Drukuj

Piątek 22 sierpień Pedro Ruiz (800m) – CHACHAPOIAS (2360m)
Dziś droga zaczęła się powoli wspinać pięknym malowniczym wąwozem wzdłuż rzeki.

Jednak ostatnie 15 km do miasta, był ostrzejszy podjazd. Po 16ej dotarłem do centrum Chachapoias – bardzo mile zaskoczył mnie widok pięknej kolonialno-republikańskiej zabudowy starówki! Do tego mój wzrok ucieszył ładny deptak – będzie gdzie pograć :) Po  chwili rozpoznania w terenie wróciłem się na deptak i ustawiłem do grania. Zainteresowanie było spore i w 2 godziny udało mi się ugrać pierwsze kilkadziesiąt soli – będzie na papu na kilka dni :)
Pod wieczór rozglądałem się za noclegiem. Straż w Peru nie jest zawodowa jak w Ekwadorze czy Kolumbii lecz ochotnicza i nie zawsze się zgadzają na przygarnianie pod dach wędrowców. Udało mi się jednak za free rozbić namiot na parkingu jednego hotelu :)
56km, 5h, Ø11,2

Niedziela 24 sierpień KUELAP
Rano wraz z grupą kilkunastu turystów pojechaliśmy busem pierw z 500m w dół rzeki a potem polną drogą wspinaczka na 3000m do ruin KUELAP – starożytne miasto ludu Chachapoias (wstęp 15 soli) Miasto powstało 300-500 lat po Chrystusie i finalnie zamieszkiwało ok. 3500 ludności. Położone na górze i otoczone 7-10m wysokości murami z 3 wąskimi wejściami świetnie spełniało funkcję obronną dla jego mieszkańców. Dopiero gdy w średniowieczu wkroczyli Hiszpanie, to wybili mieszkańców i zniszczyli to miasto. Z jego murów roztaczają piękne widoki na okoliczne góry.

Poniedziałek 25 sierpień Wodospady GOCTA
Dziś pojechałem busem za 20 soli na drugą wycieczkę do wodospadów Gocta (wstęp 10 soli).
Stamtąd 2 godziny pieszo pośród bujnego gąszczu do samego wodospadu. Wodospad Gocta 771m składa się z 2 części: wyższa, niewidoczna u jego podstawy 231m i część dolna widoczna w całej okazałości 540 metrów wysokości! Jest to jeden z najwyższych wodospadów na świecie! Robi to spore wrażenie, będąc już ze 100m przed samym wodospadem, odczuwa się bryzę spadającej z ponad pół kilometra pionowej ściany wody!
Po powrocie ze stronki podesłanej mi przez Adelę: www.cycleroute.org, ściągnąłem sobie wykres trasy do kolejnego większego miasta - czekają mnie duuuże fale Dunaju: z Chachapoias na 2300m na 1000-3600-950-3000 na 2400m do Cajamarca!

Czwartek 28 sierpień Dolina rzeki MARAŃON
Faktycznie te dni dały mi sporo wycisku kondycyjnego na długich kilkudziesięciokilometrowych podjazdach! Wczoraj musiałem się wtargać na przełęcz 3600m. Na zjeździe załapałem się na nocleg u gospodarzy, którzy dziś rano poczęstowali mnie sytym śniadaniem – zupa z makaronem, plus gotowane jajko i ziemniaki w mundurkach. Dziś kontynuowałem zjazd, opatulony pierw jak na zimę, potem stopniowo rozbierając się aż jak na lato! Krajobrazy doliny rzeki Marańon, były jednymi z najpiękniejszych jakie widziałem do tej pory na tym kontynencie! W sumie 60 km ładnym asfaltem 5-10% w dół do mostu na rzece Marańon na 950m. Tam po przerwie na lunch zaczął się podjazd w pocie czoła! Prócz kremu przeciw słonecznego musiałem też natrzeć się repelentem na owady. Teraz czekała mnie mozolna wspinaczka, tym razem 50 km 5-10% podjazdu! Po drodze po 12km podjazdu, przenocowałem przy jakiejś opuszczonej chacie pod dachem, gdyż nie było opcji przy czyimś domu.
Kolejnego dnia musiałem podjechać jeszcze prawie 40km, co zajęło mi prawie cały dzień. Przed przełączą zgotowałem sobie obiado-kolację, pyszne spagetti z pięknymi widokami :) A wywierają niesamowite wrażenie dolina rzeki położona 2000m poniżej!
Chwile potem dojechałem na przełęcz 3000m a stamtąd 15km serpentynami w dół do miasta Celendin. Udało mi się przenocować na posterunku policji.

Poniedziałek 1 wrzesień Bańos del Inca
Dziś po 20km podjazdu na 3700m łagodny zjazd do Bańos del Inca. Tu znajdują się bardzo popularne w całym Peru gorące źródła termalne. Po ostatnim trudnym górzystym tygodniu, to był bardzo dobry relax – kąpiel w gorących źródłach (wstęp 6 soli), małe pomieszczenia indywidualne z basenem 2x2m, 1m gł, gdzie sam regulujesz jak gorącą (do 78 stopni!) czy też jak zimną wodę sobie życzysz – po 3 setach gorąca, zimna woda na zmianę poczułem się jak nowo narodzony :)
Na nocleg udało mi się załapać przy tutejszej parafii :)

Wtorek 2 wrzesień CAJAMARCA
Koło południa po 8 km dojechałem do centrum Cajamarca. Po rundce zwiadowczej namierzyłem informację turystyczną a w niej mapę i kilka cennych informacji. Potem zabrałem się za reperowanie budżetu przez granie – zainteresowanie było spore i szło ładnie :)
Od środy straż miejska zaczęła się coraz częściej przyczepiać do tego, że nie mam zezwolenia na granie. Ruszyłem więc do urzędu miasta, by tam załatwić takowe zezwolenie. Bieganie po różnych biurach zeszło mi do piątku (w międzyczasie czasem udało mi se pograć bez zezwolenia).
Na nocleg nie udało się po raz 2gi w straży. Poprosiłem Szefa o wsparcie, o bezpieczny darmowy nocleg na parterze. Zajechałem spytać o możliwość noclegu na jednym ośrodku sportowym. Trenerzy na to, że nie można ale dali mi za to 50 soli na hotel, z którego z chęcią skorzystałem – Mówisz i masz! Proście a będzie wam dane :) Dzięki Szefie!

W piątek w końcu po raz pierwszy od 10 lat, udało mi się otrzymać moje pierwsze legalne zezwolenie na granie na ulicy! Gdy po raz kolejny straż miejska wypytywała mnie podczas grania o zezwolenie z dumą i uśmiechem na twarzy podałem im stosowny dokument :) W międzyczasie wokół mnie zebrał się już spory tłumek słuchaczy z 30-40 osób. A policjanci studiują i studiują moje zezwolenie. Po czym po kwadransie zwracają się do mnie:
- Ale nie ma pan tutaj pozwolenia na rower!
To mi strasznie podniosło ciśnienie! Ja na to:
- A co, może jeszcze oddzielnie zezwolenie potrzebuję na majtki?
Wykorzystałem jednak w tym celu zebrany jeszcze liczniej tłum i powiedziałem:
- To jest właśnie: Witamy w PERU gringos!
Na to tłum zareagował wrzawą na straż miejską i zaczęli wołać:
- Graj gringo, graj!!!
Ja po tym straciłem ochotę do grania ale ludzie naciskali mnie coraz bardziej bym grał, więc w tym nastroju nerwowym na na myśl przyszedł mi utwór The Cranberis: Zombie - podczas śpiewania refrenu wskazywałem ręką na straż miejską, co powodowało, że cały tłum łącznie ze mną śpiewał:
"Zooombi, zooombi, zooombi!"
Finalnie straż poddała się i odpuścili. Przyznam, że dawno nie miałem takiego wsparcia ze strony publiki :)

Wtorek 9 wrzesień San Marco – Cajabamba
Tak jak wykres wskazywał taką też miałem falistą (góra, dół) drogę. Po wieczór dojechałem do Cajabamba, gdzie ucieszył mnie widok deptaka. Po rozejrzeniu się po mieście, wróciłem by tam pograć. Podczas grania dostałem propozycję nagrania mojego śpiewania przez jednego studenta dźwięku. Umówiliśmy się na jutro.
Rano spotkałem się z Arnoldem, który rozstawił na deptaku swój sprzęt do nagrywania audio tak, ze w trakcie nagrywania ludzie mogli też coś wrzucać do pokrowca. W trakcie dałem aparat jego dziewczynie Grecie, która ponagrywała trochę vidoe. Zrobiliśmy godzinne nagranie kilkunastu coverów w moim wykonaniu. Jak się potem okazało to byli odpowiedni ludzie na odpowiednich miejscach, bo Greta jest po szkole filmowej :) W wolnym czasie, gdy uda mi się to ogarnąć, postaram się coś z tego udostępnić.
Po południu znajomy Arnolda zaprosił nas na obiad a potem tata Arnolda na wywiad na żywo w tutejszym lokalnym radiu WN Cajabamba 100,5 FM – mój pierwszy wywiad na żywo i to po hiszpańsku! Niestety z nadmiaru wrażeń zapomniałem poprosić o nagranie z radia, którego nie dokonano. Miałem sporo stresu przed nagraniem ale jak już zagrałem, to stres prysnął. Wcześniej w 2005 roku miałem wywiad w mojej kochanej radiowej Trójce u pana Henryka Sytnera o mojej planowanej wtedy podróży rowerowej dokoła Europy ale to nie szło na żywo, więc nie miałem takiego stresu :)
Wieczorem na rynku zrobiliśmy małe show: Arnold z Gretą robili wielkie mydlane bańki, bańki w bańkach a ja do tego przygrywałem na gitarze – zebrała się spora dopingująca nas publika :)
Żeby wrazeń tego dnia nie brakowało, to po powrocie do domu Arnolda okazało się,że jego tata radiowiec ma kolekcje kilku tysięcy płyt CD z różnego rodzaju muzyką! W trakcie przesłuchania  części płyt, w ruch poszło piwko ale w tradycyjny peruwiański sposób, nie tak jak u nas każdy pije ze swojej butelki, tylko pije się z jednej butelki i jednej szklanki: pierw jedna osoba polewa sobie piwo w szklankę a butelkę podaje kolejnej osobie, która czeka aż pierwsza osoba dopije szklankę. Resztę piany wytrząsa się na podłogę i podaje szklankę osobie czekającej z butelką. I tak butelka ze szklanką krąży dokoła kręgu :)
Udało mi się w międzyczasie kilka płyt przerobić na mp3 do wysłuchania w drodze a wieczór przy dobrej latyno-muzyce i ciekawych opowieściach upłynął nam bardzo mile do późnego wieczora czy też wczesnego ranka :)

Czwartek 18  wrzesień Pallasca (3100m)+40km – Chuquicara (500m)+20km
Dziś już łagodnie zjeżdżałem wzdłuż rzeki.  Koło południa zjechałem do Chuquicara na 500 m n.p.m. Stąd było zaledwie 60 km do wybrzeża i myślałem o tym, żeby zjechać aby się wykąpać. Słyszałem jednak, o niebezpiecznym mieście Trullijo na wybrzerzu, gdzie wielu rowerzystów było napadniętych. Chciałem więc zjechać tylko do Chimbote, najbliższego miasta na wybrzeżu. Spotkałem akurat przejeżdżających ludzi z tego miasta i powiedzieli mi, że Trullijo jest niebezpieczne ale Chimbote jeszcze bardziej, że nawet miejscowi boją się tam o swoje życie! Po tej rozmowie wybiłem sobie z głowy wypad rowerem na wybrzeże! Skryłem się przed palącym słońcem w cieniu drzewa i zjadłem jakieś kanapki z bananem. Na posterunku chciałem sfotografować jakąś dokładniejszą mapę regionu ale nie mieli żadnej! Policjant narysował mi jedynie ręcznie mapę z odległościami od wioski do wioski podanymi w czasie jazdy autem – średnio co 0,5h czyli rowerem co ok. 2h.
Do pokonania miałem ok. 70km polnej drogi w górę rzeki Santa. Na taki dystans polnej, kamienistej drogi sporym ułatwieniem było upuszczenie powietrza z 50 do 30 PSI – teraz śmigało się prawie jak limuzyną :) 3-4 godziny później dotarłem koło 17ej do wioski i tam gospodyni udostępniła mi pomieszczenie na rozbicie namiotu. Po ostrzeżeniach Adeli i Krzysia, którzy mają już za sobą podróż rowerem po Peru z przykrymi zdarzeniami rabunkowymi, unikałem jak tylko się dało spania na dziko (za czym trochę mi tęskno)
Kolejnego dnia chciałem w wiosce zostawić śmieci ale kazali mi wyrzucić na brzeg rzeki, mówiąc że rzeka wszystko zabierze! Tak, i popchnie do oceanu! Wolałem więc wywieść je za wioskę i bio odpady to najmniejszy problem, z natury przyszło i natura szybko pochłonie. Ale najgorszy jest plastik, który potrzebuje setek do tysiąca lat, by natura to rozłożyła! Lecz zamiast wyrzucać na pobocze czy do koryta rzeki, gdzie będą się przewalać długo po ziemi, wolałem je zakopac gdzieś pod skarpą – z czasem ziemia się obsunie i pod większą warstwą ziemi trochę szybciej się będą rozkładać! Przepraszam cię moja MATKO NATURO, że ja też niestety cię zanieczyszczam śmieciami! WARTO NAM SIĘ STARAĆ UNIKAĆ KUPNA PRODUKTÓW W PLASTIKU CZY Z PLASTIKU (choć w tych czasach, to naprawdę trudne!) I JEŚLI MAMY WYBÓR, TO KUPOWAĆ W PAPIEROWYCH, SZKLANYCH CZY METALOWYCH OPAKOWANIACH,KTÓRE NATURA DUŻO SZYBCIEJ PRZYSWOI !!!

Poniedziałek 6 październik Chavinillo (3500m) – przełęcz 4000m i Korona INKÓW – HUANUCO (1900m)
Podjazd po kilku km zaczął się w deszczu i z temperaturą kilkunastu stopni na tej wysokości i zimnym wiatrem studziły mnie aż zanadto na podjeździe! Do tego ujrzenie na przełęczy Korony Inków w deszczowych chmurach było bliskie zeru! Ale dla Szefa nic niemożliwego! Zatem poproszę o chwilę przejaśnienia. W międzyczasie zajechałem pod sklep na jakieś ciacho i czekoladę. Deszcz przestał padać i chmury zaczęły się podnosić. Podjechałem na punkt widokowy i widok na górę Korona Inków był już w pełnej okazałości! Dzięki Szefie :) Po foto-sesji ruszyłem lekkim podjazdem trochę wyżej a potem już serpentynami z górki na pazurki :)
Koło 18ej przed miastem zwiedziłem jeszcze ruiny Kotosh. O zmroku udało mi się dojechać do miasta Huanuco na 1900m. Tu mimo wieczoru było przyjemnie ciepło. Udało mi se załapać na nocleg przy kościele St. Sebastian. Poszedłem na mszę wieczorną, nadrobić niedzielną nieobecność.
74Km, Ø 13,8km/h

PIERWSZE SOBOTY MIESIĄCA
Dziś rozpocząłem cykl różańcowy o wstawiennictwo Najświętszej Maryi za mnie w godzinie śmierci. Przez 5 pierwszych sobót miesiąca należy się wyspowiadać, na mszy przyjąć Chrystusa w komunii. Następnie odmówić różaniec i przez kwadrans rozważyć tajemnice różańca. Niestety będąc w podróży nie zawsze udaje się to w wyznaczonym czasie, więc czynię to w najbliższym możliwym czasie. Jak to ktoś kiedyś powiedział: Myjcie się, bo nie znacie dnia ani godziny! Czyli dbajcie o czystość nie tylko ciała ale i ducha, bo nie wiadomo kiedy nam przyjdzie zejść z tego świata! A ja po wypadku w Kenii byłem już bardzo blisko tej chwili! Ale święty Piotr przed bramą do Nieba zwraca się do mnie:
- Prrrrr, nazat! Jeszcze nie czas na Ciebie!
No to wróciłem, co będę tak w zaświatach tkwił!
Od tego czasu staram się być w stanie łaski uświęcającej, to znaczy mieć możliwość i przyjmować Chrystusa raz w tygodniu w komunii świętej! Dzięki temu przestałem bać się śmierci. Dzięki pierwszym sobotom miesiąca wiem, że Maryja wstawi się za mną w godzinie śmierci i nie trafię do piekła. Za to wiem, że prędzej czy później wejdę do Nieba, w zależności ile czasu przyjdzie mi odpokutować za moje grzechy w Czyśćcu.

Sobota 11 październik  CERRO DE PASCO – Altiplano 4000m - Ninacaca
Po wyjechaniu z doliny miasta po kilku km zjechałem na duzy płaskowyż na wys. ok. 4000m. Mimo tego, że dalej było płasko jak na stole, to ze względu na bardzo rozrzedzone powietrze oddycha się dużo trudniej. Zawartość tlenu w powietrzu jest miej więcej stała i wynosi ok. 30%. Tyle, że na poziomie morza ciśnienie wynosi ok. 1000 hPa a tu 600-700 hPa  co obniża ilość wdychanego tlenu średnio o 30% ! Powodowało to nawet na płaskich odcinkach przerwy na odpoczynek co 2-3 km. Ale z czasem (z tygodnia na tydzień) organizm przywyknie.

Wtorek 14 październik TARMA (3000m) – San Ramon (800m)
Dziś piękny długi zjazd 2200m niżej na poziom dżungli :) Pogoda dopisywała i z każdą chwilą było coraz cieplej i cieplej, jak miło :) Słonko ładnie zaczęło przygrzewać i musiałem się zaraz natrzeć kremem z filtrem przeciwsłonecznym ale także repelentem! W miarę zjazdu robiło się coraz bardziej zielono i zaczęły się pojawiać stragany ze świeżymi owocami – cóż za słodki widok :)
Przed południem po 66km zjazdu dotarłem do kościoła w San Ramon. To tutaj około 2 lata wcześniej byli także Adela z Krzysiem – moi kompani z Afryki. Odwiedzili tutaj jednego polskiego księdza. Jak się niestety dowiedziałem w biurze parafialnym, ksiądz Grzegorz, który gościł tu Adelę i Krzysia, został przeniesiony gdzieś w głąb dżungli i nici ze spotkania. W diecezji było jeszcze kilku innych polskich misjonarzy ale najbliższy z 80km stąd w Oxapampa, z 1000m wyżej! Poznałem tam jednak Polkę Ninę, świecką misjonarkę. Z nią przegadaliśmy trochę wymieniając się swymi przygodami i doświadczeniami z Peru.
Przemyślałem sobie, że fajnie byłoby zobaczyć trochę dżungli ale to przynajmniej dodatkowo 1-2 tygodnie a za kilka tygodni zaczyna się pora deszczowa i kontynuacja rowerem w takich warunkach nie bardzo mi się uśmiechała.
66Km, Ø 24km/h!
W środę po śniadaniu zjechałem jeszcze do La Merced, większego miasta u progu dżungli – nic ciekawego! Wróciłem do San Ramon dopakować moje tobołki i ruszyłem w drogę powrotną do Tarmy. Zaczęła się powolna wspinaczka z powrotem w góry ale gra muzyka (z mp3) i jest git :)
59km, 6:14h, Ø9,4
W czwartek po południu dojechałem z powrotem do Tarmy. Po obiadku i ciachu pograłem trochę dla podreperowania budżetu. Wczoraj po drodze autem zatrzymała się jedna rodzina ze Stanów, która dała mi adres i zaprosiła do siebie do Tarmy. Wieczorem pojechałem zatem pod wskazany adres, gdzie Dennisi Becky Crouse ugościli mnie bardzo serdecznie. Okazało się że oni mają polskie korzenie – sprzed 5ciu pokoleń :)
41km, 4:25h, Ø9,2

Piątek 17 październik TARMA (3000m) przełęcz 4100m – Jauja (3400m) Test z mate de coca.

Po wspólnym śniadaniu z rodziną Crouse i kolejnej dłuższej pogawędzie, koło 10ej ruszyłem na kolejny długi podjazd – 20km i 1000m przewyższenia. Dziś wypróbuję sposób, w jaki radzą sobie tubylcy ze zmęczeniem i większymi wysokościami – liście koki. Nie wiedziałem ile się tego zażywa, wiedziałem tylko, że się  je żuje. Wziąłem więc całą garść liści i zacząłem je przeżuwać a potem trzymałem je jak chomik w policzku od czasu do czasu na podjeździe przeżuwając ponownie i wyciskając z nich kolejną porcję cennego soku. Tak jak wcześniej na podobnych wysokościach przy długich podjazdach odpoczywałem co  5-10 min na 2-3 minuty, tak teraz udało mi się podjeżdżać pół godziny bez odpoczynku! Czad!  Nie jest to tak jak sobie wcześniej wyobrażałem odczuwanie jakiejś dodatkowej energii. Po za\zyciu przestaje się odczuwać zmęczenie, głód i pragnienie! Przy czym z tym ostatnim trzeba uważać i mimo braku pragnienia pić, bo w przeciwnym razie można się odwodnić a to może być poważne w skutkach!
Po 24 km i 3h podjazdu osiągnąłem przełęcz 4100m. I o dziwo nie czuję zmęczenia, głodu ani pragnienia! Normalnie po takim wysiłku wciągnąłbym konia z kopytami! Wodę piłem mimo to i tak na logikę przegryzłem chociaż kawałek czekolady.
W drodze spotkałem innego rowerzystę Neil Churchard z UK, który tak jak ja jest w podróży rowerowej dokoła świata. Przegadalibyśmy z chęcią dłuugo, wymieniając się przygodami z różnych zakątków świata ale było już późno a zostanie tutaj pod namiotami na noc, wymroziło by nam tyłki! Ruszyliśmy więc każdy w swoją stronę. Miałem to co uwielbiam – długi łagodny zjazd :) Po 30km frajdy dojechałem do Jauja. Przypomniałem sobie, że prócz śniadania i czekolady nic dziś nie jadłem ale mimo, ze nadal nie byłem głodny (liście koki działają niesamowicie!), to wmusiłem w siebie wegetariański (dziś piątek) obiad na kolację za 5 soli! Zdaje mi się, że przesadziłem zdrowo z ilością liści koki, bo jeszcze przez pół nocy nie mogłem zasnąć!

Piątek 24 październik  Huanta-6km – AYACUCHO
Po południu dojechałem do Ayacucho. Miasto bogate w ilość ładnych kościołów, ma także deptaki, więc po posiłku siadłem i zacząłem grać na jednym z nich. Niestety w dość krótkim czasie straż miejska zaczęła się przyczepiać do mnie o zezwolenie na granie! Planowałem tutaj pograć tylko przez weekend, więc nie opłacało mi się poświęcać kilku godzin na latanie od biura do biura, by załatwić zezwolenie! Zacząłem więc ściemniać, że nie mówię po hiszpańsku i na pytania straży odpowiadać po angielsku. Zebrana już dokoła spora grupka słuchaczy, zaczęła się zaraz wstawiać za mną i straż odpuszczała :) Lubię taką publikę :) Gdy grałem polską piosenkę Maryli Rodowicz, podszedł do mnie typowy Peruwiańczyk (ciemne włosy, cera) i w refrenie dołączył ze mną do śpiewu:
„Kololowe jalmalki”
Szczęka opadła mi do ziemi! Okazało się że Manuel studiował w Polsce architekturę na UJ i przez ten czas żył z grania peruwiańskiej muzyki w wielu polskich miastach! Ma także żonę Polkę! Zaprosił mnie do siebie i wraz z jego żoną ugościli serdecznie i po polsku przegadaliśmy do późnego wieczora :)
Tak też miło spędziłem sobotę w ciągu dnia grając a wieczorem gawędząc z Manuelem i jego żoną po polsku :) Tutaj także załapałem się na artykuł w gazecie.
Od poniedziałku oni wracali jednak do pracy, więc niedzielnym popołudniem przeniosłem się do domu starców prowadzonym przez zakonnice, do których dostałem kontakt od księdza, który nocował mnie po drodze.
Z grania udało się całkiem ładnie zarobić w ten weekend, więc chciałem spełnić moje koleejne marzenie i przejechać się koleją peruwiańską w górach. Na necie znalazłem informacje o pociągach z Huancavelica do Huancayo. Bardzo przystępna cenowo opcja kolei górskiej Macho Train za 9 lub 13 soli! Pociąg w poniedziałki, środy, piątki jeździ z Huancayo do Huancaveliki a wtorki, czwartki, soboty Huancavelica – Huancayo. Zaplanowałem więc jutro pojechać busem, okazją do Huancavelica, stamtąd we wtorek pociągiem do Huancayo i z powrotem busem do Ayacucho.

EMOCJE PERUWAIŃSKĄ KOLEJĄ

Tak jak planowałem, tak w poniedziałek zostawiłem rower u sióstr a w plecak spakowałem trochę rzeczy na kilka dni i ruszyłem busem i okazjami do Huancavelica.
Wtorek 28 październik Pociągiem Huancavelica (3700m) – Huancayo (3400m)
Wstałem skoro świt, zjadłem jakąś kanapkę przy ulicznym straganie i obleciałem jeszcze na szybko za jasnego po mieście. Kupiłem bilet na pociąg za 13 soli i o 6:20 (o dziwo 10 min. przed czasem!) spalinowa lokomotywa wraz z 4 wagonami ruszyła w drogę. Pierwsze najciekawsze pół godziny trasa biegła wąską doliną z wysokimi, spiczastymi górami dokoła.  Szlak  łagodnie opadał wzdłuż rzeki, przemierzając 38 tuneli i kilka mostów.
Koło 9:00 zjechaliśmy do Mariscal Caceres na 2900m. Stąd pociąg zaczął się powoli piąć w górę rzeki Mantaro. Po 5 godzinach dojechaliśmy do Huancayo. Po tej jeździe koleją górską Macho Train, złapałem ochotę na więcej wrażeń! Sprawdziłem na terminalu połączenia busem do Limy. Na internecie przez kuzynkę Anię Belka (Kitowską) dostałem kontakt do Limy do Peruwianki Cecylii, która studiowała w Polsce i świetnie mówi po polsku. Wcześniej Ania wraz z Szymonem i kilkoma innymi Polakami nocowali u niej przed podróżą rowerami dokoła jeziora Titicaca. Cecylia zgodziła się, bym mógł u niej przenocować w Limie. Jest lokum w stolicy, to już pół drogi do sukcesu. Gorzej niestety z zakupem biletu na pociąg linią Malinowskiego z Limy do Huancayo! Zostały już tylko ostatnie 2 miejsca na poranny pociąg 31 października, który jeździ tylko raz w miesiącu tam i z powrotem! Cena w jedną stronę 120 soli (ok. 130 zł) tyle, że coś system nie chciał zaakceptować zakupu! Trudno, gra jest warta świeczki i zaryzykuję zakup już na miejscu w Limie.

Środa 29 październik Busem HUANCAYO – LIMA
Rano pojechałem na terminal. Znalazłem busa do Limy za 15 soli (7h), który szykował się właśnie do odjazdu :) W dodatku załapałem miejscówkę na górnym pokładzie na samym przedzie z ładną panoramą! W trakcie podróży mogłem znów praktykować swój język hiszpański. Dopóki jakaś przekupka zaczęła przez mikrofon reklamować jakieś płatki oczyszczające jelita, opisując  szczegółowo procesy trawienne i wydalanie! Wtedy wolałem się przerzucić na słuchanie swojej muzyki i podziwiać piękne górskie pejzaże za oknem.
Koło 11:00 przekroczyliśmy przełęcz Abra Anticona 4815m. Odtąd zaczął się najbardziej malowniczy odcinek trasy! Droga zaczęła się wić serpentynami, tunelami, mostami w dół doliny, przecinając się często z linią kolejową, którą mam nadzieję wracać za kilka dni :) Aż trudno sobie wyobrazić, że skoro droga asfaltowa wiedzie takimi ostrymi serpentynami, to jak tutaj udało się prowadzić szlak kolejowy !!!
Koło 15:00 dotarliśmy na terminal główny Terrestre w Limie. Tu niestety nie znalazłem żadnej informacji turystycznej, by dostać mapę czy jakiekolwiek informacje! Na szczęście na odwrocie mojej mapy Peru, miałem także mapę całego miasta – przeżyję :) Dowiedziałem się jak dojechać do centrum busikiem komunikacji miejskiej. Było jeszcze wcześnie, więc chciałem wykorzystać ten krótki czas 2 dni, by zobaczyć jak najwięcej w Limie. Po dojechaniu do centrum, przeszedłem się po starym mieście na plac St. Martin z piękną kolonialną architekturą dokoła. Stamtąd deptakiem 6 przecznic do placu Maine Square. Tam w informacji turystycznej dostałem mapę, dowiedziałem się gdzie i kiedy jest w miarę bezpiecznie a gdzie i kiedy lepiej nie chodzić. Polecono mi wieczorny pokaz fontann w parku La Reserva. Dostałem też namiary do miejsca, gdzie mogę kupić bilety na pociąg. Niestety jak się okazało na miejscu, wszystkie bilety już wyprzedane!  Ale klops! Wyszukałem zatem opcję awaryjną: koncert zespołu Los Ardiles, którego muzyka przypadła mi do gustu, zwiedzić na spokojnie Limę i wrócić busem do Ayacucho.
Przeszedłem się ze starówki do parku La Reserva na wieczorny pokaz fontann (wstęp 4 sole) Owszem, fajnie kolorowo podświetlane fontanny, różnej wielkości i kształtów ale jak dla mnie to pikuś, w porównaniu z jedną dużą fontanną w Barcelonie przy pałacu Montjac, która zmienia kształty i kolory i to wszystko w rytm muzyki!
Stamtąd przeszedłem się jeszcze z 5 km dalej wzdłuż ruchliwej ulicy, bo busy były wypchane po brzegi a do tego spore korki. Doszedłem do Cecylii, w drzwiach domu przywitała mnie młoda dziewczyna płynną polszczyzną przedstawiając się jako Cecylia. Ale coś mi to było podejrzane: za czysta polszczyzna jak na obcokrajowca a do tego taka słowiańska uroda, nie bardzo wyglądała na Peruwiankę! Okazało się, że próbowała mnie wkręcić Asia z Krakowa, która także gościła u Cecylii ze swoją córką Gają :) Chwilę potem poznałem samą Cecylię, pogodną, niesamowicie otwartą na ludzi Peruwiankę, dobrze mówiącą po polsku ale z akcentem latynoskim :) Siedliśmy przy herbatce i przegawędziliśmy do późnego wieczora. Ona studiowała na UJ i spędziła ponad 10 lat w Polsce. Gdy wróciła do Peru, przez jej dom przewijało się bardzo dużo Polaków, wyprawy górskie, rowerowe, motocyklowe i.t.d. Skorzystałem z internetu i w końcu udało mi się dokończyć rezerwacji i zakupu biletu na pociąg z Limy do Huancayo :) Huraaaaa :)
W czwartek po śniadaniu przejechałem się na wybrzeże do Miraflores. Chciałem zobaczyć po raz pierwszy w życiu wybrzeże trzeciego oceanu – Pacyfiku! Zszedłem na brzeg i myślałem o kąpieli ale zimna woda a tym bardziej jej czystość – widoczność do 10 cm! - nie zachęcała do tego wyczynu :) Za to z tarasów na klifie był całkiem ładny widok na wybrzeże. Przejechałem się do kościoła Las Nazarenas, sanktuarium De Los Milagros, bardzo licznie odwiedzany przez wielu pielgrzymów. Wieczorem z Cecylią przeszliśmy się do znajomych Cecylii, kolejnej trójki Polaków, Pawła, Mirka i Gosi, na kawuchę i pogaduchę do późnych godzin wieczornych :)

PODRÓŻ KOLEJĄ MALINOWSKIEGO

Piątek 31 październik
Rano (po zaledwie 3 godzinach snu!) wstałem o 5:00, zrobiłem tylko herbatę w termos i ruszyłem busem do centrum. Stamtąd przez rzekę Rimac szedłem do stacji kolejowej. Ale zatrzymał mnie policjant i powiedział, że w tej części jest niebezpiecznie, nawet o świcie i odeskortował mnie w pobliże stacji kolejowej. Tam byłem prawie godzinę przed czasem a że była duża kolejka (a ja bilet miałem już w kieszeni), to przeszedłem się jeszcze zobaczyć pobliski piękny kościół franciszkański.
O 6:40 już prawie bez kolejki przeszedłem kontrolę i wszedłem do pociągu na swoje miejsce. Zbiegiem okoliczności (co za śmieszne słowo:) miałem miejsce naprzeciw pary młodych Polaków, Sonia z Koszalina i Jurek z Olsztyna (rzut beretem od moich rodzinnych stron). Pociąg tutaj także ku memu zaskoczeniu ruszył chwilę potem, 15 min. przed czasem (planowany wyjazd o 7:00!) Na stacji żegnała nas orkiestra dęta. Przez miasto pierwszą godzinę lokomotywa spalinowa z 8 wagonami toczyła się powoli, pośród mżawki, korków i smogu 10 milionowego miasta.
Koło 9ej podano nam wliczone w koszt biletu śniadanie: kawa lub herbata mate do coca + kanapeczka (wielkość proporcjonalna do nazwy :)
Dopiero około 10ej zaczęły się ładniejsze widoki za oknem – wspinaczka coraz to bardziej stromymi zboczami doliny, tunele, mosty. W jednym z dłuższych tuneli zrobiliśmy pętlę 180 stopni i wyjechaliśmy z 200m wyżej!
Po ok. 100km o 10:30 dojechaliśmy do miasteczka Matucana na 2400m. Tu przerwa pół godzinna (w tym czasie 2 mniejsze lokomotywy zamieniono na jedną większą) W miasteczku można było się zaopatrzyć w różne pamiątki czy coś przekąsić. Na końcu składu był wagon z panoramicznym tarasem – widoki po drodze muszą stąd być rewelacyjne! Z tego co się dowiedziałem od jednej osoby z obsługi, można z tego tarasu korzystać bezpłatnie :) Gdy pociąg ruszył, ruszyliśmy i my z naszych miejsc korytarzem w kierunku tylnej platformy. Niestety po drodze był wagon kuchnia i tam nie mogliśmy przejść. A za nimi wagony wyższej klasy, droższej z dostępem do tego tarasu! My mieliśmy jednak opcję ekonomiczną, więc wróciliśmy na nasze miejsca i mogliśmy podziwiać widoki przeskakując z okna po jednej stronie wagonu na drugą stronę. Widoki na góry były coraz to piękniejsze. Wiele tuneli, mostów, serpentyn, kilka razy pociąg wspinał wie w górę zygzakami – raz przodem, raz tyłem i znów do przodu! Wyjeżdżał z jednego tunelu, mostem ponad drogą na drugą stronę doliny w kolejny tunel! Mimo iż po tylu latach podróży mam dobrą orientację w terenie, to trasa kolejowa tak niewiarygodnie się wiła serpentynami, zygzakami, tunelami, przecinała z drogą, że czasem traciłem orientację!
Koło 14:00 po 170 km podjazdu, długim tunelem wjechaliśmy na najwyższy punkt linii kolejowej, stacja kolejowa Galera na przełęczy 4781 m n.p.m.! Przez ponad 130 lat, był to najwyższy punkt kolejowy świata! Dopiero w 2005 roku w Chinach pobito ten rekord, osiągając 5072m n.p.m.
Na tej wysokości niektórzy pasażerowie mieli problemy zdrowotne: bóle głowy, wymioty Pomocne jest w tej sytuacji picie herbaty mate de coca. Ja nie miałem jednak z wysokością problemów, gdyż już od wielu miesięcy podróżowałem na wysokościach powyżej 2500m.
Pomysłowość naszego polskiego inżyniera Ernesta Malinowskiego szokuje swoimi rozwiązaniami. Na tym odcinku wznosząc się od poziomu morza do prawie 5000m i opadając do 3300m, pociąg pokonuje 63 tunele o łącznej długości 6 km i ponad 30 mostów!
Po około pół godzinnej przerwie na przełęczy i zamianie lokomotywy na inną (prawdopodobnie z lepszymi hamulcami na zjazd) ruszyliśmy dalej już łagodniej w dół. Koło 15:00 podano obiad, na moje życzenie (ze względu na piątek) dostałem danie wegetariańskie. Koło 16ej kwadrans postoju w La Oroya na 3700m. Po kilkudziesięciu kolejnych kilometrach teren się wypłaszczył i wjechaliśmy w rozległą dolinę rzeki Mantaro. O 19:00 planowo po 12 godzinach podroży i 350km dojechaliśmy do Huancayo, gdzie powitał nas zespół muzyczny z tańcami ludowymi. Zjedliśmy coś na mieście i po konsultacji telefonicznej pojechaliśmy do księdza Jacka i Maćka na nocleg.
W sobotę 1 listopada poszedłem na mszę w święto zmarłych pomodlić się za moich rodziców i bliskich zmarłych. Po śniadaniu wyjechałem na wylotówkę w kierunku Ayacucho. Stamtąd autami colectivo i okazjami do wieczora udało mi się przejechać 260km do Ayacucho.
W niedzielę w ramach zaduszek wieczorem były imprezy z ogniskami, tańcami, przebierańcami i fajerwerkami odpalanymi na wysokich 15m wieżach z kijów bambusowych! Co jakiś czas przez tłum ludzi przebiegał jakiś przebieraniec z figurą rozświetlaną także fajerwerkami!

ZDJĘCIA TYMCZASOWO NA:

https://plus.google.com/photos/107659014215291703115/albums/6140316748617772977