dolina a przed nami długi zjazd serpentynami – jak ja to kocham :)
Po 10 km zjazdu po przekroczeniu rzeki przezbroiłem się z deszczowo długo na letnio, krótko. Dalej droga wiodła już łagodnie wzdłuż rzeki. Pod wieczór odbiliśmy w polną drogę i rozbiliśmy się na dziko przy polu trzcinowym
72km, 4h
Wtorek 11 marzec Otavalo – RÓWNIK – Yaruqui
Wczoraj przejechaliśmy miasto wojewódzkie Ibarra i wieczorem dojechaliśmy w okolice miasteczka Otavalo, nie dojechaliśmy jednak do centrum, bo deszcz nas zmusił do szukania dachu nad głową na noc. Za pozwoleniem księdza mogliśmy rozbić namioty pod zadaszeniem przy salkach.
Po śniadaniu ruszyliśmy dalej objazdem, z nadzieją, że trafimy na kolejny wjazd do centrum Otavalo. Niestety droga omijała miasto łukiem i pięła się w górę. Nie chciało się nam już zjeżdżać z powrotem i pięliśmy się podjazdem dalej w górę, w sumie około 20km ciągłego podjazdu! Miejscami tutaj Panamericana miała już przygotowany asfalt na 3-4 pasy w każdą stronę! Po wdrapaniu się na przełęcz na ponad 3000m było już dużo chłodniej i na zjazd uzbroiłem się dużo cieplej. A na zjeździe adrenalinka znów mogła zaszumieć w żyłach – 75km/h!
O 14:00 dotarliśmy na RÓWNIK (na wysokości 2600m) Ja przekraczam go rowerem już po raz czwarty! Wcześniej 3 razy w Kenii (2 razy dodatkowo podczas objazdu mount Kenya). Prócz tego przekraczałem równik, żeglując przez Atlantyk :)
Skontaktowałem się z ojcem Markiem i do wieczora udało nam się dojechać do niego do Yaruqui koło 40 km przed Quito. Werbista ojciec Marek Kijora pochodzi z moich stron, tyle że nie mieliśmy okazji poznać się wcześniej osobiście, bo od kilkunastu lat jest już na misji w Ekwadorze.. Jednak spotkanie ziomka hen daleko od domu, to bardzo miłe wrażenie :) W tym czasie był tu też inny misjonarz z południa Ekwadoru z okolic Cuenki, ojciec Ignacy. Poopowiadałem im trochę moich przygód. Przed 23:00 poszedłem w kimę wykończony dzisiejszą wielogodzinną jazdą!
85km, 6:20h, pr.śr. 13,3km/h
Na drugi dzień załapaliśmy się na polski obiad – pyszny bigos z ziemniakami :) Damona rozkładało przeziębienie, więc mógł się trochę podkurować. Ja poświęciłem jeden dzień na zrobienie kopii fotograficznych moich dzienników podróży – blisko 1000 stron z 1,5 roku podróży! Oryginały zostawiłem ojcu Markowi do zabrania do Polski.
Piątek 14 marzec Yaruqui – Tumbaco
Damon wczoraj poczuł się lepiej i pojechał do Tumbaco. Ja dziś podziękowałem o. Markowi za gościnę i też dojechałem ok. 20km do Tumbaco do Casa de Cyclista, czyli domu rowerzysty. Jego gospodarz Santiago Lara mimo że był bardzo zapracowany w serwisie rowerowym, przywitał mnie bardzo serdecznie i skojarzył mnie zaraz, że jestem od Cholity i Ninio Perdida, czyli Adeli i Krzycha :) Mimo, że mówię jeszcze na razie bardzo mizernie po hiszpańsku, to z Santiago o dziwo rozumiałem się całkiem dobrze! Tutaj gościli też inni podróżnicy rowerowi, para Szwajcarów, para Anglików, więc było z kim o czym pogawędzić.
Niedziela 16 marzec Tumbaco – QUITO
Dziś koło 11ej ruszyłem do stolicy. Pierw trochę z górki a potem 10km ostrego podjazdu serpentynami. Na przełęczy czekał mnie przejazd tunelem. Uzbroiłem się więc świetlnie-odblaskowo i wjechałem do tunelu. Nie było tam niestety pobocza ale było na tyle dobrze, że środkiem oświetlonego tunelu był wydzielony pachołkami pas, po którym mogłem bezpiecznie przejechać 1,5km na drugi koniec tunelu. Po 13tej dotarłem do trasy Avenida Rio Amazonas, biegnącej przez całe miasto, która to na niedzielę od 8:00-14:00 jest zamykana dla aut i udostępniana wyłącznie dla ruchu rowerowo-rolkowego :) Ustawiłem się z rowerem i gitarą przy tej trasie w dzielnicy Mariscal naprzeciw większego budynku, który dawał dobrą akustykę do śpiewania. Załadowanym rowerem zachęcałem niektórych rowerzystów do zatrzymania i jakiś wrzut do pokrowca :) Do 14ej udało się zebrać kilkanaście $ - czad! Zatrzymał się też jeden objuczony rowerzysta – Chilijczyk Alfonso, z którym ruszyłem na poszukiwanie jakiegoś taniego, bezpiecznego lokum. Po godzinie poszukiwań trafiliśmy finalnie do bomberos – straży pożarnej, u których na 3 nocki mogliśmy zostać za free :) Ruszyliśmy jeszcze załadowanymi rowerami pierw coś zjeść w knajpce a potem 4km dalej do centrum historycznego. Starówka prezentowała się bardzo okazale – wiele pięknych zabytkowych kamienic! Trochę zaczęło mżyć ale znalazłem miejsce na granie pod arkadami przy ruchliwym deptaku, jak się okazało potem tuż obok pałacu prezydenckiego :) Mimo mżawej pogody udało się znów ugrać kilkanaście zielonych :) Wieczorem z Alfonso wróciliśmy na nocleg do bomberos w Mariscal. Prócz gorącego prysznica i wygodnych łóżek mieliśmy też do dyspozycji wi-fi, tyle że wszystkie komunikatory: email, skype, facebook, były zablokowane! Dowiedzieliśmy się jednak, że za 2 dni tutaj w Quito będzie koncert Metaliki! Wybrałem więc i ściągnąłem sobie tekst jednej z ballad Metaliki do nauczenia.
26Km, 2:46h
Dystans całkowity (od Nairobi w Kenii) 17 425 km, czas 1173 godziny.
Poniedziałek poświęciliśmy na jeżdżenie po sklepach rowerowych w poszukiwaniu części. Ja szukałem opony Shwalbe Marathon, przedniej przerzutki z długim wózkiem, bidonu 1l, ciśnieniomierza i dobrej pompki. Znalazłem tylko to ostatnie.
Wtorek 18 marzec Koncert METALIKI
Wieczorem z Alfonso postanowiliśmy skorzystać z tak wielkiej okazji jaką był dzisiejszy koncert Metaliki! Nie stać było nas oczywiście na bilety (najtańsze 60$), zresztą były raczej już dawno temu wyprzedane! Podjechaliśmy busem w pobliże koncertu na starym lotnisku. Poszliśmy za tłumem metalowców. Przecisnęliśmy się przez rząd straganików i po chwili z oddalonej z 1km za ogrodzeniem sceny, naszym uszom dobiegła na żywo muzyka Metaliki!!! Ale CZAD! Tyle, że czad zaczął się tak naprawdę chwilę potem, gdy policja z pałami i ciężarówką z wodą pod ciśnieniem zaczęła od strony sceny przeganiać tłum metalowców! Dużo nie brakowało a i nam by się oberwało strugą wody! Trochę szkoda byłoby mi mego sfatygowanego aparatu :) Mi udało się jednak schronić pod budynkiem i przeczekać falę pałkarzy i olewaczy! Gdy ta fala przeszła, to mogłem się spokojnie przespacerować w stronę sceny. Tyle, że w tym tłumie wciągnęło gdzieś Alfonso! Postanowiłem poczekać na niego w miejscu, gdzie się ostatnio widzieliśmy. Po kwadransie fala policji powróciła i chwilę potem wrócił też w całości Alfonso. Nie chcieliśmy czekać do końca koncertu, bo wtedy wielkie tłumy pchałyby się do busów, więc o 23ej ruszyliśmy z powrotem. Niestety w okolicy koncertu i tak nie kursowały już busy, więc musieliśmy podejść ze 3km do linii trolejbusowej i stamtąd dojechaliśmy z powrotem do bomberos. Skorzystaliśmy dziś więc z okazji, która dostarczyła nam wiele wrażeń :)
{youtube}DWoiaLVSED8{/youtube}
Na kolejne 3 darmowe nocki przeniosłem się już sam do bomberos na starówce :) Stąd miałem już dużo bliżej na granie. W międzyczasie znalazłem tani hotel na starówce na parterze przy plaza Santo Domingo. Na początku podczas grania wymagali ode mnie zezwolenia na granie. Próbowałem je załatwić w municipal ale wykręcali się, że ta procedura długo potrwa, do 8 dni! Nalegałem, że nie szkodzi, chcę to załatwić. Leniwi biurokraci wykręcili się, że na tej i tej ulicy mogę grac bez zezwolenia! Jak pytałem w tych miejscach straż czy mogę tu grać, to odsyłali mnie do municipal po zezwolenie! Po kilku dniach przestałem już pytać, tylko zasiadałem do grania. Co odważniejsi strażnicy pytali mnie czasem o pozwolenie, więc musiałem się przenieść na inną ulicę. Z czasem jednak coraz rzadziej mnie pytali a może przywykli do mojego widoku?!
W sumie spędziłem w Quito na graniu i zwiedzaniu miesiąc czasu! A jest tu wiele pięknych kościołów, kamienic do obejrzenia!
Niestety tak długi zastój w miejscu bez pedałowania odbił się też na moim zdrowiu i po 3 tygodniach uziemiła mnie grypa! Nie chciałem korzystać jednak z chemii medycznej, wolałem zastosować babcine sposoby. W supermarkecie zakupiłem czosnek i imbir. Po każdym posiłku zagryzałem ząbek czosnku a imbir kroiłem w cienkie plasterki i zalewałem wrzątkiem w termosie – wooow, to je mocna rzecz! Ale jak to w życiu bywa: nic nie dzieje się przypadkiem! Dzięki temu, że zachorowałem podczas 12 dniowej kuracji miałem czas przygotować i zamieścić materiał o pobycie na Karaibach.
Na szczęście wylizałem się z chorubska do wielkiego tygodnia.
W Wielki Czwartek byłem na mszy u Franciszkanów. Tutaj tradycyjnie tak jak u nas, na Chwała na wysokości idą w ruch wszelkie grzechotki! Kapłan obmywa także nogi dwunastu mężczyznom.
Wielki Tydzień i Wielkanoc w Quito spędziłem sam. Miałem okazję za to uczestniczyć w procesji wielkopiątkowej, bardzo słynnej na całą Amerykę łacińską! Pątnicy ubrani w purpurowe szaty ze szpiczastymi czapkami zakrywającymi całą twarz, dźwigają na swoich barkach belki a z odkrytymi twarzami naśladowcy Chrystusa całe drewniane krzyże! Ulice oblegają wtedy tysiące ludzi tak, że ciężko jest się przedostać gdziekolwiek na starówce! Procesja przebiega tu z San Francisco Plaza do bazyliki (ok.2km) i z powrotem. Wieczorem w hotelu na kompie obejrzałem po raz 3ci w życiu „Pasję” Mella Gibsona i po raz kolejny ten film poruszył mnie do łez! To jest właściwy film we właściwym czasie! {youtube}L3r__iBQ-Y4{/youtube}
W sobotę wieczorem poszedłem obok hotelu do kościoła Santo Domingo na mszę Wigilii Paschalnej - są to już obchody Niedzieli Wielkanocnej. Pierw w ramach liturgii światła przed kościołem przy ognisku (na taczce) ksiądz poświęcił paschał, odpalił go od ogniska i procesyjnie weszliśmy wszyscy w ciemnościach jedynie za światłem paschału do kościoła. Tam odpaliliśmy od paschału świece. Zaczęły się czytania. Następnie została pięknie oświetlona figura Chrystusa Zmartwychwstałego! ALLELUJA !!!
Głód mnie już przyciskał ale przeszedłem się jeszcze na neta. Zależało mi dodzwonić się do Neokatechumenatu w Nowym Mieście Lub., gdzie najczęściej spędzałem paschę. Niestety nie udało mi się do nikogo z neonków dodzwonić. Wysłałem więc tylko SMSem do Mirka Deredasa życzenia dla Neonków z NML. Po powrocie do hotelu z chęcią wciągnąłem zakupione dziś ciacho z kremem i jajca z majonezem. Takie skromne solo święta!
W niedzielę trochę dla relaksu, trochę dla zarobku wytoczyłem się na granie. Zacząłem od polskiej szanty i po chwili dołączyła do śpiewu grupa 6ciu Polaków! Wycieczka Łodzian dobrze wspierała śpiewem, aż zebrał się dokoła ładny tłumek słuchaczy :) Prócz tego rodacy wsparli mnie ładnie finansowo. Potem jakaś kobitka z córka przyniosły mi obiad na wynos :)
W poniedziałek wielkanocny tutaj był już dzień jak co dzień: dzieciaki w fartuszkach szły do szkoły! Ja po mszy poszedłem na neta przedzwonić do braciszka Karola. Tradycją moją i mych przyjaciół jest, że w II święto Bożego Narodzenia czy Wielkanocy spotykamy się razem, najczęściej u Mazika i świętujemy razem, wspominając przy okazji stare dobre czasy. Przedzwoniłem więc też do Mazika, Zygiego i Buczka :)
We wtorek dałem do naprawy rozerwaną po drodze jeszcze w południowej Kolumbii przez psa tylną sakwę. Dałem też śpiwór do prania – odebrałem w środę wieczorem.
Runda przez BAŃOS do AMAZONII i z powrotem do QUITO.
Czwartek 24 kwiecień QUITO – Tumbaco – Sangolqui
Chciałem ruszyć już wcześnie rano, nie mogłem się doczekać powrotu na drogę ale deszcz mnie przytrzymał do 11ej. W końcu uzbroiłem się na deszczowo i ruszyłem. Pierw do Tumbaco, gdzie czekała na mnie z Crosso z Pl paczka z nowymi wkładami wodoodpornymi do sakw. Po obiadku gdzieś w knajpce za 2$ ruszyłem bocznymi drogami w kierunku Bańos. Droga była jednak bardzo falista i dawała się mocno w kość, tym bardziej po miesiącu zastoju! Wieczorem udało mi się dojechać do Sangolqui i tam przenocować u bomberos.
56Km, 4:22h
W piątek trasa wydawało się, że biegnie prawie po płaskim. Szła jednak cały czas delikatnie pod górkę (2-3% podjazdu) co w efekcie dawało mi średnią prędkość 10km/h! To męczyło psychicznie! Wolałbym ostro pod górę a tak łagodnie na zjeździe:/
Po południu już na ostrzejszym podjeździe deszcz zagnał mnie pod zadaszenie foliowe, gdzie mogłem zgotować sobie wreszcie upragniony swojski obiadek: ryż z gotowanym jajkiem + sałatka z pomidora, cebuli i czosnku :)
Po obiedzie do wieczora udało mi się jeszcze dokręcić resztką sił na przełęcz i nieopodal rozbić namiot przy pompie pod zadaszeniem. Nie miałem dokładnej mapy i myślałem wtedy, że wjechałem pod 3000m. Jak potem sprawdziłem na google maps, pobiłem wtedy życiowy rekord z Etiopii 3300m – tu wjechałem na 3500m n.p.m!
45Km, 5:15h, pr.śr. 8,5km/h
Sobotni dzień był już duuużo lżejszy! Pierw dość ostry zjazdu jechałem mocno opatulony, bo było zimno! Po 8 km było już dużo cieplej, tak, że przebrałem się na krótko i łagodnie z górki kolejne 40km :) Za Salcedo deszcz przytrzymał mnie na obiad pod dachem. Tam na mapie zorientowałem się, że jest skrótowa droga na Bańos. Dopytałem się miejscowych kierowców, która droga będzie łagodniejsza.
- Oj panie, ta boczna to dificil (trudna) Ale główną drogą „todo plano” (ciągle płasko)
Tak więc wybrałem trasę „plano”. Jakie „plano” okazało się chwilę potem na 3 km 10% podjazdu! W ich mniemaniu „plano” jest dopóki w aucie nie trzeba redukować do jedynki!
Przed Ambato odbiłem w lewo na Bańos. Po 4km ostrego zjazdu w dolinę rzeki, musiałem wdrapać się 5km ostro pod górę! Miałem nadzieję, że dalej do Bańos będzie już tylko z górki ale z tego co się dowiedziałem, to będzie jeszcze kilka „dificil” podjazdów, więc rozglądałem się za noclegiem gdzieś przy kościele. Pod wieczór dojechałem do miasteczka Tororas, gdzie z gitarą przyłączyłem się do zespołu grając na mszy wieczornej. Jutro w Rzymie odbywać się będzie kanonizacja Jana Pawła II i także tutaj wspominali to wydarzenie a przy okazji poprosili mnie bym zagrał i zaśpiewał coś po polsku, co z przyjemnością uczyniłem. Ale łezka zakręciła mi się w oku, gdy usłyszałem ulubioną pieśń JPII – Barka po hiszpańsku! Po mszy był poczęstunek, z którego z apetytem skorzystałem. Ludzie od siebie zrobili dla mnie zrzutę do kapelusza! Chyba coś ksiądz nagadał o mnie na koniec mszy ale ja jeszcze nie kumam zbitnio! W każdym razie bardzo miła niespodzianka :) Ksiądz pozwolił mi przenocować na plebanii – na szczęście na parterze. Po ostatnich kilkunastu km „plano” byłem wypompowany!
88Km, 5:10h, pr.śr. 17km/h
Niedziela 27 kwiecień Tororas – Bańos
Po śniadaniu podziękowałem za gościnę i zajechałem jeszcze na soczek przed kościół – kobitki nie chciały kasy za to a dodały jeszcze ciacho na deser :) Po oziębłym Quito tutaj mogłem poczuć z powrotem ludzkie ciepło i serdeczność :)
Po chwili zjazdu miałem znów trochę podjazdu, trochę płasko a potem łagodnie z górki na pazurki :) Po przekroczeniu rzeki miałem z 500m ostrego podjazdu 15-20%! Chwilę potem przyskrzynił mnie deszcz ale za pozwoleniem gospodyni, mogłem schronić się pod dachem chaty. Przeczekałem najgorszy deszcz, przezbroiłem na deszczowo i koło 13ej dotarłem do Bańos. Tam na bus terminalu przekąsiłem jakieś papu. Ruszyłem w poszukiwania jakiegoś przystępnego cenowo lokum na parterze. Najtańsza opcja jaką udało mi się znaleźć to pokój za 8$. Rozjaśniło się trochę, więc siadłem pograć w parku przy kościele, by zarobić na nocleg i papu. Zainteresowanie było całkiem spore i wrzuty też niczego sobie. Pod koniec grania zagadnęła mnie para Polaków Tomek i Ewa. Oni od dłuższego czasu podróżują na raty po całym świecie! Temat podróży był więc dla nas tematem rzeką! Poszliśmy na wspólny obiad. Kupiliśmy potem po piwku i na ławce w parku przegadaliśmy jeszcze do 23:00! Przeszedłem się z nimi do ich hotelu ale tam noclegi były tylko na Iszym i II piętrze! Recepcjonista pokierował mnie jednak do taniego hotelu na parterze za 6$ :) Z Tomkiem i Ewą umówiliśmy się na jutro na piechórkę po górach.
Tam na wskazanym miejscu chyba ze względu na późną porę cenę za pokój zaczęli od 10$ ale zeszliśmy finalnie do 6$.
35km, 2:15h
W poniedziałek rano tak jak się umówiliśmy, spotkałem się z Tomkiem i Ewą i ruszyliśmy z buta przez most na rzece, gdzie za 20$ można skoczyć na bungie z 70m w dół. Stamtąd serpentyną zaczęliśmy powolną wspinaczkę na górę z której mieliśmy szansę zobaczyć wulkan Tungurahua. Mieliśmy raczej małe prawdopodobieństwo zobaczyć to po dojściu po południu, bo największe szanse są wcześnie z rana a myśmy ruszyli dopiero o 10ej! Myśleliśmy, że to będzie wspinaczka z 500m powyżej Bańos. W miłym towarzystwie i rozmowach w temacie oczywiście podróżniczym, droga na górę zleciała nam dość szybko. Tak jak się spodziewaliśmy wulkan Tungurahua był zakryty chmurami i wydawałoby się, ze cała nasza wspinaczka była na marne! Ja wiem jednak, że „proście a będzie wam dane”! Poprosiłem więc Szefa, by uchylił nam na chwilę skrawek nieba, byśmy mogli zobaczyć szczyt wulkanu. Przegadaliśmy jeszcze trochę siedząc na zboczu góry i po chwili Szef odsłonił nam kawałek nieba i mogliśmy zobaczyć w całej okazałości szczyt wulkanu Tungurahua 5029m! Podobno jeszcze 2 tygodnie wcześniej wulkan okazywał swą aktywność chmurą gazów!
Koło 14ej ruszyliśmy w drogę powrotną. Z powrotem dłużyło się już trochę bardziej ale też zmęczenie dawało się we znaki i w połowie zejścia złapaliśmy okazję pickupem w dół do Bańos. Zaszliśmy do knajpki na obiad z II dań za 2,5$. Po powrocie do hotelu padłem na pół nieprzytomny ze zmęczenia. Byłem tak zmęczony, że nie mogłem zasnąć. Po prysznicu przeszedłem się trochę po mieście. Zaszedłem do kafejki na neta. Tam na google map przekonałem się co tak dało nam w kość – zrobiliśmy nie 500 a 1000m przewyższenia!!! Wieczorem zagrzałem sobie w kuchni piwko z miodem i uzupełniłem notatki.
We wtorek w ramach rehabilitacji po wczorajszym wysiłku, przeszedłem się do tutejszych gorących źródeł zażyć kąpieli. Pierw z kwadrans w wodzie o temperaturze 44 stopni a potem na chwilę do basenu z wodą o temperaturze kilku stopni! Taki trzykrotny cykl postawił mnie na nogi! Czułem się jak nowo narodzony!
Środa 30 kwiecień Bańos – Puyo
Chciałem ruszyć wcześnie rano dalej w dół ale deszczowa pogoda nie zachęcała mnie do jazdy. Zebrałem się dopiero przed południem. Zajechałem do gorących źródeł kupić dodatkowo 2 foliowe czepki, które mogą się dobrze sprawdzać w czasie deszczu jako ochraniacz na kask :)
Po ok. 10 km zjazdu dojechałem do wyciągu linowego przez głęboką na 200m dolinę rzeki! Frajda zjazdu tam i z powrotem kosztuje 10$. Może by tak spróbować! A co tam, skakałem na bungie w Afryce to i tu dam radę. W międzyczasie pojawił się jeden Polak – Konrad z Łodzi, który mnie jeszcze dopingował do jazdy. Upięli mnie w szelki bezpieczeństwa, mieli kaski ale skorzystałem ze swojego. Zaczepili mnie do jednego wózka na linie a potem nogi podwiesili do tyłu i uczepili do drugiego wózka tak, że byłem skierowany twarzą do dołu! O w mordę, dawno nie miałem takiego pietra! Finalnie poddałem się! Nie jestem aż tak odważny! Odczepili mnie i zbiegłem z wieży na dół napić się wody, bo mnie wysuszyło z wrażenia. Poszedłem z powrotem na wierzę i poprosiłem by upięli mnie ale nie głową do dołu. Na moje życzenie upięli mnie ale tym razem nogami do przodu. To już było dużo lepsze rozwiązanie i nie bałem się. Popchnęli mnie i pomknąłem po linie 200m nad rwącą górską rzeką a potem ponad dwoma wodospadami, z których bryza wody zraszała delikatnie twarz! ALE JAZDAAAAA !!! Z powrotem wróciłem z gościem z obsługi w podwieszanym koszu. Taka dawka adrenaliny jak dziś, od czasu do czasu poprawia krążenie i budzi człowieka do życia :) Po mnie Konrad poszedł w moje ślady i też zjechał! Pogadaliśmy potem chwilę i ruszyłem dalszą drogę. {youtube}HLCskegcCFs{/youtube} {youtube}OgRxvao9Pkc{/youtube} Po drodze zaczęła się seria tuneli. Na Iszy uzbroiłem się w odblaski i przejechałem. Potem okazało się że tunele mają swoje objazdy specjalnie dla rowerów i to często bardzo malowniczo pociągnięte brzegiem tuż nad skarpą rzeki! Po 30-40km falowania trasy góra-dół, było już dużo więcej zjazdów! Kilka km przed Mera wypłaszczyło się, wyraźnie tu skończyło się pasmo Andów i otworzyła się przede mną wielka płaszczyzna Amazonii! W lusterku roweru czasem ukazywały się ośnieżone szczyty Andów, które na tle zieloności poniżej robiły piękne wrażenie!
Wieczorem dotarłem do Puyo i tam mogłem rozbić namiot u bomberos pod dachem.
Piątek 2 maj Puerto Misahuali, Amazonia
Wczoraj wieczorem dojechałem do Puerto Misahuali. Udało mi się załapać na nocleg w salce przy kościele a wieczorem przeszedłem się na koncert opodal rynku – 45 lecie miasteczka. Żal mnie ściska okrutnie, że ten kraj jest aż tak zamerykanizowany! Zamiast cieszyć się i promować swoją bogatą kulturę, to na początek występowali na scenie jacyś pseudo-raperzy! To było żałosne! Potem jakiś wieloosobowy, multiinstrumentalny zespół grał coś pomiędzy prawie latino a popową sieczką! Część ludzi ruszyła nawet do tańca ale dalekie to od wysokiego poziomu kolumbijskiej muzyki i tańca!
Rano przeszedłem się po miasteczku. Największą furorę dla turystów i przechodniów robił skacowany po wczorajszej impresie facet leżący na parkowej ławce. W zasadzie nie tak on, jak małpy, które pierw z jego plecaka próbowały wyciągnąć coś do jedzenia a że nic tam nie znalazły, to zaczęły wyskubywać jakieś „jedzonko” z jego dredów! On dalej spał – ot gość miał taki naturalny serwis pielęgnacyjny :)
Z ciekawości sprawdziłem ile kosztują jakieś wycieczki do dżungli. Najtańsza opcja 1,5 godziny łódką motorową, to koszt 40$ - dziękuję bardzo, to nie na moją kieszeń! Przeszedłem się na drugą stronę mostu. Tam poza kilkoma budynkami, zaczynała się już ściana dżungli! Po południu trochę się wypogodziło, więc wróciłem spakować manatki i ruszyłem w drogę. Po drodze ludzie często na asfalcie suszyli ziarna kakaowca. Dojechałem do Tena, tam zajechałem na frytki, potem jakieś ciacho. Wieczorem namierzyłem bomberos i tam mogłem znów przenocować za free.
Wtorek 6 maj Papallacta – Yaruqui
Od Tenyz poziomu Amazonii ok. 500m n.p.m zaczęła się długa wspinaczka, mokry często od deszczu lub własnego potu!
Wczoraj wieczorem wjechałem powyżej miejscowości Papallacta, gdzie chciałem się rozbić przy jakimś budynku na wysokości 3400m. Było tam już ledwo 10 stopni na plusie! Dostałem propozycję noclegu w środku wraz z pracownikami drogowymi, dużo przyjemniej niż na dworze!
Rano było nadal zimno ale czekało mnie jeszcze sporo podjazdu. Na tej wysokości odczuwało się już zmniejszoną ilość tlenu i odpoczynki robiłem coraz częstsze. Chmury trzymały się nisko tuż nad głową i ograniczały znacznie widoczność. W końcu koło 10ej po 12km podjazdu dotarłem na przełęcz. To mój kolejny rekord wysokości na rowerze – 4000m! Tam mimo że nawet słonko czasem się wychylało było zaledwie kilka stopni na plusie! Zacisnąłem zęby z zimna i przebrałem mokrą od potu podkoszulkę na świeżą, ubrałem się jeszcze cieplej i ruszyłem w dół. Droga pierw była w przebudowie ale poniżej już ładny szeroki asfalt, no to wio! - max. prędkość 75km/h Czad!
Po 50km dojechałem do Yaruqui do ojca Marka Kijory. Tam odpocząłem sobie 2 dni po górskiej wspinaczce i skosztowałem też pysznych polskich dań w wykonaniu o.Marka jak bigos czy schabowe z ziemniaczkami :)
Piątek 9 maj Yaruqui – Tumbaco
Dziś dojechałem od o.Marka do Tumbaco. Tu byłem mile zaskoczony, że jednak Novatec przysłał mi nową tylną piastę na łożyskach maszynowych w ramach reklamacji z zapasowymi łożyskami, grzechotką wolnobiegu i ośkami :) Tu poznałem też Alberto i Lucy, którzy też jadą do samej Patagonii. Razem z nimi rozważaliśmy ciekawą trasę, jakby pojechać, by jak najwięcej zobaczyć w tym pięknym kraju. Nie wiadomo czy się zgramy czasowo ale chcieliśmy podjechać pod Cotopaxi, objechać Quilotoa a także wulkan Chimboraso.
Sobota 10 maj Tumbaco - QUITO
Po śniadaniu ruszyłem lekko z górki a potem znów ciężki podjazd 400m przewyższenia na przełęcz i tunelem wjazd do Quito. Tutaj młodzi ludzie często na ulicach dorabiają żonglerką czy różnymi sztuczkami cyrkowymi. Ja po dojeździe na starówkę, zabrałem się za mój sposób na reperację budżetu – granie :) Wieczorem zajechałem do hotelu na Sto Domingo, gdzie wcześniej nocowałem. Był wolny pokój za 5$ ale tak jak wcześniej mogłem choć zagotować wodę, tym razem nie zgodzili się bym w ogóle korzystał z kuchni! To jak wy macie klientów w tyle, to dziękuję! Objechałem okoliczne hotele ale nie mieli żadnych wolnych miejsc na parterze. Zajechałem więc po miesiącu przerwy znów do bomberos i tam pozwolili mi na 2 nocki :) Tym razem nie było już materaców, więc położyłem się na podłodze w śpiworze na moim starym materacu Z-lite. Niestety po 5 latach był już tak zużyty, że falisty profil materaca rozpłaszczał się pode mną i ziębiło mocno od ziemi! Przede mną dużo więcej gór, więc pora rozejrzeć się za nowym, tym razem dmuchanym materacem!
W niedzielę po mszy grałem sporo dla podreperowania swego budżetu. Wieczorem zostałem zaproszony przez jednego Ekwadorczyka Joshua, który mówił po angielsku na jedno święto indyjskie. Jestem ciekaw innych kultur, więc czemu nie. Na miejscu okazało się że jest to świątynia Harry Crishna. Miałem okazję przyjrzeć się jak wyglądają tutejsze modły i śpiewy. Były m.inn dwie dziewczyny z których jedna tak śliczna, że trudno było oderwać wzrok od niej! Do tego miała świetne poczucie rytmu i dobrze grała na bębnie. Jak się dowiedziałem potem, Kolumbijka! Bo pośród tutejszych kobiet trudno jest znaleźć choćby ładne! Po uroczystościach wieczorem był wspólny posiłek, do którego z ciekawości potraw dołączyłem. Jedzenie oczywiście wegetariańskie ale proste, zdrowe i smaczne :) Mogłem tutaj przenocować darmowo, więc skorzystałem. Wieczorem z Joshua na poddaszu, gdzie spaliśmy tuż ponad świątynią, przegadałem do późna. On rehabilitant, akupunkturzysta, jogista z wybrzeża chłonął moje opowieści z podróży! A jak ktoś się interesuje podróżami, to ja mogę opowiadać długo! Tyle ,że ja mogłem pospać a oni od 4:00 rano mieli pierwsze modły, mantry i śpiewy. Ja spałem tuż nad świątynią, więc wszystko dobrze słyszałem.
O 8:00 dołączyłem do Krisznowców na śniadanie. Podziękowałem za gościnę i ruszyłem w miasto. Nie chciałem czekać tutaj na paczkę z częściami z Polski, więc na necie podałem adres do wysyłki na Cuenca. Pragnąłem bardzo ruszyć dalej w drogę. Dziś więc poświęciłem dzień jako techniczny. Zawiozłem do naprawy trochę porozrywany miejscami pokrowiec gitary, naderwane siedzisko krzesełka. Do krawcowej wymienić zamek bluzy. Pojechałem zakupić też nowy materac dmuchany Thermarest 3cm grubości za 72$. Kupiłem też nową plandekę – po długich poszukiwaniach znalazłem zielony kolor, tyle że jasna zieleń 3x3m. Moja stara plandeka zakupiona jeszcze gdy jechałem przez St.Petersburg w Rosji 9 lat temu była już poprzecierana i dziurawa. Po południu spotkałem się jeszcze z Joshua, z którym przy mapie omówiliśmy ciekawe miejsca do zobaczenia w Ekwadorze. Potem spotkałem się też z parą sympatycznych Ukraińców, których poznałem tutaj miesiąc temu. Oni prócz trasy ustalonej z Alberto i Lucy w Tumbaco, polecili jeszcze po drodze do Cuenki kolejkę w Alausi i ruiny inkaskie w Ingapirca. Na nocleg mogłem wrócić znów do bomberos.
Wtorek 13 maj QUITO – Machachi
Rano po musli na śniadanie ruszyłem wreszcie w dalszą drogę :) By nie powtarzać trasy, ruszyłem tym razem prosto główną trasą na południe. Myślałem, że stąd będzie już praktycznie z górki. Okazało się jednak, że miałem 13km łagodnego 2-3% podjazdu, który skutecznie spowalniał tempo jazdy! Chciałem jednak nacieszyć się trochę jazdą, więc obiad zjadłem gdzieś w przydrożnym straganiku i dalej wio. Trochę płaskiego a potem z 5-7km 10% zjazdu! Heja !!! Droga dołączyła potem do E35 północ-południe. Odbiłem dalej na Machachi. Tam znów nocowałem u straży.
Rano po długich poszukiwaniach znalazłem w municipal informację turystyczną (z zewnątrz nie było oczywiście żadnego oznaczenia!) Tam nie mieli żadnych dobrych map ale gość wydrukował mi z internetu kilka map parku Cotopaxi. Z tym mogłem już ruszyć w drogę na Cotopaxi, pierw do Control Norte. Trochę asfaltem w dół a potem już kocimi łbami kilkanaście km ostrego podjazdu i to często w deszczu, gdzie na mokrych kamieniach koła nie raz się umykały! Do tego rozrzedzone powierze zmuszało do częstych odpoczynków! Na obiad za pozwoleniem mogłem ulokować się pod dachem jednego gospodarstwa i tam zgotować moją tradycyjną strawę. W trakcie posiłku rozchmurzyło się trochę i mym oczom ukazały się ładne widoki na góry :) Dale w wiosce El Pedregal odbiłem w prawo w kierunku północnej bramy parku. Przed wieczorem dotarłem do Control Norte – północnej bramy parku i po chwili zza chmur wyłonił się piękny ośnieżony szczyt wulkanu Cotopaxi! Strażnicy pozwolili mi się rozbić opodal chaty nad strumieniem. Sparzyłem sobie wiaderko herbaty w kubek i termos i siadłem przed namiotem, podziwiając śnieżny szczyt na tle gwiazd, oświetlany delikatnie światłem wschodzącego Księżyca – najlepsze TV czy kino przy tym wymięka!
Czwartek 15 maj Control Norte – COTOPAXI
Zbudziłem się specjalnie o świcie, by nim zajdzie za chmury, zobaczyć jeszcze raz Cotopaxi i zobaczyłem – piękny widok! Pospałem potem jeszcze do 7:00, zrobiłem herbatkę, wciągnąłem muski. Zebrałem swój obóz i myślałem o wjechaniu na parking (4600m) pod szczytem Cotopaxi 5897m. Niestety miałem już resztkę paliwa w kuchence a tu oczywiście stacji paliw w drodze nie będzie. Ale dla Szefa nie ma rzeczy nie możliwych! Poprosiłem więc, by udało mi się jakoś uzupełnić benzynę. Po chwili pojawili się terenówką zmiennicy strażników ale terenówka dizel, więc nie bardzo. Podeszli jednak zaraz do mnie zainteresowani moim objuczonym rowerem na pogawędkę. Spytałem, czy mają gdzieś może jakiś zapas benzyny. Oni po krótkiej sesji fotograficznej z moim udziałem, przebiegli się zaraz do ciężarówki na wyrębie lasu i po chwili podarowali mi butelkę benzyny! Tutaj używają benzynę do pił motorowych. Uradowałem się jak małe dziecko :) Mogę szturmować Cotopaxi :) Podziękowałem bardzo serdecznie i ruszyłem. Koło 13ej dojechałem na 3900m na początek podjazdu na Cotopaxi. Szeroka polna droga wiodła serpentynami w górę. Nachylenie między 10-15% z każdym kilometrem dawało się coraz bardziej we znaki. Pierw przystanki co 200-100m, potem co 20-10m. Chmury coraz częściej odsłaniały niesamowity urok ośnieżonego wulkanu!
Ostanie 2km były tak wyczerpujące, że nie miałem już sił jechać. Pchałem zatrzymując się na złapanie oddechu co 3-5 metrów! Planowałem obozować na parkingu. Dotarłem tam naprawdę ostatkiem sił tuż przed zmrokiem ale byłem tak wycieńczony, że potrzebowałem z 15 min. na zebranie sił, by postawić namiot. Byłem przekonany, że na tej wysokości 4600m to nie ma już żadnej zwierzyny. Gdy w półmroku zabrałem się do rozbijania namiotu, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu a wręcz przerażeniu, zobaczyłem krążące wokół mnie dwa wilki! Poczułem się z powrotem jak w Afryce, gdzie po zmroku to jest czas myśliwych a człowiek powinien być już w domu czy namiocie! Włączyłem więc lampkę czołówkę na maxa i z kijem tuż pod ręką rozbiłem namiot. Temperatura spadała tu już do 2-3 stopni i bez gorącej herbaty w nocy czy rano mógłbym zlizywać jedynie wodę z lodu! Musiałem więc jeszcze przygotować termos gorącej herbaty. Zapalniczka w tej temperaturze nie zadziałała a krzesiwo się złamało! Z krzesiwa jakoś jednak udało się odpalić kuchenkę i zagotować garnek herbaty w kubek i do termosu. W trakcie gotowania byłem jednak ciągle ustawiony plecami do namiotu, by wilki nie zaatakowały mnie od tyłu! Wszedłem wreszcie do namiotu i poczułem się dużo bezpieczniej. Wcisnąłem się w mój cieplutki śpiworek. Dopiero gdy w nocy zerwał się ostrzejszy wiatr, to miałem z powrotem pietra, że może rozerwać namiot! Nie bałem się tak, że będzie bardzo zimo bez dachu nad głową, jak tego, że wilki dobiorą mi się do skóry!
Dzięki Bogu przeżyłem! Uff! Jednak byłem tak wycieńczony wczorajszym podjazdem, że nie spałem całą noc, przewracając się z boku na bok. Ale odpocząłem trochę.
Rano mżyło od świtu, więc nie było szans dojrzeć szczytu. Koło 7:00 dotarli pierwsi ludzie, chyba pracownicy ze schroniska 200m powyżej. Zgotowałem musli, odgrzałem resztę herbaty z termosu, bo przestygła do rana. Miałem resztkę wody ale nie chciało mi się drałować 300m wyżej do linii śniegu, by go rozpuścić na wodę. Nie czułem się też zbyt pewnie, by zostawiać rower sam na parkingu. Wiało mocno, zwinąłem więc ostrożnie namiot, musiałem bardzo uważać bo przez chwilę nieuwagi mógłbym szukać swojego namiotu gdzieś na wybrzeżu! Ruszyłem z powrotem w dół, na polnej drodze nie mogłem się jednak zbyt rozpędzać, bo mógłbym nie zebrać zakrętu! Szczyt był nadal przykryty chmurami ale pozostałe okoliczne góry było całkiem ładnie widać. Już w dolinie udało mi się w oddali uchwycić aparatem ładnego jelenia ale wtedy mój stary Canon SX20, który w ciągu 5 lat przeżył ze mną całą Afrykę, rejs przez Atlantyk, Karaiby, Kolumbię, odmówił w końcu posłuszeństwa! No ale po co się dźwiga taki duży dom ze sobą! Miałem w zapasie jeszcze starszy mały kompakt Canon A540, który używałem jeszcze przed SXem.
Ruszyłem łagodnym szutrowym zjazdem w dół, dalej pięknym asfaltem pomykało się już całkiem przyzwoicie. Po dojechaniu do Panamericany zatrzymałem się na obiad za 2$ w barze i kilka km dalej odbiłem w prawo na zachód w kierunku Quilotoa. Do wieczora dotarłem do miasteczka Toacaso, gdzie ksiądz jako rodaka wyświęcanego niedawno JPII przyjął mnie bardzo serdecznie.
Wtorek 20 maj Laguna Quilotoa
Wczoraj po długich, mozolnych podjazdach, dojechałem po południu do Quilotoa. Tutaj spotkałem Alberto i Lucy poznanych w Tumbaco z dwójką rowerzystów Marco i Naomi. Z nimi udałem się do hotelu za 5$. Tam oni przygotowali sobie kolację a ja na rozgrzewkę grzane piwko z miodkiem :) {youtube}d7XyPSC-pRM{/youtube}
Na dziś umówiliśmy się na pieszą rundkę wokół krateru Quilotoa. Miasteczko znajduje się przy krawędzi krateru na wys. 3800m a jezioro 300m poniżej pokrywając dno krateru. Jest to tak malowniczy widok, że zapiera dech w piersiach! Ścieżka była dobrze wydeptana, czasem jednak prowadziła tuż na krawędzi wulkanu i poślizg mógłby skończyć się długim zjazdem po bardzo stromym zboczu do samego jeziora! Z czasem podejścia i zejścia na szlaku były coraz ostrzejsze i wtedy okazało się, że jeden z nas ma lęk przestrzeni! Patrzył wtedy tylko pod nogi i gnał do przodu tak, że dopiero po godzinie go dogoniliśmy! Mieliśmy szczęście z pogodą i widoki na dolinę krateru z jeziorem oraz góry dokoła powalały na kolana! Pod koniec wędrówki pogoda się pogorszyła, obniżyły chmury i zaczęło padać. Po 5 godzinach wróciliśmy do hotelu. Byliśmy zmęczeni i skorzystaliśmy z hotelowego obiadu za 3$. Byłoby fajnie wziąć gorący prysznic ale była tylko lodowata górska woda! Przełamałem się tylko do umycia „podwozia” U Alberta i Lucy mieli napalone w piecyku, więc było ciepło i przytulnie (na zewnątrz może z 10 stopni!) na muzykowanie i pogawędę :)
Kolejne 5 dni jechaliśmy razem z Alberto, Lucy, Marco i Naomi. Ja na zjazdach na moim mocno obciążonym rowerze miałem dużą przewagę nad nimi ale za to na podjazdach mijali mnie i zostawałem hen z tyłu. A na zjeździe znów nadrabiałem :)
W Ambato mieliśmy 2 dni przerwy w Casa de Cyclista. Oni pojechali busem do Bańos. Ja byłem już tam wcześniej, więc miałem dzień na porządki. Z Ambato w sobotę ruszyliśmy dalej rowerami objechać od zachodu na południe najwyższy szczyt Ekwadoru – wulkan Chimborazo 6268m. Po 30km podjazdu pod wieczór dogoniłem ekipę i rozbiliśmy się gdzieś przy polnej drodze z ładną panoramą na okoliczne góry.
Kolejnego dnia był prawie cały czas łagodny podjazd i ekipa znów mnie odsadziła. W miarę podjazdu skończyła się zielona roślinność a pojawiły się jedynie gołe piaszczyste tereny. Tutaj nie było zasięgu w telefonie i nie mogłem się skontaktować z ekipą. Odbiłem w lewo w kierunku Riobamba oraz parkingu pod szczytem. Pod wieczór w chmurach dojechałem do parkingu pod Chimborazo na 4300m. Tam mogłem przenocować w salce pod dachem
52km, 5:40h, pr.śr. 9Km/h
Poniedziałek 26 maj CHIMBORAZO
Rano po śniadaniu przeszedłem zapytać się strażników czy mógłbym zostawić tu rower i pójść na dzień w góry. Zgodzili się ale na moją własną odpowiedzialność. Ubrałem się więc ciepło, spakowałem rzeczy na rower, skluczyłem na alarmie. W plecak deszczak, termos z herbatą, multitul, mapa parku, kompas, i wio w górę! Do pierwszego schroniska na 4800m dobrze utrzymana polna droga wiodła dość łagodnie zygzakami w górę (można by nawet z tobołkami wkręcać ale dobrze czasem odpocząć od roweru). Stamtąd w górę do II schroniska na 5000m wiodła tylko ścieżka. Po chwili odpoczynku na gorącą herbatkę ruszyłem po śniegu w górę. Górskie buty i ciepłe skarpety bardzo się tu przydawały! Szedłem ścieżką w chmurach i po ok. godzinie marszu czułem, że mijam gdzieś bokiem II schronisko, bo słyszałem głosy gdzieś z boku. Doszedłem do jakiegoś jeziorka i tam się zatrzymałem, bo widziałem, że stamtąd zaczyna się już prawie pionowa ściana! Nie miałem GPSa ani dokładnej mapy i nie chciałem pchać się dalej przy tak kiepskiej widoczności. To co nauczył mnie ś.p. Arek Gross: z górami nie ma żartów! {youtube}2-8GjaNaeuw{/youtube} Po chwili spotkałem trójkę ludzi na szlaku. Jeden z nich Diego był przewodnikiem i powiedział mi z GPSu, że minąłem II schronisko i jestem na 5050m n.,p.m.! Chwilę potem na kilka sekund odsłoniło się schronisko ale tak, ze nawet nie zdążyłem wyciągnąć aparatu. Chmury pokrywały wszystko do koła, więc nie miałem szansy zobaczyć szczytu. Ale udało się wejść na ponad 5000 metrów!!! Zszedłem powoli do I schroniska i chwilę potem dogoniła mnie ta trójka. Byli terenówką, więc zabrałem się z nimi w dół. W sumie to z samym przewodnikiem, bo Emily i Olivier po przygotowaniu rowerów ruszyli nimi w dół! Po rozmowie z przewodnikiem w drodze, zaproponował mi, że mogę pojechać z nimi za darmo zobaczyć niedaleko jedyny w swoim rodzaju las na wysokości 4200m! Z chęcią skorzystałem z propozycji. Na dolnym parkingu załadowali rowery na pickupa i pojechaliśmy polną drogą parę km dalej. Zostawiliśmy auto i z buta poszliśmy kawałek dalej zobaczyć karłowaty las z którego drzew zwanych polylepis, niegdyś pozyskiwano hininę do walki z malarią. Po chwili zza chmur wyłonił się prawie w całej okazałości szczyt wulkanu Chimborazo 6268m! Co za bajeczny widok! O Boże, ty jesteś niesamowitym malarzem!
Wróciłem z nimi na parking. Było trochę późnawo ale strażnicy nie bardzo się zgadzali bym ponownie tu nocował. Zgotowałem więc obiad na szybko i przed 18ta ruszyłem dalej w dół Z lewej strony mogłem jeszcze podziwiać ośnieżony szczyt Chimborazo. Na zjeździe zagapiłem się niestety i wjechałem tylnym kołem w dziurę (przednie w ostatniej chwili podniosłem) i zaczęło trzeć tylne koło! Myślałem ,że się przestawiło. Skorygowałem trochę ale podczas dalszej jazdy tarło coraz bardziej! Zaczęło jeszcze rzucać tyłkiem na zjeździe – złapałem gumę! Ale pasztet! Zimno i coraz zimniej (na ok.4000m), resztka paliwa w kuchence i uziemiony rower! Poprosiłem Szefa o wsparcie. Dopompowałem trochę powietrza i powoli jechałem dalej. Kawałek dalej za zakrętem były jakieś zabudowania. Tam znalazłem hotel Casa Condor za 12$ ale stargowałem do 8$. Uff! W korytarzu załatałem gumę. Okazało się, że pękło dolne mocowanie tylnego bagażnika w ramie! Tymczasowo skręciłem na drut. Z alu ramą byłby pasztet ale ze stalową to kwestia znalezienia jakiegoś spawacza. W pokoju miałem grzejnik, do tego mogłem skorzystać z gorącego prysznica!
Kolejnego dnia we wtorek w najbliższym miasteczku znalazłem spawacza, który za 1$ przyspawał mocowanie bagażnika :) Chwilę potem na zjeździe kolejna guma z tyłu! W Michelince z tyłu miałem opaskę „antyprzebiciową” ale to porażka – od plastikowej taśmy dętka zaczęła się przecierać na niej! Oj tęskno mi za Shwalbe Maraton z prawdziwą antyprzebiciówką! Po drodze na pompie uzupełniłem paliwo w kuchence a także dopompowałem powietrza, niestety na wyczucie, bo jak to najczęściej tu bywa – nie ma ciśnieniomierza! Po południu dojechałem do Riobamba. Na rynku głównym przy municipal było spore zgromadzenie ludzi i policji. Zażartowałem do jednego z nich:
- A co tu się dzieje, prezydent przyjechał czy co?
- Tak, zaraz wyjdzie!
O kurcze! Ale „zbieg okoliczności”! Po kwadransie mogłem faktycznie zobaczyć prezydenta Ekwadoru, swojego imiennika Rafaela Correo :) Wyszedł z budynku, pogadał coś do tłumu (nie skumałem co ale wiwaty były!), wsiadł do terenowej limuzyny i ruszył dalej. Ja wieczorem nadrobiłem w kościele niedzielną mszę i na noc zatrzymałem się u bomberos.
Piątek 30 maj Alausi
Wczoraj droga jak to najczęściej w tym kraju wiodła góra, dół. Na jednym zjeździe rozbrykałem się do 84km/h! Adrenalinka szalała we krwi! Czadzior! Po południu deszcz przytrzymał mnie na jednej pompie. Zatrzymał się tam bus z turystami, którzy oglądając mój wehikuł zaczęli się dziwić ile to można rzeczy załadować na rower! A że lubię czasem pogadać to opowiedziałem im trochę o życiu w drodze. Zaprosili mnie na obiad do baru obok. Miałem okazję jeszcze trochę więcej pogadać a oni byli zauroczeni moimi przygodami. Tym razem nie wyciągnąłem nawet gitary a oni sami od siebie zrobili jeszcze zrzutę dla mnie – 40$! O kurde, szok! Myślałem wcześniej by pojechać kolejką na Naris del Diablo, tyle że ta frajda kosztuje 25$! Ale skoro mam taki niespodziewany zastrzyk finansowy, to czemu nie :) Podziękowałem bardzo serdecznie za obiad i wsparcie finansowe i ruszyłem dalej. Wieczorem udało mi się dojechać do Alausi, miasteczka położonego w głębokiej dolinie, do którego drogi schodzą serpentynami! Gdzieś w centrum złapałem drugą dziś gumę. Po załataniu rozglądałem się za noclegiem. Strażacy mieli tu jednak mały budynek i nie było możliwości noclegu dla mnie. W kościele nie było akurat księdza. Była szkółka policji ale tam też się nie zgodzili bym nocował! Gdzieś tam tani hotel ale na IIp! Po długich poszukiwaniach znalazłem w końcu hotel za 6$ na parterze.
Dziś zostawiłem rower i z aparatem poszedłem na 11:00 na kolejkę Nariz del Diablo (nos diabła). Wycieczka z 2350m w dół na 1800m i z powrotem trwa 2,5h ale wliczony jest w to posiłek. Pociąg spalinowy ale wagony ładne, drewniane, stylizowane na „dziki zachód” Pociąg toczył się powoli w dół serpentynami! Ale największe wrażenie robi odcinek, gdzie tory schodzą po tak stromym zboczu, że biegną zygzakiem i pociąg musi także zjeżdżać tyłem! Na dolnej stacji Sibambe była około godzinna przerwa na wliczony w cenę posiłek(bardziej przekąski) i kawę. Koło 13:30 wróciliśmy z powrotem do Alausi. Aż trudno uwierzyć, że tory kolejowe można prowadzić po tak stromych zboczach górskich!
Skorzystałem na ten weekend z tego, ze będzie się tu przewijać sporo turystów i zostałem na granie oraz mszę niedzielną.
W poniedziałek ruszyłem dalej na południe. Droga wiodła góra, dół, w tym kraju chyba nie istnieją praktycznie płaskie odcinki! Z rana często chmury były wysoko i widoki na góry bardzo ładne ale też najczęściej od południa chmury się opuszczały i wtedy można było pobujać w obłokach ale też często w deszczu! Od miejscowości Zhud dołączyła trasa z Guayaquil, było dużo więcej ciężarówek i ruch się znacznie natężył.
Czwartek 5 czerwiec INGAPIRCA
Wczoraj dojechałem do Ingapirca ale było już za późno na zwiedzanie. Ksiądz udostępnił mi jedną salkę do spania.
Rano o 7:00 obudziła mnie głośna muzyka z głośników na rynku – jakieś ekwadorskie disco-polo budziło społeczność do życia :) Była mrzawa pogoda ale po śniadaniu podjechałem do tutejszych ruin inkaskich - wstęp 6$ (2$ dla Ekwadorczyków). Z inkaskiego miasta pozostały tu w zasadzie tylko fundamenty. Jedynie dużo bardziej zachowanie pozostały mury zamku-świątyni oraz jeden odrestaurowany budynek.
Przed południem wróciłem do miasteczka coś przekąsić i dalej w drogę. Pierw ze 100m w dół a potem długi podjazd na 3500m. Na przełęczy w trakcie deszczu zjadłem obiad w barze. Ubrałem się ciepło i na deszczowo na dłuuugi zjazd. Gdy zjechałem poniżej chmur, znów pojawiły się piękne widoki na góry! Do wieczora udało mi się dojechać do Azogues, gdzie tradycyjnie przenocowałem u bomberos.
Piątek 6 czerwiec CUENCA
Po śniadaniu ruszyłem na ostatni krótki 30km etap do Cuenki. Koło południa dotarłem do centrum Cuenki. W kieszeni miałem ostatnie 10$ i postanowiłem zainwestować w nową tanią harmonijkę, bo w Quito zakatowałem wszystkie co miałem. Ustawiłem się na granie przy katedrze ale już po chwili straż mnie z pauzowała! Posłali mnie po zezwolenia na granie do municipal. Niestety była tam akurat przerwa obiadowa. Nie miałem już nic nawet na obiad (prócz schowanych głęboko zaskórniaków) ale dogadałem się ze strażnikami i do końca przerwy obiadowej w biurach będę mógł pograć :) Było spore zainteresowanie i całkiem ładne wrzuty (jak to często bywa, gdy się gra gdzieś po raz pierwszy). W międzyczasie ktoś podrzucił mi jakiś obiadek na wynos. Poznałem też jednego młodego chłopaka z USA z dziewczyną, którzy chcieli mi zafundować na dziś hotel! Umówiliśmy się więc na spotkanie tu wieczorem. Zostawiłem rower spięty na alarmie przy informacji turystycznej i poszedłem załatwiać zezwolenie na granie do municipal. Okazało się że zezwolenie jest tylko na jedno miejsce (nie na całą starówkę) na max 5 dni i kosztuje 14$! Kurcze, byłby to pierwszy papier na legalne granie na ulicy od 10 lat :) No ale oczekiwanie na paczki z częściami tutaj może zająć co najmniej 2-3 tygodnie, więc warto było by mieć jeden papier z urzędową pieczątką, który dużo bardziej przemawiałby do straży miejskiej i pozwalałby na zbieranie funduszy na dalszą drogę! Tyle, że pozwolenie będę mógł odebrać dopiero w środę, czyli legalne granie dopiero w następny weekend! Pokręciłem się po starówce dla rozeznania co, gdzie, jak. Jest tu wiele pięknych, zabytkowych kamienic – podoba mi się to miasto!
Koło 18ej spotkałem się z Jeremim z USA i jego dziewczyną. Poszliśmy do hotelu na calle Larga. Tam wykupili dla mnie pokój na parterze. Pokazali mi potem widok z górnego piętra na całą Cuenkę dokoła. Ja wyskoczyłem kupić piwko dla nas, w ramach podziękowania i siedliśmy na górnym salonie z widokiem na miasto nocą, dzieląc się wrażeniami z odwiedzonych pięknych miejsc.
Całkowity dystans 19 182km, czas 1334 godziny
W sobotę rozstawiłem się do grania z nadzieją, że mnie straż nie wyautuje i miałem fuksa, bo jedna z tutejszych szkół Benigno Malo obchodziła 150 lecie i przez 4 godziny przetaczała się wielka parada a ja mogłem pograć czasem, gdy było trochę ciszej. Nie spotkałem żadnego strażnika :) Poznałem dziś wielu ciekawych wędrowców, m.inn.; motocyklistę Grega z USA z dziewczyną Kolumbijką, podróżujących przez całą Am. Pd., Francuza z Kolumbijką dorabiających do swej podróży sprzedawaniem słodyczy własnego wyrobu i jakiś kołatek. Wieczorem udało mi się znaleźć pokój na parterze za 5$, gdzie nawet rower mieścił się do środka :)
Niedzielnym rankiem przeszedłem się na mszę do katedry. Tutaj wydała mi się znajoma twarz księdza prowadzącego mszę! Po mszy podszedłem zagadnąć księdza. Okazało się, że to właśnie ojciec Ignacy, którego poznałem w Yaruqui u o. Marka :) W weekendy będę chciał grywać tu w Cuence ale w tygodniu będę mógł nocować u niego w Bańos 10km dalej :) Wróciłem do hotelu po rower i po południu udało mi się znów trochę pograć.
W poniedziałek rozglądałem się w mieście za aparatem fotograficznym na paluszki z wizjerem i ruchomym wyświetlaczem ale znalazłem jedynie z dedykowanymi bateriami i ceną powyżej 600$!
W tygodniu pojechałem do o. Ignacego do Bańos. Tam miałem internet i mogłem się zabrać za poszukiwanie i zamówienie potrzebnego aparatu a także części do roweru. Przeciekała czasem kuchenka, więc poprosiłem też Primusa o części do mego wysłużonego już 5 latami podróży piecyka. {youtube}1NukH3mYaYE{/youtube}
Na weekendy wracałem na granie do Cuenki. Zezwolenie które miało czekać na mnie w środę, jeszcze w piątek nie było gotowe! Po 2 godzinach biegania z załatwianiem tego, odsyłanie od Annasza do Kajfasz, o 17ej zamknęli mi ostatnie okienko przed nosem! Chrzanić biurokrację! Niech tradycji stanie się zadość! Będę dalej grać bez zezwolenia jak to robię już od 10 lat :) Tak jak wcześniej w Quito, z czasem strażnicy przyzwyczaili się do mnie i przestali się czepiać. Czasem któryś zagadywał z żalem w głosie:
- Rafał, przenieś się proszę na inną ulicę, bo mi szef głowę truje, że znów tu grasz!
Przenosiłem się więc na inną ulicę. Ale jakoś dzięki temu mogłem stopniowo odkładać kasę na potrzebne części i dalszą drogę.
Z czasem dotarły części z Polski do roweru, przede wszystkim nowa opona Shwalbe Maraton Plus Tour 26x1,75. Poświęciłem kilka dni na serwis roweru. Zaplotłem na nowo koła. W tylnym wymieniłem piastę na nową, zamieniłem też obręcze: tylną węższą dałem do przodu a przednią szerszą do tyłu. Do tego nowy łańcuch, kaseta i przednie zębatki. Połamany przedni błotnik o. Ignacy polecił mi zreperować tam gdzie kleją zderzaki samochodowe – bardzo dobry pomysł z którego z chęcią skorzystałem :)
Doczekałem się ze Stanów przesyłki z nowym (w zasadzie używanym, bo na nowy nie bardzo mnie stać) aparatem Fuji HS20 z szerokim obiektywem 24mm, potężnym zoomem 30x! Ale przede wszystkim na paluszki, z wizjerem i ruchomym wyświetlaczem.
Jeszcze tylko doczekam się paczki z częściami do kuchenki i będę mógł wreszcie znów rozwinąć skrzydła i ruszyć w podróż :) Po ponad miesiącu zasiedzenia tym razem w Cuence baaardzo mi tęskno za drogą!