Drukuj

 

Wtorek 4 listopad AYACUCHO (2700m) – Chiara (3500m)

Po ponad tygodniu bogatym w moc wrażeń, czas było wrócić do mojego normalnego życia w drodze :) Stąd czekał mnie najtrudniejszy odcinek podróży po Peru,

600km do Cuzco, gdzie 5 razy będę musiał pokonywać różnice wzniesień między 2000m a 4000m! Dziś miałem jeszcze trochę spraw do załatwienia w mieście i ruszyłem dopiero koło południa. Przejechałem tyko 25 km ale tylko podjazdu.

Środa była dużo bardziej męczącym dniem, bo po 20 km podjazdu wjechałem na altiplano na ponad 4000m z nadzieją, że znajdę jakąś knajpkę i zjem gotowy obiad, bo na gotowanie nie byłem zbytnio gotowy. Okazało się że musiałem jechać tym płaskowyżem jeszcze 40 km i nie minąłem ani jednej chaty! Dopiero potem zaczął się długi zjazd i po w sumie ponad 80 km przed zmrokiem dojechałem do miasteczka Ocros, gdzie mogłem zjeść duży, syty obiad za 8 soli. Udało mi się załapać na nocleg pod dachem w tutejszej szkole. Byłem tak wycieńczony dzisiejszym dniem, że rozłożyłem namiot i padłem plackiem spać

82km, 6:40h, Ø12,2km/h

WYPRAWA NA RUINY CHOQUEQUIRAO

Wtorek 11 – sobota 15 listopad

Wczoraj po 2 dniach dojechałem z Abancay odbijając z głównej drogi 15 km polną drogą 800m w dół do Cachora. Adela z Krzysiem gorąco polecili mi, by wybrać się stamtąd na inkaskie ruiny Choquequirao, dużo mniej oblegane przez turystów, przede wszystkim ze względu na to, że można tam dojść tylko pieszo po 2 dniach marszu w jedną stronę. W Cachora skorzystałem z gościnności Holendra Jana u których gościli także Adela z Krzysiem. Jan poinstruował mnie jak się przygotować na tę wędrówkę. Dla gościa z małym doświadczeniem pieszych, kilkudniowych wypraw, to było trochę stresujące przygotowanie.

Po wspólnym śniadaniu o 7:00 ruszyłem z plecakiem, namiotem i śpiworem (ok.12kg) na wędrówkę. Przede mną do pokonania było zejście z 2900m w dolinę rzeki na 1500m i wspinaczka na 3000m. W oddali po drugiej stronie doliny rzeki Apurimac, było widać piękne ośnieżone szczyty 5cio i 6cio tysięczników, najwyższy z nich Salkantay 6271m. Dziś po 8 godzinach marszu udało mi się zejść do rzeki Apurimac, gdzie przenocowałem na campingu za free.

Drugiego dnia wstałem z wielkim trudem, bólem mięśni i ruszyłem skoro świt w górę, bo później może być tu naprawdę gorąco! Po drodze co 1-1,5h marszu można znaleźć miejsce na odpoczynek, posiłek i w jednym z takich miejsc zjadłem śniadanie. Tam też dokupiłem 0,5 litra cziczy za 2 sole (napój z fermentowanej kukurydzy) która świetnie gasiła pragnienie! Ścieżka wiodła serpentynami ostro pod górę. Czasem spotykałem innych turystów, nielicznych o tej (deszczowej) porze roku. Szkoda, że na tą wędrówkę nie zabrałem liści koki, bo byłyby bardzo pomocne!

Koło 13ej doszedłem do kolejnego przystanku Mariampata. Byłem już tak zmęczony, że zostawiłem plecak na pobliskim campingu i tylko z wodą i aparatem ruszyłem 2 godziny dalej do samych ruin. Po drodze minąłem budkę strażniczą, gdzie pobierają opłaty za wstęp 37 soli. Ale nikogo nie było, no cóż, nie będę im przerywał poobiedniej drzemki i ruszyłem dalej. Te ostatnie 2 godziny były najtrudniejsze; ostre zejścia i podejścia, z całym ekwipunkiem zakatowałbym tutaj do reszty moje mięśnie! Na lekko było sporo łatwiej. Chwilę po przekroczeniu rzeki przy wodospadzie, minąłem drugą bramę strażniczą ale tam prócz przewieszonego zdechłego węża nikogo nie było, więc wszedłem na teren. Były to rozległe pozostałości dużego inkaskiego miasta na 3000m z pięknymi widokami na okoliczne góry! Ruiny bardzo ładnie zachowane i zadbane, rozciągnięte między dwoma wzgórzami lecz także z kilkoma ruinami, tarasami położonymi poniżej od głównych zabudowań miasta. Na tych tarasach na 60-70 procentowym zboczu niegdyś uprawiano owoce i warzywa. Ja zwiedziłem na szybko tylko te w pobliżu miasta.

Teraz żałowałem, że nie potrudziłem się zabrać ze sobą całego ekwipunku, bo mógłbym tu na spokojnie wszystko zwiedzić i przenocować. Kwadrans stąd jest także camping, gdzie legalnie bez problemów można by przenocować. A tak miałem niecałą godzinę na zwiedzanie i o 16ej musiałem ruszać w drogę powrotną, by przed nocą dotrzeć na camping, gdzie miałem resztę rzeczy! W drodze powrotnej spotkałem strażników, którzy wypytywali mnie o bilet. Po kilku minutach, gdy na ich pytania po hiszpańsku, angielsku odpowiadałem im tylko po polsku, strażnicy kiwnęli ręką i poszli dalej :)

O zmroku doszedłem na camping, gdzie zostawiłem swoje rzeczy. Tu mogłem rozbić namiot za 1 sola i zjeść obiado-kolację za 8 soli. Tak oto po prawie 3 miesiącach w Peru po raz pierwszy zapłaciłem za nocleg :) Byłem tak wycieńczony po dzisiejszych 9 godzinach marszu, że rozłożyłem namiot i padłem plackiem spać!

W piątek wstałem dopiero przed 9:00 ale miałem tak gigantyczne bolesne zakwasy, że potrzebowałem jeszcze pół godziny rozgrzewki, by móc w ogóle dojść do toalety! Na swojej kuchence zgotowałem owsiankę i herbatę. Po śniadaniu i dodatkowej rozgrzewce mięśni (by w ogóle móc się poruszać!) o 10:30 ruszyłem dalej w dół. Po 2 godzinach zszedłem do Santa Rosa. Tam zjadłem dobry obiad. Tutaj znów zaopatrzyłem się w 0,5l cziczy. Po 15ej zszedłem na sam dół do rzeki. Opadałem z sił i walnąłem się na godzinę drzemki. By znów móc się poruszać, potrzebowałem rozgrzewki mięśni. Dzięki temu udało mi się dojść, skorzystać z prysznica i zmyć z siebie pot i bród 3 dni marszu! Spotkałem tam dwoje Niemców z którymi pogawędziliśmy chwilę przy herbatce. Już o 19ej rozłożyłem namiot pod dachem i ległem spać, by jutro jak najwcześniej wstać.

Sobonia pobudka o 4:30 to już było ponad moje siły! Znów potrzebowałem 0,5 godziny rozgrzewki, by móc w ogóle się poruszać! Wraz z Niemcami zgotowałem na kuchence czaja i płatki. Jeszcze kwadrans rozgrzewki i o świcie o 6ej ruszyłem na IV ostatni etap wędrówki – 1500m przewyższenia. Po drodze kilka razy widziałem 15-20 cm tarantule. Po godzinie marszu doszedłem do Chiquisca. Tam zaopatrzyłem się w świeże banany uprawiane na miejscu 4 szt./1 sol. Po kwadransie ruszyłem dalej, by mięśnie z powrotem nie zastygły. Po kolejnych 4 godzinach w słońcu doszedłem na przełęcz i do baru Capulioc. Przed 13ta po rozgrzewce ruszyłem dalej. Ostatnie kilometry przed Cachora zmęczenie 4 dniami ciężkiej wędrówki dawało mi się już mocno we znaki. Koło 15:00 wróciłem w końcu do domu Jana i Yoany. Z gościny hotelu Jana korzystały dwie pary Polaków. Po prysznicu wraz z nimi przeszedłem się po wiosce, by nie dostać totalnego zakwasu mięśni. Krzysiek z Wojtkiem i żonami, robili zaopatrzenie na ich jutrzejszy wymarsz na Choquequirao. Tyle, że oni wynajmują tragarza z osłami do bagaży. Po 18:00 wróciliśmy do Jana na wspólną pyszną obiado-kolację z lampką wina! Przegadaliśmy jeszcze do 21ej i oni zwinęli się spać, bo ruszają wcześnie rano. Ja dziś po7 godzinach a w sumie po 4 dniach bardzo wyczerpującego marszu, padłem skonany spać.

Wczoraj od trzech miejscowych dowiedziałem się, że msza niedzielna o 9:00. Wstałem z wielkim bólem mięśni. Po śniadaniu ruszyłem do kościoła. Po pół godzinie marszu ze łzami bólu w oczach doszedłem do kościoła. Tam się dowiedziałem od jednej osoby, że msza o 10ej, od innej, że o 11ej, od kolejnej, że dziś nie ma tu mszy! I to jest k-wa mać katolicki kraj ??? Nikt nic nie wie! Albo w inny sposób, każdy wie inaczej! Na szczęście dla nich moje bluzgi były odbierane łagodnie: zakręt, zakręt, zakręt !!! Po wypytaniu jeszcze kilku osób i wyciągnięciu średniej, prawdopodobieństwo mszy wypadało na 11:00. Nie chciałem czekać tu 2 godzin, więc krok po kroku ze zgrzytem zębów z bólu wróciłem na metę. Tyle że na 11tą pojechałem już odciążonym rowerem, w razie jakby prawdopodobieństwo było nietrafione! Dzięki Bogu jednak trafione. W pewnym stopniu, bo pojęcie czasu w Ameryce Południowej, podobnie jak w Afryce jest czysto teoretyczne! W praktyce msza zaczęła się o 12ej. Po mszy Jan i Yoana zaprosili mnie na obiad i lampkę wina z okazji 18tki ich syna. Odśpiewałem zatem po polsku i angielsku 100 lat. Jan pokazał mi swój ogród. Bardzo ciekawe jest to, że mimo wysokości prawie 3000m rosną tu nawet bananowce! A na ich tle ośnieżone szczyty gór!

Poniedziałek poświęciłem jeszcze na rehabilitację po mega wysiłku.

Wtorek 18 listopad Wyjazd z Cachora

Rano zjadłem jeszcze wspólnie z Janem i Yoana śniadanie i o 9:00 ruszyłem w drogę. Na policji dowiedziałem się, że stara droga może być w remoncie, więc na wyjazd z doliny ruszyłem nową drogą – lepsza nawierzchnia ale ostrzejsze podjazdy. I faktycznie były naprawdę trudne podjazdy! Do tego stopnia, że zerwałem łańcuch (pękło ogniwo spinacza)! Podratowałem się więc okazją i terenówką podwieźli mnie na górę z powrotem do głównej drogi. Zreperowałem łańcuch i odtąd ruszyłem już zjazdem ładnym asfaltem w dół. Po drodze zatrzymałem się na dobry obiadek z dwóch dań z cudnym widokiem na rozległą dolinę i góry dokoła :) Po obiadku dalej pięknie z górki. Pod wieczór rozglądałem się za miejscem na nocleg ale skończyły się zabudowania i znalazłem jedynie opuszczony bar, gdzie pod dachem zaszyłem się niewidoczny od drogi a za to z pięknym widokiem na dolinę rzeki i ośnieżone szczyty powyżej :)

58km, 3:40h, Ø15,8km/h, max 73km/h

Czwartek 20 listopad Limatambo+12km – CUZCO

Wczoraj po 2km zjazdu zaczęła się długa wspinaczka pod górę w gorącym słońcu! W 5 godzin jazdy podjechałem 35km i jeden gospodarz użyczył mi na noc dachu na budowie.

Dziś dalsza wspinaczka serpentynami. Po 16km podjazdu przekroczyłem przełęcz 3700m i po łagodnym zjeździe trochę wypłaszczenia. W Izcuchaca przerwa obiadowa. Po kolejnych 20 km dojechałem na ostatnią przełęcz 4000m i po 17ej zjechałem do centrum Cuzco. Z informacji turystycznej dostałem mapę i kilka cennych wiadomości. Był ładny deptak więc pograłem chwilę ale po pół godzinie straż miejska mnie wyprosiła. Zacząłem krążyć w poszukiwaniu noclegu. Niestety straż pożarna nie pozwalała tutaj na nocowanie, przy kilku kościołach też się nie udało, więc wbiłem do hotelu, który poleciła mi Adela – Estrellita, dormitorio na parterze za 15 soli z wliczonym w cenę śniadaniem. O 22:00 padłem wyczerpany spać.

74Km, 6:26h, Ø11,5km/h

CUZCO

Po śniadaniu ruszyłem na granie ale już po chwili straż miejska mnie wyautowała. Planuję tu posiedzieć kilka tygodni, by pozarabiać trochę i pozałatwiać parę potrzebnych rzeczy, więc ruszyłem zaraz do urzędu miasta załatwić zezwolenie na granie. Niestety tam dowiedziałem się, że Cuzco, tak bogate historycznie miasto, jest zamknięte na kulturę street art !!! Nie wydają tutaj pozwoleń ulicznym grajkom na granie na starówce! Jedynie można grać przy markecie St. Pedro. Pokręciłem się po mieście dla rozeznania sytuacji. Przy St. Pedro nie było już pawie turystów, głównie lokalni i sporo mniej wrzucali. Tam za to zacząłem najczęściej jeździć na obiady za 4 sole. Także tam spotkałem 2 pary Polaków spotkanych u Jana w Cachora. Ci zafundowali mi hotel przy Dominikanach a potem zaprosili na wspólną kolację i piwko :)

Często grałem na starówce ale było to niestety cykliczne przeganianie z miejsca na miejsce przez straż miejską. Podczas jednego grania, poznałem Rosjanina Igora, który zaproponował mi camping przy chacie, którą wynajmował. Tyle, że musiałem z jego pomocą wtargać rower po 4 rzędach schodów!

W tygodniu ruszyłem na poszukiwania nowego namiotu. Po długich poszukiwaniach prócz chińszczyzny nie znalazłem nic godnego uwagi. Igor zasugerował, by znaleźć dobry materiał i dać do uszycia nowy tropik. Kolejnych kilka dni poświęciłem na poszukiwania odpowiedniego materiału a następnie na znalezienie odpowiedniej osoby, która skopiuje tropik z nowego materiału! A to największy problem! Po długich poszukiwaniach i tłumaczeniu każdemu krawcu z osobna całej pracy, znalazłem osobę, która zgodziła się uszyć – skopiować tropik za 150 soli wraz z materiałami, zaliczkując 80 soli na materiał. Teoretycznie za tydzień będzie gotowe. Tropik zostawiłem krawcowi, więc na nocleg wróciłem do hostelu Estrellita, gdzie spotykałem wielu podróżników rowerowych, motocyklowych.

Czwartek 27 listopad Ruiny w okolicy Cuzco

Na dziś umówiłem się z Igorem na pieszą wędrówkę po okolicznych ruinach inkaskich. Rano w hostelu pojawił się jednak rowerzysta z sakwami na małym składaku! Okazał się Polakiem – Michał Piec. Po dłuższej rozmowie, zaproponowałem mu, by dołączył do nas. Tak też zrobił i chwilę potem ruszyliśmy do Igora a z nim w górę za miasto w stronę ruin. Porozumiewaliśmy się wszyscy po rosyjsku, angielsku i hiszpańsku. Koło południa dotarliśmy do pierwszych ruin Cusilluchayoc. To jeszcze pre-inkaskie ruiny. Tam Igor pokazał nam miejsce, gdzie niegdyś składano ofiary Pacia Mama (matce ziemi). Kawałek dalej doszliśmy do świątyni Słońca Pucapucara. Tam miejscowy opowiedział nam pokrótce jej historię. Ruszyliśmy dalej ale znosiło się na deszcz, więc skryliśmy się w kolejnej jaskini, gdzie podczas deszczu na mojej kuchence zgotowaliśmy sobie wspólnie prosty obiad: zupki chińskie z jajkiem.

Potem przy herbatce, wpadliśmy na pomysł, by razem ruszyć, jak najtańszym kosztem dostać się i spróbować wejść na Machu Picchu za free! Michał był jednak mocno ograniczony czasowo, bo 3 grudnia miał z Limy samolot powrotny do Polski a do tego czasu chciał sprzedać też rower, by nie płacić za przelot z nim. Michał ruszył więc z powrotem do miasta, by poszukać kupca na rower, Ja z Igorem przeszliśmy się jeszcze na kolejne ruiny Tambomachay, do jaskini gotowej do zamieszkania z pięknym widokiem na okolice. Ruszyliśmy też na najbardziej odwiedzane w okolicy Cuzco ruiny Saqsayhuaman. Tam udało nam się wślizgnąć boczną ścieżką bez płacenia kilkudziesięciu soli. Strażnicy po kwadransie zwiedzania pytali nas o bilety ale zaczęliśmy mówić tylko po rosyjsku :) Było już ku wieczorowi i kierowali nas do wyjścia ze względu też na to, że zamykali.

Przeszliśmy się jeszcze na punkt widokowy z piękną panoramą Cuzco przy statule Cristo Ray. Stamtąd z powrotem do centrum.

Wyprawa na MACHU PICCHU

piątek 28.11-czwartek 4.12

Ja na tę kilkudniową wędrówkę miałem tylko 30l plecak a Igor duży 70l. Ze względu na moją słabą kondycję w pieszych wędrówkach a jego mocną lecz słabą sytuację finansową, umówiliśmy się, że kupimy prowiant na ten czas za moją kasę ale on będzie to dźwigał. Mój namiot był w remoncie, więc zabrałem plandekę w razie potrzeby wykonania zadaszenia, śpiwór, materac, kuchenkę.

Spotkaliśmy się z Michałem. Udało mu się sprzedać rower za dobrą cenę, tyle że do jutra musi czekać na resztę kasy i postara się dołączyć do nas po drodze. Ruszyłem więc z Igorem na wylotówkę z Cuzco. Złapaliśmy busa do Ollantaytambo za 10 soli. Po 2 godzinach wieczorem dojechaliśmy na miejsce. W Ollantaytambo po kolacji zgotowanej na ryku, podeszliśmy boczną ścieżką na tutejsze ruiny inkaskie i w nich przespaliśmy się.

Sobotniego poranka wstałem wraz ze słońcem po 5:00 i z aparatem pochodziłem po ruinach, by zrobić trochę zdjęć z pierwszymi promieniami słońca. W trakcie wypatrzyli mnie strażnicy i wbiegli zaraz na górę, próbując sprowadzić mnie na dół. Moje rzeczy były schowane w ruinach przy Igorze i musiałem je zabrać. Poszliśmy tam, lecz strażnicy mocno zbulwersowali się na widok rozłożonych pośród murów naszych manatków i śpiącego jeszcze w najlepsze Igora! Zbudzili go zaraz i powiedzieli, że idą zaraz po policję. My na to, że poczekamy tu na miejscu. Tak też zrobiliśmy, tyle, że w międzyczasie na kuchence ugotowaliśmy sobie wodę na herbatę. Po kwadransie strażnicy wrócili bez policji ale ich gniew osiągnął apogeum, gdy zobaczyli nasze przygotowania do śniadania. Chcieli zagasić zaraz kuchenkę, wtedy Igor swoją dwumetrową posturą zasłonił mnie z kuchenką, strażnicy cofnęli się, mogłem sparzyć w termos herbatę i zwinąć sprzęt. Odprowadzili nas do wyjścia, podziękowaliśmy grzecznie po rosyjsku za możliwość zwiedzania za darmo pięknych ruin :) Poszliśmy na rynek miasteczka, gdzie ugotowaliśmy i zjedliśmy owsiankę z bananem. Na necie Michał napisał, że jednak nie wyrobi się czasowo i odpuści sobie Machu. Podesłał nam z internetu informacje jak się wślizgnąć na Machu. Ruszyliśmy z Igorem za miasto. Zaczepiliśmy się za ciężarówkę ale na polnej drodze tak mocno się kurzyło za nią na nas, że odpadliśmy. Trochę podjechaliśmy okazjami ale potem utknęliśmy na 2h w jednym miejscu, skąd za free już nikt nie chciał nas zabrać. Złapaliśmy więc busa za 10 soli do St.Maria. Z 2800m przez przełęcz 4300m zjechaliśmy na 1200m. W St. Maria było dużo bardziej zielono i gorąco! Po zgotowaniu obiadu kolejną okazją do wieczora dojechaliśmy do St. Teresa. Tam załapałem się na wieczorną mszę. Dalej trochę pieszo, trochę okazją dojechaliśmy do Hydroelectrica. Stamtąd już pieszo ruszyliśmy po torach w stronę Machu. Do 22ej doszliśmy do jakiegoś zadaszenia i tam na plandece rozłożyliśmy się do spania.

W niedzielę rano od bladego świtu torami szło już wielu turystów na Machu. Chcieliśmy jeszcze trochę pospać ale gospodarz z chaty obok zaczął zamiatać przy nas piasek więc skutecznie nas wykurzył i o 6:00 ruszyliśmy w drogę. Koło 8:00 po torach kolejowych doszliśmy do mostu ze strażą – wejścia na Machu Picchu. Tam na ławce zgotowaliśmy sobie owsiankę i herbatę, rozważając po rosyjsku opcje wejścia. Strażnik podszedł do nas z boku przysłuchując się naszym rozmowom, wyczuwając nasze knowania. Zrobił nam nawet zdjęcie mówiąc, że jak spróbujemy się dostać bez płacenia, to policja o nas się dowie! Igor chwilę potem wziął mój aparat, podszedł do tego strażnika i zrobił jemu zdjęcie na złość! Oj Rusek potrafi pogrywać :)

Ruiny Machu Picchu są miejscem z pewnością wartym zwiedzenia ale władze peruwiańskie podkręciły ceny do 40$, co jest dla wielu wędrowców kwotą bardzo trudną do przeskoczenia! Dlatego też my nie jako pierwsi będziemy próbować dostać się tam bez płacenia. Prócz tego wielki biznes ma tutaj kolej, gdyż można tu dotrzeć jedynie koleją, najtańsza opcja z Ollantaytambo 60$ lub pieszo wzdłuż torów.

Rozważaliśmy z Igorem różne opcje. Dostaliśmy od turysty wracającego z Machu bilet ale podrobienie okazało się bardzo skomplikowane, bo prócz danych imiennych, numeru paszportu, były jeszcze dwa różne kody zabezpieczające! Poszliśmy wzdłuż koryta rzeki, szukając możliwości przejścia na drugą stronę. W ten sposób minęlibyśmy pierwszą straż na moście, do pokonania byłaby jeszcze górna brama ze strażą. Lecz nurt rzeki był bardzo wartki i sporo dużych głazów. W jednym miejscu znaleźliśmy przewieszoną z jednego brzegu na drugi stalową linę. Igor spróbował bez plecaka przeskakiwać z kamienia na kamień trzymając się liny ale były za duże przestrzenie pomiędzy i cały zaliczył zmokę! Słonko na szczęście ładnie przygrzewało, więc szybko wysychał. Opcja przekroczenia rzeki odpadła. To zostaje nam opcja nocnych podchodów i prześlizgnięcia się przez most. . Doszliśmy do Aquas Calientes. Tam Igor ugotował dobrą zupę na obiad. Pokręciliśmy się trochę po mieście. Pod same ruiny kursują stąd busy – te zostały tu dowiezione koleją, bo żadne drogi tutaj nie dochodzą. Kończyła nam się benzyna w kuchence ale niestety nie było tu możliwości zakupu. Udało nam się jedynie zorganizować olej napędowy, który w kuchence strasznie kopcił! Ale z braku laku dobry kit! Na noc udało nam się znaleźć jakieś zadaszenie.

Szturm na MACHU PICCHU

Poniedziałek 1 grudzień

Wstaliśmy o północy i ruszyliśmy z plecakami w stronę bramy przy moście na Machu. Jeśli uda nam się prześlizgnąć, to chcieliśmy stamtąd przedostać się i pójść jeszcze szlakiem Inków górami do Ollantaytambo (szlak za który kasują po kilkaset dolarów!). Mieliśmy podejść do mostu korytem rzeki, tak by nas straż nie wypatrzyła, wślizgnąć się na most i chodu na drugą stronę! Strażnik nawet gdyby nas wypatrzył, to nim dobiegłby i otworzył bramę, to my na drugiej stronie zaszylibyśmy się już w buszu i mogli przedzierać w górę. Ale Igor mówi, że światło zgaszone, pewno śpią i szedł w zaparte wprost na budkę strażniczą! Mówiłem, że może obserwować po ciemku. Tak też było i strażnik wyszedł chwilę potem nam na spotkanie, pytając co my tu robimy! Wykręciliśmy się, że szukamy drogi na Hydroelectrica. Strażnik wskazał nam drogę i poszliśmy w tym kierunku. Ot bliadz! Teraz strażnik przez co najmniej godzinę będzie na podwyższonym czuwaniu! Wróciliśmy więc na nocleg z powrotem pod dach (przeczekując przy okazji deszcz) Nastawiłem budzik na 3:00 ale niestety dałem plamę i wyłączyłem przez sen. Obudziliśmy się dopiero koło 5:00, gdy wędrowało już wielu ludzi na Machu! Podeszliśmy bliżej do mostu. Brama na most była już otwarta i straż sprawdzała bilety, przepuszczała przez most. Przeczekaliśmy aż podejdzie do strażników większa grupka ludzi. Gdy straż była zajęta sprawdzaniem biletów, to na szturmem z plecakami pobiegliśmy z Igorem przez most! Niestety w połowie odczepił mi się śpiwór! Krzyknąłem na Igora i obaj wycofaliśmy się. Strażnik (ten sam co wczoraj) był zbulwersowany naszym szturmem ale dobrowolnie się wycofaliśmy i nic nam nie zrobił. Siedliśmy na ławce obok i knuliśmy dalej! Wymyśliliśmy, że odpuścimy sobie marsz szlakiem Inków, na pobliskim campingu zostawimy większość rzeczy i na lekko z jednym małym plecakiem spróbujemy przebiec most. Deszcz zagnał nas pod zadaszenie na stacji kolejowej. Po deszczu poszliśmy na camping, gdzie posortowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy w mój mały plecak: trochę jedzenia, wodę, deszczaki i ciuchy na przebranie, bo wyżej trzeba będzie przedzierać się przez busz, wdrapać po 4m ścianie a potem przebrać by nie podpaść w mokrych, brudnych ciuchach. Umówiliśmy się, że jakby w razie strażnik mnie złapał (bo długonogi Igor będzie raczej szybszy!), to on niech śmiga a potem spotkamy się po południu tu na campingu.

Podeszliśmy w pobliże mostu czekając na jakąś grupę turystów ale o tej porze koło 10ej wchodziły już jedynie pojedyncze osoby. Igor zaskoczył mnie - podszedł do strażnika, tego samego, który wczoraj nas pilnie obserwował i powiedział mu po hiszpańsku:

- Sorry za kłopoty ale wiesz, że będziemy próbowali przebiec ten most!

Po czym odszedł kawałek od strażnika i rzucił do mnie hasło:

- Dawaj!

Ruszyliśmy obaj sprintem przez most! Ale dwumetrowy Igor był szybszy i po chwili wbił się w busz a mnie strażnik złapał pod koniec mostu! Zabrał mnie i zamknął w stróżówce i mówi po hiszpańsku:

- Wykładaj wszystko co masz, zaraz tu będzie policja!

- To jak przyjedzie, to wtedy pokażę.

Strażnik polubił chyba szczerość Igora, bo dał mu trochę czasu i dopiero po 10 min poinformował przez radio o wtargnięciu jednego napastnika na teren strzeżony. Gdy przyjechała policja, zabrali mnie autem na posterunek w Aquas Calientes. Tam przeszukano wszystko co miałem przy sobie. Przesłuchiwano mnie po hiszpańsku ale mój jest dość ubogi. Po kwadransie znaleźli policjanta który mówił po angielsku ale jeszcze słabiej niż mój hiszpański. W rzeczach nie mogli doszukać najważniejszego dla nich i pytają mnie:

- A gdzie twój paszport?

- Jest bezpieczny wraz z rowerem w Cuzco.

- A pamiętasz numer?

- Nie

Mam zapisany numer paszportu ale i tak miałem już przesiedziany pobyt w Peru o 2 tygodnie, więc po co sobie mieszać w papierach :)

Po godzinie przesłuchania, kiedy z całkowitym spokojem odpowiadałem na ich pytania, dali mi zeznanie do do podpisania. Ja spojrzałem na nie i ze spokojem powiedziałem:

- Ale to jest po hiszpańsku a ja nie znam tego języka na tyle, by w ciemno podpisać coś czego do końca nie rozumiem! Proszę o tłumaczenie na angielski. (nie chciałem już kosmicznych dla nich wymagań tłumacza polskiego, bo nie wiadomo ile dni na takowego musiałbym tu czekać :)

- Nie mamy tu przysięgłego tłumacza angielskiego, carramba !!! Wrrrrr !!! To jesteś wolny! Tylko jak cię jeszcze raz złapiemy, to będziesz deportowany!

Przyznałem im szczerze, że ja mam pieniądze na wstęp, tyle że za taką kasę, to mogę sobie żyć z miesiąc! Spytałem czy mogę kupić bilet bez paszportu. Przydzielili mi dwóch policjantów, którzy poszli ze mną do kas biletowych, wytłumaczyli, że nie mam paszportu i by sprzedali mi bilet na polski dowód osobisty. Dzięki temu kupiłem na jutro bilet na Machu Picchu. Sam wstęp do ruin miasta Machu Picchu kosztuje 126 soli, dodatkowo z wejściem na górę MachuP 140soli. Jest jeszcze opcja wejścia na drugi szczyt z ruinami Wayna Picchu ale tam jest bardzo ograniczona ilość dziennych wejść i zarezerwowane są już do końca tego roku. Wykupiłem więc za 140soli wraz z wejściem na górę Machu Picchu. No cóż, spróbowałem wejścia na Machu ale nie udało mi się za free. Mam nadzieję, że chociaż Igorowi się udało, bo on nie miał kasy.

Zjadłem obiad na markecie za 7 soli. Poszedłem na camping i tam spotkałem Igora w umówionym miejscu

- No i kak Igor? Wljaz na Machu?

- A no wljaz! Bljadz (k-wa), że też ja maczety z sobą nie wziąłem! 300 m przez dżunglę a potem wspinając się po murze ładnie uśmiechać do turystów, żeby strażnikom nie podkablowali! Przebrałem ciuchy i na spokojnie zwiedziłem całe Machu Picchu

Na campingu zgotowaliśmy posiłek, wymieniając się bogatym we wrażenia dla każdego z nas dniem :) Udało się nam przekimać gdzieś pod dachem

Moje wejście na MACHU PICCHU

Wtorek 2 grudzień

Dziś ruszam już jako przeciętny turysta pośród 3 000 innych, odwiedzających co dzień Machu. Wstałem o 5:00 z pierwszym dziennym światłem. Deszczowa pogoda nie zachęcała do wędrówki ale za drogi bilet, bym odpuścił Machu ze względu na pogodę, może się rozpogodzi. Pod zadaszeniem zgotowałem dużą porcję owsianki z rodzynkami, bananem oraz mocną herbatę mate do coca – dziś przyda się dużo energii na wspinaczkę!

Ciągle padało, więc ubrałem się na deszczowo. Na bramie przy moście był ten sam strażnik, który miał z nami sporo wrażeń ze służby! Sprawdził mój bilet, po czym na moją prośbę zrobił mi zdjęcie na tle pamiętnego mostu :) Koło 7:00 ruszyłem ścieżką na wspinaczkę (z 2000 na 2400m). Przed drugą bramą na górze widziałem wydeptaną w bok przez gęstą dżunglę ścieżkę – Igor machał tu chyba rękami jak maczetami! Powyżej przy głównej bramie były już tłumy ludzi! Ale przejście poszło sprawnie. Ruiny Machu Picchu często przesłaniały jeszcze chmury, więc ruszyłem pierw na górę MachuP, w międzyczasie może się rozpogodzi. Herbatka ziołowa dawała czadu – teoretyczne wejście 2 godzinne zrobiłem na spokojnie w godzinę, praktycznie bez zmęczenia :) Na szczycie MachuP 3082m przewalało się jeszcze więcej chmur i tylko czasem na kilka sekund odsłaniały widok na poniższe ruiny miasta. Czuwałem więc z aparatem na dobry widok pośród innych turystów. Przewijało się także trochę rodaków. Zbyt wiele okazji do zdjęć nie było i koło południa ruszyłem z powrotem w dół do ruin. Po drodze rozpogodziło się ale odbiłem jeszcze w prawo do ruin Intipunku (Brama Słońca) Po godzinie doszedłem tam i mogłem podziwiać już odsłonięty z chmur widok na rozległe ruiny inkaskiego miasta. Wróciłem do centrum Machu Picchu i zwiedziłem obszerne starożytne miasto Inków. Duże wrażenie robiło na mnie dokładność spasowania ze sobą kamieni tych budowli a także doprowadzanie wody kanałami !

Koło 16ej zszedłem spowrotem do Aquas Calientes, gdzie spotkałem się z Igorem. Chcieliśmy tam ugotować obiad ale straż miejska grzecznie nas wyprosiła. Przenieśliśmy się na ławkę przy torach. Z pobliskiej restauracji wyszła kelnerka – myśleliśmy, że będzie chciała nas prosić o przeniesienie w inne miejsce a ona zaproponowała nam talerze do naszej zupy! Co za miła niespodzianka :) W trakcie obiado-kolacji dołączyła do rozmowy dwójka Polaków, Gosia Lis i Jacek Klisowski. Przegadaliśmy z nimi z dwie godziny, po czym na odchodne zaprosili nas na spotkanie w Cuzco.

Koło 21:00 ruszyliśmy z Igorem pieszo w drogę powrotną w kierunku Ollantaytambo wzdłuż torów kolejowych. Po godzinie doszliśmy do górnej części Hidroelectrica, skąd woda kierowana jest przewierconym pod Machu Picchu tunelem na drugą stronę góry w dół do turbin. Tam przy torach znaleźliśmy zadaszony przystanek, na którym mogliśmy przenocować schowani od deszczu.

Środa 3 grudzień Droga powrotna

Nad ranem tory przemierzała grupa z 40-50 pieszych tragarzy z dużymi tobołkami ?! Potem także pociągi ale obaj byliśmy wymęczeni ostatnimi dniami bogatymi we wrażenia i pospaliśmy jeszcze do 8:00. Chcieliśmy zgotować sobie śniadanie. Igor wczoraj zapewniał mnie, że ma ze sobą co najmniej 3l wody. Okazało się, że zaledwie 0,5l! Do tego przewałkował gdzieś moją osłonę wiatrową kuchenki! Żeby było mało – ropa w kuchence była na wykończeniu – bljadz! Opcją najbardziej ekonomiczną okazało się ugotowanie ziaren quinuy i spożycie z dżemem i bananem.

O 10ej ruszyliśmy wzdłuż torów dalej w drogę powrotną. Po drodze w jednej chacie na szczęście udało nam się uzupełnić kilka litrów wody pitnej :) Linia kolejowa wiodła czasem przez tunele ale max 200-300m, więc dało się bez oświetlenia. Nadjeżdżające pociągi dużo wcześniej dawały sygnał, więc w czas można było opuścić bezpiecznie tunel. Wzdłuż trasy kolejowej na większości z 40km odcinka z Aquas do Ollantaytambo była dobra ścieżka (rowerem mogłoby być uciążliwe przeskakiwanie od czasu do czasu z jednej strony torów na drugą!). Dopiero ostatnie ok. 10 km przed kilometrem 82 trasy trzeba było iść po ostrych kamieniach nasypu lub skakać po podkładach kolejowych!

Po 15ej dotarlismy do kolejnych ruin inkaskich, Quanabamba. Tu Igor zaradził tak jak radzi sobie na co dzień w drodze i na ognisku w swej menażce ugotował zupo podobny ale zjedliwy obiad :)

Koło 17ej doszliśmy do wioski na 82 kilometrze. Stamtąd już wzdłuż polnej drogi po 10 godzinach marszu koło 21:00 dotarliśmy wycieńczeni do drogi asfaltowej. Nasze zapasy żywności były już na wyczerpaniu ale Igor doprosił się kogoś o kawałek chleba, dostaliśmy też kawę i owoce :) Za późno jednak było na okazję, zresztą się rozpadało więc przenocowaliśmy gdzieś pod dachem.

Czwartek 4 grudzień Powrót do CUZCO

Życie wioski zbudziło nas o 5:30. Z baru dostaliśmy wrzątek, więc mogliśmy sparzyć sobie po chińskiej zupce i stanąć na okazję. Busami na raty za ok. 10 soli/os. przed 10:00 dojechaliśmy z powrotem do Cuzco. Wróciłem do hostelu Estrellita. Plecaki opróżnione z prowiantu ale za to przelewające się z wrażeń ostatniego tygodnia podróży Polaka i Ruska :)

Sobota 6 grudzień MOJE 40te URODZINY

Wczoraj poszedłem z tygodniowym opóźnieniem, po 2 tygodniach odebrać mój nowy tropik od krawca. Okazało się, że nawet nie zaczął pracy, bo nie znalazł taśm uszczelniających szwy! Dziś ruszyłem więc na miejscowy bazar w poszukiwaniu jakiegoś dobrego namiotu. Po kilkuset metrach stoisk bazaru znalazłem jedynie chińszczyznę.

Wróciłem po rower z gitarą i ruszyłem na granie na główny deptak. Niestety już po jednej piosence straż mnie wyautowała. Przeniosłem się pod market St. Pedro. Tam spotkałem się z Jackiem i Gosią, na których natknąłem się 4 dni temu w Aquas Calientes. W trakcie mojego grania na ulicy Gosia z radia Opole nagrała ze mną wywiad o moim życiu w drodze do radia Opole:

http://www.radio.opole.pl/studio_reportazu/studio-reportazu-juz-dostawalem-fizia.html

a także do gazety NTO.PL

http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=%2F20141227%2FREPORTAZ%2F141229713&hc_location=ufi

Jacek z Gosią zaprosili mnie potem na obiad. Po posiłku umówiliśmy się na wieczór a ja poszedłem na mszę wieczorną podziękować Bogu za przeżyte na ziemi 40 lat, szczególnie za ostatnią dekadę pięknego życia w drodze :)

Po mszy spotkaliśmy się ponownie z Gosią, Jackiem, dołączył do nas także Przemek (miejscowy archeolog) z ojcem Leszkiem(?). Jacek poprosił, bym zabrał także gitarę – zgodził się ją dźwigać, więc czemu nie :) Ruszyliśmy do klubu na piwko – chłopaki postawili moje ulubione tutejsze ciemne Cusquenia Negra. Pierw rodacy odśpiewali mi „sto lat” a potem gitara poszła w ruch, grałem nie tylko ja ale także Jacek pięknie umilał nam czas! Każdy z nas po kolei opowiadał ciekawe przygody swojego życia, przerywane na zmianę to Jacka, to moją grą i śpiewem polskich piosenek tak, że rozmowom i muzykowaniom nie było końca! W każdym razie ja nie pamiętam :) Tak czy inaczej bardzo miło spędziłem swoje 40te urodziny w polskim gronie :)

W weekendy grałem na starówce, przeganiając się ze strażą miejską, co było dla mnie coraz bardziej męczące! Ale jakoś trzeba się utrzymać.

Po 2 tygodniach pracy nad tropikiem, wg krawca gotowy, tyle, że okazało się iż odciągi oraz kołnierze chroniące od deszczu zamki drzwi, przyszyte od środka! Do poprawki! Gdy w sumie po 3 tygodniach poszedłem odebrać, chciałem wcześniej narzucić na namiot i spróbować czy wszystko pasuje. Ręce mi opadły, gdy okazało się, że cały tropik uszyli o 10 cm dokoła za krótki !!! Co za imbecyle ! Na szczęście z umówionych 150 soli (podobnie w zł) przed płaciłem na materiały tylko 50 soli. Trudno, będę nadal bazował ze starym tropikiem.

BOŻE NARODZENIA I NOWY ROK 2015 W LIMIE

Rodzina Manuela zaprosiła mnie na wspólne święta do ich rodziny w Limie. Marzyłem o tym, by choć raz w Ameryce Południowej mieć okazję spędzić święta z miejscowymi ! Z wielką przyjemnością :)

We wtorek 23 grudnia wieczorem wraz z rodziną Manuela, ja z gitarą, plecakiem, poszliśmy na terminal. Przewijały się tłumy ludzi, każdy gdzieś jechał na święta ale na szczęście udało nam się załapać na busa do Limy (1100km) za 100 soli. Nad ranem przejeżdżając przełęcz 4300m trochę powyżej widzieliśmy ośnieżone szczyty gór. Kilka godzin później zjechaliśmy na pustynne wybrzeże, gdzie paliło słońce ! Takie ciekawe kontrasty :) Przejeżdżaliśmy przez Nasca, niedaleko wielkich znaków na pustyni, widzianych hen z wysoka ale niestety nie z drogi.

Po 22 godzinach wieczorem 24go dojechaliśmy do Limy, skąd ich rodzina zabrała nas autem 40 km na południe Limy do Los Pulpos. Tu w domu trwały jeszcze ostatnie przygotowania do wieczerzy Wigilijnej. Kobiety i dziewczyny przy potrawach a faceci z chłopakami przy strojeniu choinki ale przede wszystkim, to co jest największą tradycją w Peru – strojenie szopki Bożonarodzeniowej. Spotkała się tu prawie cała rodzina Manuela, m.in. jego brat Louis z żoną z Wenezueli, w sumie ponad 20 osób.

WIGILIA

Rozpoczęła się tutaj o 23:00 od 3 czytań z pisma świętego, przeplatanymi kolędami po polsku i angielsku (bo po hiszpańsku nie znałem) w moim wykonaniu. Później każdy po kolei mówił swoje świąteczne życzenie do Pana Boga. Ja powiedziałem swoje, które właśnie się pięknie spełniało – Boże Narodzenie w gronie peruwiańskiej rodziny :) Byłem bardzo szczęśliwy z tego powodu :)

O północy krzyknęliśmy wspólnie: FELIZ NAVIDAD – Szczęśliwego Bożego Narodzenia !!!

Zaczęła się uczta wigilijna, już po północy, więc nie wegetariańska jak w Polsce. Było dużo różnego rodzaju wędlin, pysznych sałatek, wenezuelskie danie świąteczne - hallaca, składające się z nadzienia mięsno warzywnego gotowanego w masie kukurydzianej, zawiniętej w liście bananowca. Do tego lampka czerwonego wina, mmmmiam :) Na polskim stole mamy zazwyczaj więcej słodkości, tutaj tradycyjnym wypiekiem jest paneton - rodzaj biszkopta z kawałkami owoców, galaretek. Byłem mile zaskoczony jak każdy po kolei opiekował się ich ponad 90 letnią babcią – rodzina tutaj to najważniejsza rzecz w życiu! Pojawił się także święty Mikołaj i rozdawał prezenty dzieciom. Potem DJ zaczął puszczać fajną latyno muzykę, dobrego starego rocka i rock'n rola i ruszyliśmy w tany :) Niektórzy wskoczyli dla ochłody do basenu – ja wolę jak świeci słonko niż księżyc :) Impreza skończyła się koło 5:00 o świcie.

I DZIEŃ BOŻEGO NARODZENIA

Trudno było wstać rano po 3 godzinach snu. Jakoś udało mi się zebrać jako jeden z pierwszych – zimny prysznic postawił mnie trochę na nogi. Rodzina spała jeszcze w najlepsze a ja na 8:30 przeszedłem się do pobliskiej kaplicy na mszę świąteczną. Ksiądz jakoś tak słowiańsko wyglądał! Zagadnąłem po mszy i okazało się że Polak :) Ksiądz Antonii po mszy zabrał mnie autem do kościoła na plaży. On służy w Peru od 20 lat! Dowiedziałem się od niego, że dziś o 16ej jest w Limie msza polonijna ! Z chęcią zawitam.

Po powrocie trafiłem na wspólne śniadanie. Po śniadaniu korzystając z internetu przedzwoniłem i porozmawiałem z rodzinką. Po południu wraz z Manuelem pojechaliśmy busem do centrum na spotkanie polonijne. Nie miałem orientacje, że to się tak długo jedzie do centrum, w sumie 2 godziny! Nie dość, że dotarliśmy z godzinnym opóźnieniem, to okazało się, że to nie ten kościół i nikogo nie było! Oj jaka szkoda! Wróciliśmy busem z powrotem. I tak minął nam I dzionek świąt. Ja po krótkim wczorajszym śnie szybko padłem spać.

II DZIEŃ BOŻEGO NARODZENIA

Tutaj w przeciwieństwie do Polski nie obchodzi się drugiego dnia świąt, jest to już dzień powszedni. Udało mi się skontaktować z Jackiem Klisowskim, którego spotkałem koło Machu Picchu i w Cuzco. Spotkałem się z nim w Limie i zaprosił mnie do siebie na pyszną pieczeń w piwie i przepyszną polską sałatkę warzywną :)

W niedzielę po mszy przeszliśmy się z rodziną Manuela po plaży na małą foto-sesję. Tu swój raj miało wielu surferów. Po południu przeszedłem się wykąpać w oceanie Spokojnym – woda do ciepłych tutaj nie należy ale miałem trochę frajdy z metrowymi falami :) Za to fioki na pobliskiej wyspie były dożo bardziej zadowolone.

Od poniedziałku musieliśmy opuścić wynajęty przez Louisa na czas świąt dom na południu Limy. Część rodziny przeniosła się do ich mieszkania na Miraflores. Ja do mieszkania jego (i Manuela) brata Alexa.

SYLWESTER i NOWY ROK 2015

Jacek zaprosił mnie na Sylwestra z jego znajomymi. 31 grudnia po południu z gitarą komunikacją miejską dojechałem w objaśnione sms-em przez Jacka miejsce na obrzeżu Limy. Dotarłem na polną drogę z wieloma willami dokoła ale na tym instrukcje się kończyły a telefon Jacka nie odpowiadał! A tu idzie ku ciemnościom! Na szczęście po kwadransie oddzwonił Jacek i wyszedł z bramy opodal - jego namiary były dostatecznie dokładne :) Miejsce, które udostępnili znajomi Jacka okazało się willą z dużym basenem. Rodak zapoznał mnie z jego znajomymi, grupa około 20 osób. Tylko nas dwóch Polaków a reszta Peruwiańczycy, więc będę miał okazję dalej po praktykować mój język hiszpański. Po kilku piwkach gitara poszła w ruch. Jacek przyłączył się do śpiewu, operując czy też bardziej żonglując mięsem przy grillu – był widocznie w swoim żywiole :) A potrafił przyrządzać mięsko na rozmaite, pyszne sposoby ! W połączeniu z czerwonym winkiem – delicje !!!

O północy wystrzeliliśmy kilka fajerwerków, złożyliśmy sobie wzajemnie życzenia noworoczne. Muzykę puszczaliśmy potem z radia, z różnych radiostacji dowolnego typu rytmy :) Niektórzy pławili się w basenie ale noc, to nie pora dla mnie na kąpiele.

Rano wstaliśmy koło 10:00 i po śniadaniu zabraliśmy się wspólnie za porządki po imprezowe. Jacek wkrótce z kolegą zabrali się znów do grillowania pysznych kąsków :) Do tego znów winko, gitara i śpiewy to po polsku, to po hiszpańsku :) Za dnia ja dołączyłem do szaleństw w basenie :)

Wieczorem wróciłem ze znajomą Jacka do Limy, do domu Alexa.

Od soboty przeniosłem się bliżej centrum do Cecylii, u której gościłem za Iszym razem w Limie. Cecylia miała przepięknie wystrojoną szopkę Bożonarodzeniową z ponad 300 figurkami zwierzątek dokoła! Stamtąd robiłem wypady z gitarą na starówkę, by zarobić na drogę powrotną. Lecz tutaj także często byłem przeganiany z miejsca na miejsce przez straż miejską.

Wtorek 6 stycznia Święto TRZECH KRÓLI i urodziny MANUELA

Na dziś dostałem dwa zaproszenia na wieczorne imprezy: urodziny Manuela i Trzech Króli u Cecylii! Co tu wybrać? Ja jestem łakomy na wrażenia i chciałbym być wszędzie! U Cecylii impreza o 19:00. Skonsultowałem się telefonicznie z Manuelem i okazało się, że urodziny obchodzi się tutaj późnym wieczorem, uff ! Jest szansa uczestniczenia w obydwu imprezach :)

Wieczorem u Cecylii zebrała się grupa z 10 kobiet. Co roku u kogoś innego spotykają się na 3 Króli. Kupują ciasto z niespodzianką (mała figurka złotego koloru zawinięta w bibułkę) – kto podczas krojenia porcji dla siebie natrafi na tę figurkę, następnego roku kupuje takie ciasto. Tyle, że tych ciast było z pięć, więc frajdy i emocji było sporo. Jednak gdyby na mnie wypadło, to musiałbym przyjechać gdzieś może z Patagonii ! Na szczęście mnie ominęło :) Po godzinie ciachania z kawkowaniem, podziękowałem muzyką za gościnę, zabrałem gitarę i ruszyłem busem do Alexa na urodziny Manuela. Dojechałem na miejsce po 21ej a tam musiałem jeszcze czekać na resztę ekipy! Przekonałem się, że urodziny obchodzi się tu późnym wieczorem. Koło 22:00 ściągnął Manuel z rodziną: braćmi, kuzynami, siostrzeńcami, w sumie z 10 osób, wraz z zaopatrzeniem. Ja kupiłem chociaż duże piwo Manuelowi. Jak to bywa tradycją wielu rodzin, nie tylko peruwiańskich, chwilę po powrocie do domu odpalili telewizor – pierwszoplanowy adorator wielu rodzin! (oj nie lubię, nie lubię!) Starsi poprosili mnie bym coś zagrał na gitarze. Powiedziałem, że mają TV i nie chcę rozpraszać muzyką! A w telewizorze najbardziej lubię na pilocie kanał z czerwonym guzikiem. Szybko zorientowali się i wyłączyli ogłupiacza. Gitara poszła zatem w ruch, odśpiewaliśmy Manuelowi razem po angielsku i hiszpańsku Happy Birthsday a potem ja jeszcze polską wiązankę 100 lat. Był poczęstunek – pyszny obiad na kolację :) Zgodnie z tutejszą tradycją o północy odśpiewaliśmy ponownie happy birthsday, solenizant zdmuchnął świeczki na trocie i podzielił go dla wszystkich.

Miałem trochę pietra wracać w środku nocy komunikacją miejską ale kuzyn Manuela, Willy koło 2:00 odwiózł mnie bezpiecznie na miejsce autem.

W kolejnych dniach trochę grałem, trochę zwiedzałem, m.in. muzeum Inkwizycji – tu na przestrzeni 300 lat zginęło z rąk inkwizytorów zaledwie 30 osób, to garstka w porównaniu do europejskiej dużo bardziej krwawej rzezi!.

Udało mi się znaleźć duży bazar z samymi częściami rowerowymi na Av. Emancipacion, między Pl. Castilla i Av. Tacna. Kupiłem dobrą oponę zwijaną semi-slick.

POWRÓT Z LIMY DO CUZCO

W poniedziałek 12 stycznia wieczorem wsiadłem w busa z powrotem do Cuzco. Znów prawie doba posiedzenia! W drodze puszczali jakieś pirackie filmy, z których większość wyłączała się po pół godzinie. We wtorek wieczorem po 23 godzinach dojechałem do Cuzco. Czekało mnie uzupełnianie notatek w dzienniku podróży z ostatnich 3 tygodni, na które poświęciłem kilka kolejnych dni!

Od soboty 17go stycznia przeniosłem się z domu Manuela do hostelu Estrellita (w przyszłości opiszę w książce dlaczego:). Po drodze zajechałem na pocztę spytać o paczkę z częściami do kuchenki. Zamiast niej była dla mnie paczka z Thermarestu z materacem – mam nowy materac powietrzny Trail Lite :) (z niespodzianką ale o tym też postaram się w książce:)

Granie na starówce niestety nadal było uciążliwe, przez częste przeganianie z miejsca na miejsce przez straż miejską. Ale jakoś trzeba żyć! W trakcie grania miałem za to okazję poznać wielu turystów z Polski. Tu spotkałem się także z Mirkiem Rajterem, poznanym za pierwszym pobytem w Limie. Ze względu na drogie wysyłki stąd, jemu zostawiłem do przekazania do Polski m.in. moich dzienników podróży,

Mimo już ponad 2 miesięcy oczekiwania na paczkę z częściami do kuchenki, nadal jej nie było! Z tą paczką firma dała ciała, że posłali bez tracking number i nie wiadomo gdzie jest! Miałem już serdecznie dość czekania ! Znalazłem więc warsztat, gdzie za kilkanaście zł pospawano mi mosiężny korpus palnika kuchenki – kuchenka działała z powrotem jak nowa! |Świetna inwestycja, której dokonałem 6 lat temu i naprawdę godna polecenia: Primus Omnifuel! Wreszcie mogę ruszyć w drogę :)

WRESZCIE W DROGĘĘĘĘĘ

CUZCO (3300m) - 3800m – Pisac (3000m)

Piątek 30 styczeń

Wreszcie po ponad 2 miesiącach zasiedzenia mogłem odciąć kotwicę i ruszyć w dalszą drogę rowerem – jak mi tego bardzo brakowało! Niestety ostanie tygodnie w Cuzco, kiedy z grania musiałem także opłacać hotel, wyczerpały moje finanse prawie na zero! Zresztą robaki w tyłku nie pozwalały mi już dłużej usiedzieć! Z łezką szczęścia w oku mogłem siąść ponownie na moim karawanie i ruszyć w drogę :) Zaraz z miasta zaczął się 14km podjazd. Po drodze mijałem kilka inkaskich ruin. Z przełęczy to co misie lubią najbardziej: z górki na pazurki :)

Po 20 km pięknego zjazdu dojechałem do Pisac. Tu od Mirka z Cusco miałem kontakt do innego Polaka – Sylwestra, który miał maciupeńką chatkę u zbocza góry. Nie było go na miejscu ale przyjął mnie jego lokator Persona z Anglii. Z nim przegadaliśmy o podróżach do późnego wieczora.

36Km, 3h, Ø12,1 km/h

Ruiny Inkaskie w Pisac

W sobotę rano pojawił się Sylwester – po raz pierwszy spotkałem osobę urodzoną dokładnie tego samego dnia i roku :) Sylwek w Peru jest już od 9 lat a w samym Pisac od 7. Wymieniliśmy się wieloma wrażeniami z wędrówek po świecie. Od chłopaków dostałem instrukcję jak zwiedzić tutejsze ruiny bez płacenia za wstęp. Persona podprowadził mnie trochę boczną ścieżką. W razie zaczepienia przez strażników wystarczy powiedzieć, że udajesz się do wioski Viacha, do której droga prowadzi przy ruinach! Mnie po drodze nikt jednak się nie czepiał i tarasami wszedłem na teren ruin. Wspinaczka była jednak spora, koło 500m powyżej! Inkaskie ruiny są tu porozrzucane na sporym terenie. Po godzinie marszu mijając kilka mniejszych ruin, doszedłem do większych ruin, coś jakby centrum miasta. Zza niego wyłoniły się kolejne w oddali! Po kolejnej 0,5 godzinie marszu wąską ścieżką doszedłem do kolejnych, jeszcze bardziej rozległych ruin. Tu bardzo ciekawie było rozwiązane doprowadzanie wody kamiennymi kanałami z miejskimi umywalkami!

W drogę powrotną schodziłem ścieżką pośród tarasów stopniowo w dół aż do samego miasteczka. Tam na przy bazarze zjadłem dobry obiad za 6 soli.

Niedziela 8 luty JULIACA (3800m) – PUNO (3800m)

Dziś do pokonania zaledwie 45 km po płaskim, pikuś. Tak sobie myślałem ale okazało się, ze po 30km zaczął się 5-7km podjazd na 4000m! Z przełęczy był za to ładny widok na Puno oraz jezioro Titicaca na 3800m, w zasadzie jedną z jego zatok.

VIRGEN DE LA CANDELARIA, czyli KARNAWAŁ W PUNO

Zjechałem do centrum Puno, gdzie ulice przecinały przebogato zdobione parady karnawałowe. Wzdłuż ulic kibicowało ich tysiące ludzi. Znalazłem ulicę zamkniętą dla ruchu samochodowego z wieloma przechodniami, więc tam porzępoliłem trochę dla reperacji zasobów. Na czas fiesty nie było tu szans na tani hotel ale udało mi się załapać na kilka nocy u Franciszkanów :) Zostawiłem tam rower i z aparatem przeszedłem się obejrzeć paradę. Samych występujących było chyba kilka tysięcy a obserwatorów co najmniej kilkadziesiąt tysięcy! Niesamowicie bogate i bajecznie kolorowe różnego kształtu stroje uczestników! Paradę w Rio de Janeiro widziałem tylko w telewizji ale myślę, że tutejsza parada bardzo niewiele ustępuje tej najsłynniejszej! Fiesta obchodzona jest z okazji Virgen de la Candelaria, czyli matki Bożej Gromnicznej. Podczas 8 dni obchodów można zobaczyć aż 350 różnych rodzajów tańca, tych bardziej i mniej tradycyjnych. Większość tańców zdominowana jest przez kulturę afro-peruwiańską. Puno zwane jest stolicą tej właśnie kultury. Do najważniejszych tańców należy La Diablada. Jest to taniec obrazujący mieszankę dobra i zła. Diabły i anioły tańczącą wokół Virgen Candelaria. Tancerze przebrani w metalowe maski, długie, kolorowe płaszcze ozdobione złotem, Anioły w białych sukienkach i białych butach. Choreografia ukazuje walkę pomiędzy dobrem i złem, gdzie finalnie triumfuje dobro.

W poniedziałek pooglądałem tancerzy w ostatni dzień fiesty W pewnym momencie rozpętało się ostre gradobicie! Ulice pokryły się kilkucentymetrową warstwą gradu! Widzowie zbiegli z trybun i chowali się gdzie się dało. A paradnicy z orkiestrami dętymi, w tym kobiety w krótkich spódniczkach dalej kontynuowali taneczny przemarsz! Aż mnie ciarki przechodziły na ich widok!

Pływające wyspy UROS

We wtorek za 28 soli wykupiłem wycieczkę statkiem po jeziorze Titicaca na sławne wyspy Uros. Krytą motorówką na około 20 osób po 20 min dopłynęliśmy na archipelag 87 wysp. Zatrzymaliśmy się na jednej z nich, gdzie przewodnik wytłumaczył nam jak to wygląda. Wyspy powstały na wielkich pływających kępach traw, na które kładziono ściętą ususzoną trzcinę a na tym budowano chaty także z trzciny. Gdy warstwa trzciny podmaka pod chatą, podnosi się ją w kilka osób, wyściela świeżą warstwą trzciny i chatę stawia z powrotem. Wyspy te od czasów pre Inków zamieszkuje obecnie około 2000 ludzi.

Środa 11 luty PUNO – Acora

Deszcz przytrzymał mnie trochę w mieście i dopiero po południu ruszyłem dalej w stronę Boliwii. Na trasie spotkałem parę rowerzystów z Belgii, więc pogawędziliśmy z pół godziny na poboczu, po czym każdy z nas ruszył w swoją stronę. Chwilę potem w wiosce Acora zatrzymała się przy mnie terenówka z naklejką Radiowej Trójki – mej kochanej :) Przywitało się ze mną dwóch Polaków. Samochód ten przemierzył trasę Trzy Ameryki z Alaski na samo południe Ameryki Południowej do Ushuaia. Tych dwóch śmiałków przejęło stamtąd to auto i jadą teraz na Alaskę :) Przegadałem z nimi ponad pół godziny, czas już było się rozstać i szukać dachu nad głową. Znalazłem kilkaset metrów dalej pod dachem remontowanej stacji paliw :)

36km, Ø15km/h

W czwartek po małej wspinaczce przed Juli, większość popołudnia jechałem wzdłuż pięknego, malowniczego wybrzeża wielkiego jeziora Titicaca, szerokiego około 80km i długości 190km. Miałem wielkie szczęście z pogodą, była bardzo dobra widoczność na całe jezioro a także ośnieżone szczyty 6cio tysięczników za nim! Za miasteczkiem Pomata z głównej trasy na La Paz odbiłem w lewo w kierunku Copacabana. Parę km dalej w jednej wiosce pytałem sporo ludzi o możliwość rozbicia namiotu przy domu ale wielu odmawiało, lub życzyło sobie za to kasę! Niezbyt to miły akcent na ostatni dzień pół rocznego pobytu w Peru! W końcu za 10tym razem jeden gospodarz pozwolił mi rozbić się przy chacie. Padłem wymęczony długim dystansem w swoim domciu.

86Km, 5:33h, Ø15,5

Czwartek 13 luty

Wstałem o 6:30. Przez noc nie padało ale namiot mokry był od rosy, więc wystawiłem na słońce i w międzyczasie zrobiłem i zjadłem śniadanie. Gospodyni mile mnie zaskoczyła, bo przyniosła mi jeszcze bułkę z serem i zapiekane kulki kinuy – miła niespodzianka na pożegnanie z Peru :)

Koło 8:00 ruszyłem w dalszą drogę na ostatni etap po peruwiańskiej ziemi. Pogodę miałem kapitalną – bezchmurne niebo i otwarty widok na piękne jezioro Titicaca.

Po 15km dojechałem do miasta Yunguyo. Tam uzupełniłem jeszcze prowiant. Wyjechałem 2km za miasto do granicy z Boliwią. Mam nadzieję, że uda mi się opuścić Peru bez płacenia kary (1$/1dzień). Kolejka do odprawy był długa ale przegadałem z kilkoma podróżnikami, godzinka prysła i już bez kolejki dostałem się do biura. Wypełniłem kwitek odprawowy. Od jednego Polaka wiedziałem, że od opłaty za przewałkowany pobyt można się wykręcić powołując na artykuł 777 – gdy nie masz funduszy, to mogą odpuścić opłatę. Pracownik szybko doszukał się, że mój pobyt został przekroczony o 3 miesiące:

- Ma pan do zapłacenia 91$ za przekroczony pobyt oraz 15 soli za brak kwitka wjazdowego do Peru.

- Chcę się powołać na artykuł 777 i uniknąć płacenia tej kary, bo moje środki finansowe są mocno ograniczone.

- A z jakiego paragrafu, na podstawie jakiej ustawy?

- Ja jestem gringo a nie miejscowy i nie znam dokładnie waszych ustaw!

Urzędnik najprawdopodobniej znał ten przepis ale skoro nie potrafiłem powiedzieć więcej szczegółów, to jest okazja wesprzeć peruwiański budżet! Do tego przy wjeździe dają jakiś kwitek do paszportu, który łatwo zgubić – za jego brak kolejna opłata!

- To musi pan uiścić opłatę w miejskim banku i wrócić tu z pokwitowaniem.

O w mordę! Ale pasztet! Przedzwoniłem jeszcze jednak na konsultację do znajomego polaka, który mi o tym powiedział. Poradził, że mogę spróbować przejść bez peruwiańskiej odprawy na boliwijską stronę, być może nie zauważą braku pieczątki odprawy peruwiańskiej. Faktycznie, bez większego problemu przejechałem na boliwijską stronę. Tam po zejściu do imigracion strażnik przewertował cały paszport i zwrócił uwagę, że nie mam pieczątki odprawy peruwiańskiej i muszę wrócić to załatwić. Udawałem, że nie wiem czemu nie wbili ale nic to nie pomogło. W zasadzie po powrocie do roweru mogłem spokojnie wjechać do Boliwii na czarno, oszczędzając płacenia kary. Ale pomyślałem, że przy wyjeździe z Boliwii mogę mieć większe problemy finansowe i administracyjne! Cofnąłem się więc przez obie granice do miasteczka Yunguyo i tam w banku za resztę soli i z dopłatą zaskórniaków w dolarach z wielkim bólem opłaciłem karę 91$ i 15 soli! Tyle, że dla nich w banku przeliczenie kilkuset soli na dolary i dopłata reszty w dolarach zajęła im ponad pół godziny! Wyczyściłem się z prawie całej gotówki! AUUUĆ! Dobrze, ze mam trochę jedzenia w sakwach. Mam nadzieję, ze w Copacabana uda mi się zarobić jakieś pieniądze na dalsze życie!

Pojechałem odprawić się po peruwiańskiej stronie i już na legalnie przekroczyłem granicę. Po boliwijskiej stronie wbili mi pieczątkę ale tylko na 1 miesiąc! Wiem, że tu można na 3 miesiące bezpłatnie! Dowiedziałem się, że przedłuża się w La Paz. Myślałem, że za to już trzeba dopłacać i zbulwersowałem się, iż znów będzie naciąganie gringos! Uniosłem się gniewem i powiedziałem:

- Co to za naciąganie?

- Jak się panu nie podoba, to proszę wracać do Peru!

Po tych opłatach nie miałem już chęci tam wracać. Uspokoiłem się po chwili i wyjaśnili mi, że przedłużenie do 3 miesięcy jest bezpłatne. Uff! Z ulgą przekroczyłem granicę i wjechałem do BOLIWII , mojego 55 kraju

W PERU spędziłem pół roku. Podczas 70 dni w drodze przejechałem 4183 km w 369 godzin, czyli prędkość średnia podobnie jak w poprzednim kraju, 11,3 km/h. W sumie w Ameryce Południowej nakręciłem do tej pory 10 000 km.