Po w sumie 2 miesiącach oczekiwania doczekałem się ostatniej przesyłki z częściami do kuchenki (pompa paliwa) – wreszcie mój karawan gotów do mojego normalnego życia w drodze :)

Wtorek 29 lipca Bańos k. CUENCA – Cumbre+12km
Emocje dalszej drogi zbudziły mnie bez budzika skoro świt :) U ojca Ignacego skorzystałem z okazji spowiedzi i mszy po polsku, przygrywając na gitarze – nie wiem kiedy będę miał następną taką okazję! Po wspólnym śniadaniu, spakowałem do końca rzeczy do sakw.
Po 10ej ruszyłem z moim majdanem w drogę na południe. O Boże, co za radość być znów w drodze :) Po południu przyczaił się deszcz, więc znalazłem jakieś zadaszenie, pod którym mogłem zgotować swój tradycyjny obiad na kuchence – ryż i sałatka: cebula, czosnek, pomidor i jajko z ketchupem – mniam mniam :)
Po obiadku zaczął się podjazd i bujanie w obłokach, bardziej niestety deszczowych chmurkach. Taka długa przerwa od kręcenia, wymuszała na mnie częste odpoczynki.
Pod wieczór dokręciłem na jakąś przełęcz. W pobliżu znalazłem opuszczoną chatę i tam mogłem namiot rozbić pod dachem a od środka zablokować drzwi w razie odwiedzin wilków.

W czwartek 31go lipca w drodze zatrzymała się ekipa telewizji internetowej Fabiola Mora i nakręcili ze mną mały wywiad (trochę po angielsku, trochę po hiszpańsku)

Drogi na południe falowały mocno op kilkaset metrów przewyższeń, to w górę to w dół – oj dawał się we znaki 2 miesięczny zastój!
Gdzieś po drodze chciałem skosztować tutejszego bardzo popularnego cuy – nie wiedziałem co to jest ale trzeba spróbować. Gdy podano mi posiłek, spośród liści sałaty wystawały małe, jakby szczurze łapki! Jak się dowiedziałem, tym bardzo popularnym tutaj przysmakiem jest tutaj świnka morska! W Europie hoduje się jako pluszowe maskotki – przytulaszczki, coś dla oka a tutaj jako coś „na ząb”

Sobota 2 sierpień LOJA – Vilcabamba
Po dojechaniu na przełęcz, drogę przecinała trasa jakiegoś wyścigu rowerów górskich. Czasem mijali mnie po drodze, czasem na ostrzejszych zjazdach ja miałem przewagę nad nimi, bo masa bagażu dzięki grawitacji pchała mnie bystro z górki :)
Tak się akurat złożyło, że do Vilcabamba wjechałem przez metę tegoż wyścigu, nagrodzony burzliwymi brawami – no cóż, zawodnicy na samych góralach a ja też na góralu, tyle, ze z ponad 50kg ekwipunku :) Za uczestnictwo w wyścigu Loja-Vilcabamba zostałem tam tez nagrodzony medalem od samego burmistrza miasta Vilcabamba!
Tutaj spotkałem parę Polaków z USA, Kasia z Jackiem, poznanych wcześniej w Cuenca. Oni ugościli mnie u siebie pyszną polską strawą – barszczyk czerwony ze świeżych buraczków a do tego ziemniaczki ze skwarkami – niebo w gębie !!!
Wieczorem zeszliśmy do centrum, gdzie poznałem na drugim końcu globu ziomalkę z Nowego Miasta Lubawskiego – panią Halinę z domu Ewertowską, z mężem z Nigerii! Jaki ten świat mały! Potem zostaliśmy ugoszczeni przez jeszcze jedną miejscową Polkę Kasię z Omarem na obrzerzach Vilcabamba. Tam zostałem na noc.
Niedzielnym popołudniem po mszy rozstawiłem się i pograłem na rynku w Vilcabamba. Nie wpadło za wiele kasy ale poznałem za to prawie wszystkich pozostałych rodaków w tych okolicach :) Między innym poznałem Adriana, żyjącego z trójką dzieci w eko-wiosce Shambalabamba w okolicy.. Zostałem tam zaproszony na jak długo zechcę. Na obiad zaprosili mnie  Kasia z Jackiem i Halina z Frankiem do dobrej włoskiej pizzerii – po posiłku po jednym mocnym drinku Snake – 70% alk.! To tak na początek, bo potem zakupiliśmy wino i ucztowaliśmy na tarasie – dachu kamienicy przy polskich piosenkach i gitarze na żywo :)

Miasteczko Vilcabamba, położone w dolinie na ok 1500 m n.p.m, słynie z długowieczności – miejscowi ze względu na tutejszy niesamowity mikro-klimat dożywają tutaj często do 100-110 lat! Dlatego też wielu obcokrajowców osiedla się tutaj  na resztę życia, najczęściej ludzie z USA ale też z innych zakątków świata.

Poniedziałek 4 sierpień Vilcabamba, eko-wioska Shambalabamba
Dziś udałem się do Adriana do eko-wioski Shambalabamba. Chciałem poznać trochę jak  wygląda życie w wiosce, żyjącej jak najbardziej zapanbrat z naturą. Adrian pokazał mi cały obóz i wytłumaczył z grubsza jak tu się żyje. Część ludzi mieszka w jurtach (namiotach), część w domach zbudowanych na drzewach, niektórzy w tradycyjnych drewnianych chatach naziemnych. Ja mogłem pod zadaszeniem rozbić swój dom :) Głównym miejscem spotkań, posiłków, jest tu tzw. maloka – największa zadaszona przestrzeń z kuchnią, hamakami do sjesty, książkami. Oddzielnie jest świetlica dla dzieci, scena z nagłośnieniem i instrumentami, łazienki, prysznice, działki, ogród a także to co mnie, stolarza z zawodu ucieszyło najbardziej – stolarnia z wieloma maszynami do obróbki drewna :)
Toalety nie są tu spłukiwane wodą i odprowadzane do szamba – tu zasypuje się je po użyciu trocinami z popiołem i po upływie czasu powstaje z tego bardzo dobry nawóz. Odpady plastikowe – największa zmora współczesnej cywilizacji (potrzebują setek a nawet tysiąca lat na rozkład w naturze!), są tu zbierane, nabijane w plastikowe butelki (w jedną butelkę można nabić zaskakująco dużą ilość plastikowych worków!) i gdy powstają jakieś betonowe fundamenty pod nową zabudowę, to wbetonowuje je się jako wypełnienie.
Shambalabamba to młoda wioska, rozwijająca się i część z produktów, owoców, warzyw zakupuje się z zewnątrz ale docelowo ma być tu na tyle rozwinięte ogrodnictwo i sady, że stanie się samowystarczalna. Na razie prąd jest podpięty z zewnątrz, lecz ma tu także powstać hydro-elektrownia na rzece tuz obok.
Życie tutaj zaczyna się od śniadania we własnym zakresie – spiżarka dysponuje sporą ilością wegetariańskiej strawy – ja tradycyjnie sparzyłem płatki z rodzynkami. Od 9 do 13ej jest tutaj czas pracy dla społeczności. Każdy może tu sobie wybrać dogodne zajęcie jak np. praca w ogródku, sadzie, z ptactwem, jedna lub dwie osoby przygotowują obiad dla wszystkich. Budowanie dróg, ścieżek, socjalnych konstrukcji. Ja oczywiście z wielką ochotą wybrałem się do pracy w stolarni :) Przez kilka dni zajmowałem się w godzinach pracy wraz z Fernando – stolarzem z Argentyny, np. osadzaniem trzonków do narzędzi czy robieniem drewnianych skrzynek na sadzonki.
Obiady jadaliśmy wspólnie o 14:00 w gronie 10-15 osób - jedzenie wegetariańskie, każdego dnia tygodnia inna osoba przygotowywała inne posiłki, więc urozmaicone, bogate w energię i witaminy.
Popołudniowy czas jest już do własnej dyspozycji. Niektórzy uczą się gry na instrumentach, niektórzy je tworzą, różnego rodzaju gry i zabawy w maloka czy na świeżym powietrzu, kąpiel w rzece czy w stawie, książki – każdy może tu znaleźć także ciekawe popołudniowe zajęcia. Czasem wieczorami robiliśmy na scenie małe jam session z chętnymi muzykami.
Tak oto w eko-wiosce  Shambalabamba koło Vilcabamba spędziłem bardzo miło tydzień czasu i z wielką chęcią zostałbym tam na dłużej, gdyby nie czas, w którym chciałem przed kolejną zimą dojechać do Patagonii.

Poniedziałek 11 sierpień Vilcabamba – Yangana+12km
W Vilcabamba zaopatrzyłem się w miód, surowe bloki czekolady, musli i po takowym sytym, treściwym śniadaniu ruszyłem dalej na południe. Droga falowała w górę i w dół. Na obiad zatrzymałem się pod wiejskim zadaszeniem stadionu, gdzie zgotowałem sobie obiad, tym razem na bazie quinuy – bardzo popularny tutaj rodzaj drobnego zboża – gotuje się sporo szybciej od ryżu, w smaku trochę przypomina kaszę. Do tego smażona cebula z czosnkiem i kawałkami pomidorów z jajecznicą – mniaaam! Po kilkudziesięciu km falistej drogi nie miałem żadnych zabudowań po drodze, więc rozbiłem się gdzieś na dziko na łące, osłonięty krzakami od drogi.

Niestety ostatni odcinek, około 100km Ekwadoru górami do granicy z Peru w La Balsa, to była jedna z najcięższych przepraw drogowych a w zasadzie dużo bardziej błotnych! Tam pada bardzo często i równie często zdarzają się tam osuwiska ziemi, przez co droga zamienia się w bagno błota! A te z kolei zakleszcza się w błotnikach, na łańcuchu między zębatkami a hamowanie, to mielenie błota z piachem i kamieniami na obręczach koła! Pomijam już fakty estetyczne, że coraz doskonalej komponowałem się wraz z rowerem w kolorystykę błotnistego otoczenia! Musiałem 2-3 razy dziennie korzystać z okazji i zmywać błoto choćby z łańcucha, zębatek czy hamulców, by nie zakatować ich na ostrych zjazdach i podjazdach!

Sobota 16 sierpień granica EKWADOR – PERU
Rano ruszyłem z El Chorro i po kilkunastu km polnej drogi dojechałem do granicy z Peru.

W Ekwadorze przez 5 miesięcy podróży (w praktyce 2 mies. jazdy) pokonałem 2870 km ale jak do tej pory w innych krajach średnia wynosiła 15km/h tak tutaj przez mnogość gór prędkość średnia spadła do zaledwie 11km/h!

Na szczęście jedyną konsekwencją przesiedzianej o 2 miesiące wizy ekwadorskiej był zakaz powrotu do tego kraju w danym roku kalendarzowym – przeboleję :)
Po 13tej przez most na rzece opuściłem Ekwador i wjechałem do Peru

ZDJĘCIA TYMCZASOWO NA:

https://plus.google.com/photos/107659014215291703115/albums/6140316748617772977