Wtorek 1 luty
Po przekroczeniu granicy udaliśmy się do odprawy po etiopskiej stronie. Oprowadzał nas jakiś młody łepek, który niby pracuje dla służb granicznych..Po sprawdzeniu paszportów posłał nas do jakiś niby celników w cywilkach, którzy...

przy drewnianej wiacie sprawdzili nasze bagaże. Dostaliśmy pieczątkę wjazdową i udaliśmy się wymienić pieniądze do banku. Wymieniłem 50 euro – 1140 birów (1euro=22,5 bira, 1$=16,5 bira) Na koniec nasz przewodnik zażyczył sobie kasy za oprowadzanie – okłamał nas że pracuje dla celników więc odesłaliśmy go z niczym! Miasteczko to, to skupisko posklecanych z blachy i drewna szałasów! Dokupiliśmy jeszcze banany i koło 11ej wyjechaliśmy za Metemę ze 2 km i zrobiliśmy sobie drugą przerwę śniadaniową, która przeciągnęła nam się do 2,5 h :) Po drodze mijaliśmy wiele chat podobnych do tych sudańskich przed granicą. Przy każdych zabudowaniach a nawet na otwartych przestrzeniach dobiegały do nas dzieciaki krzycząc; „You, You, where You go?” Albo „Give me Money”! Robienie zakupów w wioskach to już nie lada wyzwanie organizacyjne, bo ze wszech stron oblegają dziesiątki dzieciaków i każdy z nich próbuje wszystkiego dotknąć i sprawdzić! Ale szczytem wszystkiego było gdy pod wieczór za jedna wioską zobaczyliśmy rozłożoną na drodze masturbującą się babę! To chyba tutejszy oryginalny sposób na reklamę swych usług!!! Przed zmrokiem udało nam się znaleźć ustronne miejsce na namiot na wyschniętej i spękanej ziemi a Krzychu rozpalił ognisko.  

Czwartek 3 luty
Teren z dnia na dzień stawał się coraz bardziej górzysty, coraz więcej walki z podjazdami ale też dzięki temu coraz to piękniejsze widoki. Niestety też dzieciaki coraz częściej, szczególnie na podjazdach krzyczały: „Give me money” i obrzucały kamieniami. Dziś na dzień dobry w 3 h udało nam się przejechać 15 km podjazdu! Na obiad zatrzymaliśmy się w cieniu pod drzewami i ugotowaliśmy sobie. Dalej było już łagodniej a od Wagny (na 1500m) mieliśmy długi piękny zjazd do doliny. Potem znów kilka krótszych podjazdów i niestety po tak miłym dniu dzieciaki znów nam  spieprzyły nastrój , bo obległy nas jak rój i próbowały wyciągać nam rzeczy z sakw, musieliśmy odganiać je kijami a potem obrzucały nas kamieniami ! W kolejnej wiosce dzieciaki znów oblegały jak szalone ale na szczęście starsi reagowali i odganiali je od nas. Parę km za wioską już po zmroku udało nam się wbić z namiotami w polu za jakąś opuszczoną chatka.

Piątek 4 luty
Wstaliśmy o świcie, śniadanko na miejscu i koło 8ej na koła. Po pół godzinie spotkaliśmy na trasie naszych starych znajomych Simonę i Daniela, ostatnio widzieliśmy się w Chartumie. Pojechaliśmy razem do Azezo. Tu wbiliśmy do knajpki na kawkę i ładowanie rzeczy. Wymieniliśmy się wrażeniami z naszych wojaży i niemcy ruszyli na południe a my podelektowaliśmy się kolejną kawą. Zagadał do nas jakiś nauczyciel angielskiego i zaprosił nas na nocleg do siebie do domu w Teta. Koło 17ej po 15 km dotarliśmy do jego domu. Jego żona przygotowała ceremonię kawową: kawa palona na miejscu na blaszanym półmisku. Po paleniu składa się życzenia pomyślności gospodarzom, następnie kawa mielona jest w moździerzu i parzona w specjalnym dzbanie na ogniu. Na ceremonii spotyka się cała rodzina i najbliżsi sąsiedzi i ewentualni goście jak w tym przypadku. Kawa oczywiście mocno słodzona z dodatkiem ziół – pycha. Pije się 3 kolejki i każda kolejna kawa jest rozcieńczana przez dolewanie wody. Potem wraz z Johnem gospodarzem przeszliśmy się po wiosce. Opowiadał nam wiele o historii i zwyczajach etiopskich,w miejscowej pijalni spróbowaliśmy Areki – 70% alkoholu. Po powrocie w domu czekała na nas indzera z sziro – to jakby wielki placek chlebowy z pikantnym sosem i ewentualnie dodatkami. Przegadaliśmy jeszcze do północy i na noc w środku rozbiliśmy namiot, by nas komary i inne robactwo nie nękało.

Sobota 5 luty
Dzieciaki zrobiły nam pobudkę już po 6ej. Gospodyni wraz z sąsiadką wypiekała właśnie za domem indzerę więc mieliśmy okazję przyjrzeć się procesowi wylewania i wypiekania tego rodzaju chleba. Przy okazji ogniska wyciągnąłem gitarę i zaśpiewaliśmy z Adą 3 piosenki w ramach podziękowania za gościnę. Po śniadaniu – indzera z sziro i jogurtem – pycha! Przeszliśmy jedna ceremonię kawową u sąsiadów dla odmiany i znów u gospodarzy – po 6ciu kawach moje serducho weszło na niezłe obroty! Ogarnęliśmy trochę swoich rzeczy, zrobiliśmy pożegnalną sesje fotograficzna i koło 15ej ruszyliśmy w drogę ale po pół godzinie zatrzymaliśmy się na własy posiłek, bo od śniadania sporo czasu upłynęło. Po kilkunastu km dotarliśmy do miasteczka Makseguit i tu rozglądając się za piwkiem na złagodzenie sesji kawowej trafiliśmy na Daniela i Simonę! Wypiliśmy wspólnie piwko, zjedliśmy indzerę i zostaliśmy tu w hotelu na noc (40 birów za pokój)

Niedziela 6 luty
Rano poszedłem pomodlić się chwilę w miasteczku do kościoła prawosławnego, mogłem zobaczyć niezmienny podobno od wieków obrzęd mszy z bębnami i śpiewami, to warto zobaczyć! Po powrocie śniadanko i koło 9;30 ruszyliśmy całą piątka A&K, Simona&Daniel i ja. Mieliśmy dwa konkretniejsze podjazdy tego dnia. Po pierwszym zrobiliśmy przerwę obiadową w cieniu pod drzewem ale Niemcy zwinęli się szybciej a my jeszcze gotowaliśmy i sjestowaliśmy do 15;30. Przed nami było przewyższenie prawie 500 m, więc troche dało się w kość. Z przełęczy roztaczał się piękny widok na rozległą dolinę i góry w oddali. Po kilkunasto km zjeździe w Adis Zemen drobne zakupy i łagodnm zjazdem dalej. Przed zmrokiem Krzycho złapał gumę i ruszyliśmy po zmroku z oświetleniem. Dopiero po kilku km znaleźliśmy jakieś niezaludnione tereny i przy skrzyżowaniu na Lalibellę odbiliśmy 300 m w  pole pod namioty.

Poniedziałek 7 luty
Dzieciaki od wschodu słońca wtórowały nam przy śniadaniu i dawały się mocno we znaki. Na trasie spotkaliśmy Simonę i Daniela, który właśnie oberwał kijem w głowę od jakiegoś bambusa! Za nami też nie raz poleciały kamienie i w miarę możliwości próbowaliśmy reagować na ataki; Krzycho dorwał jednego smarkacza i sprał mu dupę. Adela odstraszała bachory paralizatorem a ja gazem pieprzowym ale czasem wiatr płatał figle i nam też się obrywało po oczach! Dzisiejszy dzień był jednym z najgorszych i wszystkim nam puszczały nerwy przez te czarne pijawki!!! Po 15ej dotarliśmy do Bahir Dar. Ja zatrzymałem się w hotelu za 70 birów wraz z Simoną i Danielem. Postanowiłem zostać tu na 2 nocki i odpocząć psychicznie od tej czarnej szarańczy! Poświęciłem czas na pisanie materiału na stronę o Sudanie.

Środa 9 luty
Nasi znajomi Simona i Daniel mieli już na tyle dość upierdliwych bachorów, że poddali się i postanowili przejechać Etiopię busem, by jak najszybciej ewakuować się z tego kraju!!!  To dobitnie świadczy o tym jak bardzo niewdzięczni są Etiopczycy w zamian za największe pośród Afrykańskich krajów wsparcie finansowe ze strony Europejczyków i całego świata!

   ETIOPIA NIE ZASŁUGUJE NA ŻADNE WSPARCIE FINANSOWE. NARÓD ETIOPSKI JEST ZEPSUTY DO SZPIKU KOSCI PRZEZ ORGANIZACJE HARYTATYWNE, ORAZ WIELU TURYSTÓW ROZDAJĄCYCH DŁUGOPISY, KOSZULKI I INNE RZECZY WPROST Z SAMOCHODU. DLATEGO TEŻ KAŻDY BAIŁY, KTÓRY ZATRZYMA SIĘ JEST W MGNIENIU OKA OBLEGANY PRZEZ CHORDY DZIECIARNI WOŁAJACEJ: „GIVE ME MONEY”, „GIVE ME PEN”, „GIVE ME TISCHERT” JEŚLI NIC NIE DASZ TO BĘDZIESZ OBRZUCANY KAMIENIAMI LUB OBITY KIJAMI !!! TAK WŁAŚNIE ETIOPSKIE DZIECI ODWDZĘCZAJĄ SIĘ ZA OKAZYWANĄ POMOC !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

ZAPRZESTAŃMY WSPARCIA DLA ETIOPII !!! SĄ NARODY KTÓRE BĘDĄ DUŻO BARDZIEJ WDZIĘCZNE ZA OKAZYWANĄ POMOC !!!

Czwartek 10 luty
Wczoraj pod wieczór dogoniłem moją kompanię A&K oraz Josha z Iwem w Dangla. Zjedliśmy indzerę za 5 birów i wyjechalismy na wspólny nocleg za miasto pod namiot u gospodarza na łące.
  Rano Josh z wiem zebrali się wcześniej, my próbowaliśmy pospać dłużej ale miejscowi kręcili się tu od świtu i komentowali wszystko na głos nad naszymi głowami. Śniadanie zjedliśmy na miejscu ale co chwila musieliśmy odganiać bambusy które właziły nam prawie do talerza  Trasa była całkiem malownicza z dużą ilością zieleni. Zjedliśmy lunch gdzieś w cieniu w asyście bambuisątek, które na odjazd obrzucały nas kamieniami! Kawałek dalej odbiliśmy wg znaku nad fajne jezioro położone na 2600m w starym kraterze otoczone lasem i bujna zielenią. Tam po raz pierwszy w życiu mogłem zobaczyć małpy żyjące na wolności. Strażnicy tego przybytku chcieli nas skasować po 15 birów/os za wstęp na teren parku ale byliśmy tak wkurzeni na dzieciaki rzucające kamieniami, ze wyłożyliśmy im cała prawdę „etiopskiej serdeczności” i chłopaki pozwolili nam zostać za free a nawet przygotowali nam ceremonię kawową. Mogliśmy tam zostać na noc pod namiotami ale musielibyśmy wynająć strażnika za 75 birów. Ostatecznie zapłaciliśmy im wstęp i zostaliśmy bez strażnika na własna odpowiedzialność. Zebraliśmy drewno na opał i zrobiliśmy ognisko, przy którym zjedliśmy kolację :)

Poniedziałek 14 luty
Ruszyliśmy bez śniadania o 7ej. W najbliższej wiosce uzupełniliśmy wodę ze studni od gospodarza i na śniadanko za zabudowania w pole. Przed Dejen spotkaliśmy kolarza z Niemiec z eskortą busika, który objeżdżał Etiopię dokoła. W Dejen uzupełniliśmy zapasy jedzenia i ruszyliśmy na najsławniejsze w Etiopii serpentyny – Blue Nile Gorce – zjazd z 2400 m do 1200 do doliny Nilu i z powrotem na 2400m! Na zjazd zamocowałem sobie statyw na kierownicy i mogłem swobodnie kręcić filmiki :) Niestety na zjeździe jakiś smarkacz walnął mnie kamieniem prosto w ucho aż się krew polała! Byłem wkurzony na maxa i chciałem dorwać smarkacza i spuścić mu porządny łomot ale jakiś gość zajechał mi drogę ciężarówka i straciłem go z oczu! Po drodze w dół jeszcze w kilku miejscach gówniarze zamierzali się z kamieniami ale udało mi się uniknąć trafienia. Gdyby nie ten krwawy incydent to mógłbym dużo bardziej cieszyć się widokami i wrażeniami ze zjazdu! Asfalt na zjeździe nie dawał za bardzo możliwości rozpędzenia się, bo był często pofałdowany a co jakiś czas zdarzały się nawet pół metrowe faliste uskoki w poprzek drogi - przy przeoczeniu mógłbym konkurować w skoku z Małyszem! Widoczność była dobra ale przy tak rozległej dolinie jej drugie zbocze widać był jak przez mgłę. U dołu dogoniłem Adelę i Krzycha i razem przekroczyliśmy Błękitny Nil. Było samo południe więc zatrzymaliśmy się na napój w knajpce i przed 14:00 ruszyliśmy w pełnym słońcu na podjazd! Pierwsze 3 km było konkretnie ostro pod górę, widzieliśmy pawiany iskające się na poboczu. Krzychu złapał gumę, tuż przy grupce młodzików ale na szczęście nie szukali zaczepki. Po chwili wypłaszczenia znów ostrzejszy podjazd. Spotkaliśmy motocyklistę  z Austrii, spotkanego wcześniej 2 razy w Sudanie, oraz grupkę Polaków podróżujących busem. Wjeżdżaliśmy powoli, zatrzymaliśmy się koło 17ej po 9 km podjazdu przy źródle, tam też opodal znaleźliśmy świetną miejscówkę na namiot z widokiem na całą dolinę! Wieczorem w pobliżu naszego obozu poskomlewały szyderczo hieny ale nie podchodziły do namiotów.

Wtorek 15 luty
O świcie w siodła i wspinaczki ciąg dalszy! Po godzinie za wioską zrobiliśmy sobie śniadanko w polu ale jak to często bywa pod asystą miejscowych gapiów. Po przerwie zaczęła się znów ostrzejsza wspinaczka serpentynami z panoramą na całą dolinę Błękitnego Nilu i na serpentyny na przeciwległym zboczu kanionu. Czasem był na tyle ostry podjazd, że trzeba było stawać na pedały! Po wyjechaniu z doliny zaczęło się rozległe wypłaszczenie i trudno było by się po nim domyśleć, że jest się powyżej 2000 m n.p.m!

Środa 16 luty
Na noclegu gdzieś w oddali drogi na łąkach rano znów musieliśmy odganiać miejscowych by w spokoju zjeść śniadanie. Trasa zaczęła się od długiego podjazdu, wg.rosyjskich map wynikało, że osiągnęliśmy nasz nowy rekord wysokości 3300 m n.p.m!!! Ale widoki do koła kojarzyły się bardziej z bieszczadzkimi wzgórzami niż z taką wysokością. Zjazdy były za to długie i łagodne więc przyjemnie się śmigało do przodu. Pod wieczór wjechaliśmy znów na płaskowyż i rozbiliśmy gdzieś między drzewami. Po kolacji zrobiliśmy sobie w namiocie wieczór filmowy – laptopa i głośniki podwiesiliśmy pod sufitem namiotu i na leżąco obejrzeliśmy sobie stary polski szlagier komediowy – Misia!

Piątek 18 luty
Po wczorajszej wieczornej wspinaczce obozowaliśmy na ok. 3000m w małym lasku pośród licznie szyderczo skomlących hien. Po kilku km podjazdu zaczął się długi zjazd z obrzeży wielkiego krateru do położonego w jego środku Addis Abeba. Zawitaliśmy na chwilę do polskiej ambasady a stamtąd do kościoła franciszkańskiego opodal. Tutaj za pozwoleniem proboszcza udało nam się zostać na 4 nocki.
   W Addis  mieliśmy czas na serwis rowerów, mycie, pranie, trochę zwiedzania i przede wszystkim załatwienie wizy do Kenii – mogliśmy odebrać na drugi dzień (3 mies. wiza kosztuje 25$ ale startuje z momentem jej wydania!) Zabraliśmy się też za wypisanie i wysłanie ponad 100 kartek do naszych dobroczyńców, rodzin i znajomych! Z częściami do rowerów nie było za dużo do wyboru – wszystko made in China! Mieliśmy okazję zobaczyć się znów z Joshem i Yvem . Zostaliśmy jeszcze 2 nocki więcej w sympatycznym holenderskim domku opodal dawnego dworca kolejowego (150 birów za pokój dla naszej trójki i rowerów)
  Addis opuściliśmy w czwartek 24 lutego i pokierowaliśmy się boczną drogą na południe.

Poniedziałek 28 luty
Po wczorajszych długich poszukiwaniach między gęsto zabudowanymi gospodarstwami znaleźliśmy w końcu kawałek wolnej przestrzeni na rozstawienie namiotów. Rano mieliśmy tradycyjnie asystę miejscowych od samego świtu. Dostaliśmy za to zaproszenie na ceremonię kawową do tradycyjnej, pięknie malowanej chaty. Jak się okazało, tutaj pija się kawę na słono! Zatem wypicie trzech kolejek solonej kawy to wyczyn dla ludzi o mocnych żołądkach !!! Tym bardziej, ze nie jedliśmy nic wcześniej a nie poczęstowano nas żadna strawą. Jak tylko ruszyliśmy stamtąd zatrzymaliśmy się kawałek dalej na nasze śniadanko. Po ok. 10 km podjazdu dotarliśmy do Hosaina. Tu na obiad pożywiliśmy się sokami wyciskanymi ze świeżych owoców i bułka na zagryzkę. Na trasie jak tylko żar trochę ustąpił zaczęły się tradycyjne maratony miejscowych pt.: You You, give me money !!! Nasza cierpliwość wykańczała się i nie dość że było wiele długich, męczących podjazdów to te piranie wysysały z nas resztki energii ! Wieczorem jakiś nauczyciel zaproponował nocleg na terenie szkoły, ale nie chciałem być obserwowany przez płot przez całą wioskę więc ruszyłem dalej sam i skorzystałem z zaproszenia do wiejskiej chaty. Udało mi się wykręcić od ceremonii kawowej (słona przeprawa!) i w zamian dostałem kubek pysznego kefiru! Nocowałem w chacie na macie w swoim śpiworze ale moim błędem było, że nie posmarowałem się płynem przeciw owadom!

Wtorek 1 marzec
Rano przymusiłem się do jednej filiżanki słonej kawy ale i tak znów dostałem pyszny kefir :) Niestety na odjezdne syn gospodarza jak to w etiopskiej tradycji bywa poprosił o wsparcie finansowe dla biednego studenta! Ja skwitowałem to prośbą o wsparcie finansowe dla biednego podróżnika ! Ruszyłem długim zjazdem z uroczą panoramą na wzgórza. Kilka km przed Sodo obłamała mi się górna część widełek tak, że nie dało się kierować. Udało mi się opuścić na maxa kierownicę na tyle, że z wielkimi luzami ale udało mi się jakoś dojechać do Sodo. Tu z pomocą młodzieńca namierzyłem sklep gdzie zakupiłem widełki, oczywiście made in China! Podjechaliśmy do mechanika rowerowego który pomógł mi wymienić widełki. Potem do innego mechanika by zawiercić i nagwintować otwory do zamocowania przedniego bagażnika. Z tą całą wymianą zeszło do wieczora i postanowiłem zostać w hotelu (40 birów za pokój) Wieczorem wyszło mi dopiero wczorajsze pogryzienie przez pchły – na rękach miałem chyba ze 100 ukąszeń. Tak mocno swędziało, że musiałem kupić w aptece  maść na ukąszenia, która trochę złagodziła swędzenie. W pokoju było strasznie duszno ale nie otwierałem okna, by nie nawlatywało więcej komarów. Nie było moskitiery a pozostałe komary i tak nie dały mi pospać przez całą noc!

Środa 2 marzec
Dopiero rano odespałem trochę nockę, rozejrzałem się jeszcze trochę po mieście i koło południa ruszyłem w stronę Arba Minch. Pierwszych 30-35 km był asfalt z niewielkimi odcinkami polnymi a potem zaczęła się na dobre polna droga. Zatrzymałem się o 13ej w cieniu na lunch. Ugotowałem i zjadłem obiadek i mym oczom ukazał się znajomy offroadowy camping car! Okazało się że to znajomi z Niemiec Werner i Herta Beck, spotkani w Chartumie. Pogawędziłem z nimi o tym co się działo przez ten czas i dojechali do nas Adela z Krzysiem. Pożegnaliśmy się z sąsiadami i wraz z Adą i Krzychem ruszyliśmy pylistą drogą na południe.

Piątek 4 marzec
Wczoraj dopiero pod wieczór zaczęła się asfaltowa droga. Nocowaliśmy na polanie w lasku kilkaset metrów od jeziora. Mieliśmy pewne obawy czy nie nawiedzi nas jakiś zbłąkany krokodyl czy hipopotam ale słyszeliśmy jedynie pomrukiwania hien i jakieś pomruki bliżej nie zidentyfikowanego zwierzęcia! Po śniadaniu załatałem dziurę i ruszyłem za Adą i Krzychem. Po 10ej dotarliśmy do dolnego Arba Minch. Nie przypadło nam to miasteczko do gustu bo podkręcali ceny dla białych, do tego jakieś świry szukały zaczepki. Ruszyliśmy 5 km dalej do górnego miasta. Po drodze w małym warsztaciku naprawiłem pęknięty bagażnik od gitary. W górnym Arba zatrzymaliśmy się na soki i bułkę. Musieliśmy jednak pertraktować ceny z obcych na miejscowe! Za internet kasowali jakieś kosmiczne ceny, z zakupami nie było za wiele do wyboru. Pokierowaliśmy się dalej na południe asfaltem, panoramicznym zjazdem w stronę jeziora. Wieczorem przez długi czas ciągnęły się zabudowania i kręciło się mnóstwo ludzi z bydłem ale w końcu znaleźliśmy ustronne miejsce na namioty.

Niedziela 6 marzec
Po 25 km od Arba Minch skończył się asfalt i zaczęła szutrowa droga ale po ok 30km znów wjechaliśmy na asfalt. Przed Konso nocowaliśmy w korrycie wyschniętej rzeki . Rano zaczeła się 10 km wspinaczka do Konso. Tu zrobiliśmy grubsze zakupy i zatrzymaliśmy się na hotelowym dziedzińcu, by zrobić pranie, przeserwisować rowery i po pertraktacji cen na miejscowe zjedliśmy spagetti z indzerą, i uzupełniliśmy płyny w organizmie. W większości miejsc naciągali ceny o 50-100% i wieczorem mimo nadchodzącej burzy mieliśmy tak dość tego miejsca naciągaczy, ze ruszyliśmy za miasto już po ciemku. Prócz błyskawic dokoła, mieliśmy jeszcze z 5 km ostrego podjazdu i dopiero po 20ej udało nam się opuścić zabudowania i rozbić w jakimś sadzie.

Czwartek 10
Ostatnie 3 dni w większosci walczyliśmy z szutrowymi drogami. Dziś ze względu na trudny podjazd szutrową drogą ruszyliśmy o świcie. Po 7 km wspinaczki dotarliśmy na płaskowyż. Tu już dało się całkiem szybko jechać, zwalniając jedynie podczas pokonywania wyschniętych koryt rzek.. Około 11ej wjechaliśmy do miasteczka Turmi. Tu zrobiliśmy zakupy. Spotkaliśmy zamieszkałego tu od pół roku Anglika, który przy butelce miejscowej miodóweczki – tadzu, opowiadał nam ciekawe historie  ze swego życia w Afryce i obyczajów tubylców. Późnym popołudniem ruszyliśmy szerokim nowym szutrem w kierunku Omorate.

Sobota 12 marzec
Wczoraj koło południa już dużo gorszym szutrem dotarliśmy do Omorate. Podbiliśmy pieczątki wyjazdowe z Etiopii, popraliśmy rzeczy, udało się też nam podładować sprzęty a wieczorem zasiąść na ostatnie piwko w tym kraju. Wybiliśmy za miasteczko na nocleg, Adela o mały włos wdepnęła by na skorpiona! Ubiliśmy na miejscu, by nie wpełzł nocą pod namiot.
  Dziś po śniadaniu pojechaliśmy uzupełnić wodę i utargować cenę za przeprawę na drugą stronę rzeki. Udało się nam zbić z 500 birów za nas i rowery do 150 birów. Pojechaliśmy jeszcze zjeść obiadek, wymienić resztę birów na kenijskie szylingi (za 1 bira 5 szylingów) Po Południu załadowaliśmy nasze rowery i tobołki na łódź motorową i przepłynęliśmy na drugą stronę rzeki. Odtąd nie był już wytyczonej drogi, były tylko ślady samochodów terenowych odciśnięte w głębokim piachu przez który musieliśmy przepychać nasze rumaki! Czasem udawało się kawałek pojechać ale wymagało to wiele siły i zręczności w balansowaniu załadowanymi po brzegi i obciążonymi dodatkowo po kilkanaście litrów wody wehikułami. Pod wieczór trafiliśmy na fajny ubity odcinek, którym nadgoniliśmy trochę kilkometrów. Przez 3 godziny przejechaliśmy w sumie prawie 20 km! Rozbiliśmy się gdzieś na stepie.

Niedziela 13 marzec
Ze względu na upał w ciągu dnia ruszyliśmy po śniadaniu o świcie. Trasa z ubitej zamieniała się stopniowo w coraz bardziej piaszczystą. Na granicy etiopskiej nawet nas nie zatrzymywali, podszedłem sam do nich, by dopytać, gdzie się mamy kierować do granicy kenijskiej. Ślady aut za którymi podążaliśmy rozmyły się stopniowo na rozległym stepie i kierowaliśmy się jakiś czas tylko za pomocą kompasu przez kępiasto-piaszczysty step. Po godzinie walki trafiliśmy z powrotem na ubitą drogę ale po chwili i ona zamieniła się w bardzo uciążliwy głęboki piach. Pchając przez piach rower uciekał ciągle na bok i w 40 stopniowym upale kosztowało nas to bardzo wiele energii!!! Koło 13ej po 20 km i 6ciu godzinach walki dotarliśmy w końcu do granicy KENII !!!!! Policjanci wypatrzyli nas już z daleka i przywitali obiadem ! To było bardzo miłe zaskoczenie po Etiopii, gdzie za wszystko cię kasują a gościnność można zaznać tylko za pieniądze!Mogliśmy tu odpocząć w cieniu i zdecydowaliśmy zostać tu na noc pod namiotami. Mogliśmy zmyć z siebie kurz i pot tego trudnego etapu. Wieczorem zaprosili nas jeszcze na pyszną kolację!!!