Poniedziałek 14 marzec

Wstaliśmy o świcie, zebraliśmy nasz majdan, zrobiliśmy śniadanko. Podziękowaliśmy policjantom za gościnę i po 7:00 ruszyliśmy w dalszą drogę przez piaski na południe w kierunku cywilizacji

Droga a w zasadzie jej piaszczysta pozostałość dawała się dziś jeszcze mocniej we znaki. Przez większość czasu piach był tak głęboki, że nie było szansy jechać na rowerach a pchanie wymagało bardzo wiele energii. Koło 11ej zjedliśmy coś na szybko jedynie w cieniu rowerów, bo słońce grzało niemiłosiernie (około 40 stopni!) a dokoła ani szansy na cień. Po kolejnych dwóch godzinach morderczego pchania po piachu Adela z Krzychem zatrzymali się zrobić obiad w cieniu. Ja nie miałem zbyt dużego wyboru z jedzeniem i postanowiłem pojechać jeszcze 10 km do najbliższej wioski. Ten wydawałoby się niedługi odcinek pokonywałem przez 3 godziny w pełni popołudniowego słońca. W trakcie zrobiłem sobie pół godziny przerwy bo nogi i ręce odmawiały mi już posłuszeństwa! Finalnie koło 17:00 dotarłem do miasteczka Lowaran, wycieńczony jak nigdy dotąd ! Nie maiłem nawet siły by coś ugotować do jedzenia, posiliłem się jedynie napojem i ciastkami gdzieś pod sklepem i dopiero po pół godzinie miałem na tyle sił, by ruszyć z miejsca, uzupełnić wodę, zrobić małe zakupy i przenieść się pod szpital, by wypatrywać Adeli i Krzycha. Dotarli o zmroku, koło 19ej. Pielęgniarka która tu pracowała zaproponowała, że zaprowadzi nas na plebanię i tam ksiądz nas ugości. Rzeczywiście udostępnił nam pokój z łazienką ale i tak preferowaliśmy nocleg pod namiotami. Skorzystaliśmy z gorącego prysznica i ugotowałem sobie kolację, by odzyskać siły po tym najtrudniejszym w moim życiu etapie rowerowym!!!

 

Wtorek – czwartek 15-17 marzec Lowaran

Krzysztof rozchorował się trochę – miał gorączkę i problem z żołądkiem więc zostaliśmy na plebani 4 noce aż doszedł do siebie. W sklepikach w miasteczku było bardzo niewiele do wyboru więc nauczyliśmy się robić ugali, tyle, że w naszej wersji, nie stałej a półpłynnej, dodawając do tego cukier. Wreszcie też mogliśmy nadrobić trochę nasze zaległości kinowe, przeserwisować nasze rumaki po tym morderczym piaszczystym odcinku.

 

Piątek 18 marzec

Wstaliśmy o 7ej, ugotowaliśmy ugali na śniadanko i przed 9:00 ruszyliśmy po 4 dniowej przerwie w dalszą droge na południe, w kierunku Kalakol. Mieliśmy do pokonania jeszcze 90 km polnej drogi ale na nasze szczęście wczoraj mocno popadało i wiele piaszczystych odcinków udawało nam się jechać na rowerach. Czasem utykaliśmy w błocie ale to był już pikuś w porównaniu do ostatniego piaszczystego etapu. Po południu zrobiliśmy sobie w cieniu drzewa 3 godzinną przerwę obiadową ze sjestą. Nie było już tak upalnie, jedynie gorąco i parno. Wieczorem rozbiliśmy się gdzieś przy trasie na równinie.

 

Sobota 19 marzec

Ruszyliśmy o świcie 6:30, śniadanie po godzinie. Ada i Krzysiek jechali dość spokojnym tempem a ja chciałem trochę pocisnąć więc ruszyłem sam swoim tempem. Było sporo odcinków piaszczystych ale większość dało się jechać, do tego słonko często kryło się za chmurkami więc upał za bardzo nie doskwierał. Za Kataboy były już bardziej grząskie piaski i musiałem spuścić powietrze prawie do flaka by mieć szansę jechać po piachu. O 13ej zatrzymałem się by ugotować i zjeść obiadek i odpocząć w cieniu. Do Kalakol dotarłem padnięty po dalszym piaszczysto – kamienistym odcinku i przekroczeniu kilku suchych i jednej dużej, nie do końca wyschniętej rzeki. W Kalakol zahaczyłem pierw o stoisko z owocami by się nasycić a potem piwko dla relaksu po tej ciężkim odcinku. Okazało się ze rzeka którą ja przekraczałem godzinę wcześniej zatrzymała na dobre Adelę i Krzycha – woda wezbrała całą szerokością i muszą czekać aż opadnie woda by móc się przeprawić. Miejscowi pocieszyli ich że to może potrwać 2-3 dni!!! Ruszyłem z miasteczka na misję katolicką przy kościele i tam się rozbiłem pod namiotem.

 

Niedziela 20 marzec

Rano po mszy o 7;00 zrobiłem sobie śniadanko i nie mając wieści od Ady i Krzychu o przeprawie ruszyłem po 9ej w kierunku Lodwar. Tu wreszcie po 1000km bez asfaltu mogłem się cieszyć ubitą nawierzchnią, zwaną tu asfaltem i choć był on dziurawy jak ser szwajcarski to i tak radowałem się, ze nie muszę pchać roweru po piachu!!! Dokoła mijałem rozległe stepy, z porośniętymi gdzieniegdzie drzewami, trochę skalistych szczytów i za przełęczą znów stepy. Zgotowałem sobie obiad na uboczu w cieniu drzewa. Po 16ej po przekroczeniu w bród rwącej rzeki dotarłem do Lodwar. Znalazłem spory supermarket, gdzie zrobiłem pierwsze poważniejsze zakupy w Kenii. Przy herbatce angielskiej dowiedziałem się sms że moi kompani przed południem przekroczyli rzekę, dotarli do Kalokol i kierują się na Lodwar. Nie udało im się dotrzeć tu do wieczora, więc pojechałem na misję katolicką i tam za pozwoleniem rozbiłem namiot. Udało mi się złapać niezabezpieczoną sieć w laptopie, więc mogłem sprawdzić pocztę i poczatować ze znajomymi i rodzinką.

 

Wtorek 22 marzec LODWAR

Wczoraj koło południa dotarli Adela z Krzyśkiem. Wczorajszy i dzisiejszy dzień spędziliśmy na internecie, zakupach i jedzeniu wreszcie jakiś bardziej odżywczych potraw w restauracjach. Mi udało się skonsultować z nowym wójtem mojej gminy – Tomaszem Waruszewskim w sprawie wsparcia finansowego mojej podróży, na co chętnie przystał. Umówiliśmy się na pokrycie przez gminę kolejnego mego ubezpieczenia na rok.

Po 17ej uzupełniwszy zapasy wody i jedzenia ruszyliśmy w trójkę za miasto na południe i po kilku km rozbiliśmy w stepie.

 

Piątek 25 marzec

Począwszy od Lodwar przemierzaliśmy stepowe pustkowia bardzo kiepską drogą, tak wyboistą i dziurawą, że średnia nasza prędkość to 10 km/h! Słonko też nie szczędziło nam swej energii - 38-40 stopni! Często mogliśmy podziwiać niesamowite wieżowce termitów, sięgające często 4-6 metrów! Co 40-60 km mijaliśmy jakieś wioski czy miasteczka i tam była okazja uzupełnienia wody i żywności. Koło południa dotarliśmy do bramy parku South Turkana.Tu można spotkać słonie ale trzeba by się zapuścić w głąb parku. W cieniu budynku zgotowaliśmy sobie obiadek, odpoczęliśmy a po kilkunastu km dotarliśmy do Kainuk. Tu drobne zakupy i herbatka w hotelowej restauracyjce. Zasiedzieliśmy się tam do 20 i na nocleg za miasteczko wyjeżdżaliśmy już po ciemku przy światłach czołówek, do których ciągnęło mnóstwo owadów! Kawałek za miasteczkiem znaleźliśmy polankę na której mogliśmy rozbić namioty. Niestety okazało się to nie lada wyczynem, ponieważ na ziemi było mnóstwo wszelkiego robactwa, pająków i co najgorsze skorpionów (jeszcze może węży do kompletu brakowało! ) Do tego z powietrza obłaziło nas chmary owadów. Musieliśmy pierw odgarnąć gałęzie i powybijać skorpiony i co większe pająki karaluchy i inne dziwactwa! Na szybko rozstawiliśmy namioty, zabezpieczyliśmy rowery i hyc do namiotów. Musiałem pozbyć się jeszcze robactwa które wślizgnęło się wraz ze mną do namiotu i zabezpieczyć cięższymi rzeczami obręb materaca, by skorpiony nie wpełzły pod namiot i bym przez to w czasie snu nie nadział się ręką czy nogą na nie przez dno namiotu.

Ufff, udało się! W pobliżu słyszeliśmy tylko okrzyki małp i odgłosy insektów drapiących po ścianach namiotu i latających wokół ale w środku byliśmy już bezpieczni.

 

Sobota 26 marzec

Dziś do południa przemierzaliśmy jeszcze stepowe pustkowia usiane termitowymi wieżowcami brnąc po dziurawej jak szwajcarski ser drodze! Ku naszym oczom przybliżały się już coraz bardziej malownicze góry. Łącznie z odcinkami etiopskimi mamy za sobą 1000 km plolnych dróg, piasków i bezdroży. Od Marich zaczęły się wreszcie góry no i wreszcie asfaltowa droga !!!!! Zaczęła się też mozolna wspinaczka pod górę oraz pierwsza ulewa od długiego czasu. Na podjeżdzie wystrzeliła mi tylna opona, to zaledwie po 5 tys km (fakt, ze w tym 1000 km offroadów) Na szczęście mam ze sobą zapas. Pod wieczór dokręciliśmy do małej wioski i rozbiliśmy się przy posterunku policji.

 

Niedziela 27 marzec

Rano ruszyłem sam 10 km dalej do miasteczka Ortum na mszę św. Tu po raz drugi miałem okazję podziwiać kenijskich śpiewaków - to niesamowicie utalentowany muzycznie naród; śpiewa tu nie jak u nas tylko zespół czy organista ale naprawdę wszyscy tak, ze moc śpiewu czuć od podłogi po sam sufit! Do tego pięknie podzielone na głosy i ubogacone różnymi instrumentami; bębny, tarki, grzechotki i.t.p. Po mszy ulokowałem się w restauracyjce, do której wkrótce dotarli Adela z Krzychem i razem przesiedzieliśmy tam do późnego popołudnia na obiedzie i herbatkach (przy okazji podładowaliśmy nasze akumulatorki) Przegadaliśmy sporo z miejscowym nauczycielem mieszkającym na stałe pod Nairobi - finalnie dostaliśmy zaproszenie do niego pod Nairobi. Pod wieczór wyjechaliśmy kawałek za miasto i rozbiliśmy gdzieś w ogrodzie.

 

Wtorek 29 marzec KITALE

Po noclegu i śniadaniu na szkolnym boisku ruszyliśmy łagodnymi pagórkami pośród soczyście zielonych pól uprawnych w stronę Kitale. Przed miasteczkiem zobaczyliśmy grupę ludzi podziwiających coś na drzewie. Tym czymś okazała się Czarna Mamba - jeden z najbardziej jadowitych a przede wszystkim najszybszy wąż świata - potrafi pełzać z prędkością 20 km/h!!! Koło południa dotarliśmy do centrum Kitale. Tu wbiliśmy na internet do kafejki - musieliśmy załatwić przesyłkę z Polski z częściami do rowerów, m.in. piasta tylna dla Adeli, 2 opony i tylne koło dla mnie. Zasiedzieliśmy do wieczora z przerwą na obiad. Wieczorem udało nam się rozbić za pozwoleniem na trawniku miejscowej plebanii.

 

W Kitale zabawiliśmy w sumie 5 dni w ciągu dnia załatwiając części z Polski na necie a wieczorami na ciekawych pogawędkach z ks. Protasem. Odpoczęliśmy też wreszcie po trudach bezdroży.

Poniedziałek 4 kwiecień  KITALE - Webaye 56km
pogoda dziś pięknie dopisywała więc koło 11ej ruszylismy w kierunku Kisumu. W porze obiadowej zatrzymaliśmy się przy jakiejś knajpce na posiłek i odpoczynek ale potem jeszcze przyskrzynił nas deszcz do 17ej. Po 18ej udało nam się dokręcić na teren szkoły za pozwoleniem dyrektora i tam rozbiliśmy się pod namiotami.+kolacyjka - ugali we własnym zakresie.

Środa 6 kwiecień  Khayega - RÓWNIK - KISUMU
Wczoraj ugościli nas w Cross Church, poczęstowano nas kolacją, mogliśmy poładować nasze rzeczy. Udało mi się pofotografować mijającą nas bokiem burzę.
Dziś zostaliśmy jeszcze zaproszeni na śniadanko i kawkę, skorzystaliśmy z prysznica i po 9:00 ruszyliśmy na pagórkowaty szlak. Trasa męczyła mnie strasznie podjazdami. Przed południem zatrzymaliśmy się w knajpce na fasolkę z chapati i herbatkę. Po 12ej ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po 13:00 dotarliśmy do wyczekiwanego długo RÓWNIKA!!! Po 26 000 km z Polski oraz 92 400 km totalnego dystansu na moim 14 letnim rowerze dotarliśmy do wytęsknionego półmetka Afryki! To nasza pioerwsza wizyta wna Czarnym Lądzie i nasze pierwsze w życiu przekroczenie równika - w dodatku na rowerach !!! Zrobiliśmy stosowną fotosesję i w dół do Kisumu i serca Afryki - Wielkiego jez. Victorii !!! W Kisumu Zobaczyliśmy duży kościół - bazylikę. Tam zapytaliśmy proboszcza o możliwość przenocowania - ten Kenijczyk przywitał nas polskim „dzień dobry”! To nas bardzo mile zaskoczyło, no i przyjął nas z chęcią  do plebanii :) Oprowadził nas po kościele i pokazał, że mają problem z budową ceglanych łuków w oknach kapliczki. Powiedziałem, że jestem stolarzem i ucieszył się na tą myśl, że mogę im pomóc w budowie tych łuków!

Czwartek 7 kwiecień KISUMU
Tak jak się umówiłem po śniadaniu ruszyłem do pomocy w budowie łuków w oknach kaplicy. Przeszedłem się pierw z pomocnikiem na targ wybrać odpowiednie materiały do bdowy i zacząć planować obrys łuku. Po obiedzie pojechalismy z Adelą i Krzychem na umówione spotkanie z zaszymi znajomymi z Niemiec Simone i Danielem. Mieliśmy sobie bardzo wiele rzeczy do opowiedzenia od ostatniego naszego spotkania

Piątek 8 kwiecień KISUMU
Dziś do obiadu udało mi się wykonać i zamontować w oknie formę do wykonania łuków z cegieł Po Obiedzie udało mi się jeszcze zdążyć do urzędu emigracyjnego podbić wizę wjazdową do Kenii - mamy wizę ważną na 3 miesiące do 12 czerwca., super !!! W pobliżu znajdował się jeszcze nie zagospodarowany 16 piętrowy budynek. Postanowiłem dostać się na górę, by sobaczyć widok na miasto i przede wszystkim na Wielkie Jez. Victorii. Jak się okazało nie było tam windy, więc poświęciłem się i poszedłem pieszo na 16 piętro ! A widoczki były niepowtarzalne ! Widok na całe Kisumu oraz na bezmiar wielkiej Victorii !!! Przejechałem się potem jeszcze rowerem nad same jezioro ale było gęsto zabudowane tak, że ciężko było dostać się do samego brzegu. W sklepie Safaricom udało mi się uruchomić internet na moim telefonie a wieczorem po kolacji na plebanii udało mi się połączyć przez telefon z internetem na laptopie, he he :)

Niedziela 10 kwiecień KISUMU - Awasi +8km (52km dystans dzienny)
Na dziś ustaliliśmy wspólnie termin wyjazdu w dalszą drogę. Poszedłem na najwcześniejszą mszę o 6:30 , wspólne śniadanie. Poczekaliśmy jeszcze aż ks. Charls skończy mszę, podziękowaliśmy mu, pozegnaliśmy się i koło 11ej ruszyliśmy w kier. Nairobi. Około 13ej zjazd w cień, tu ugotowaliśmy sobie obiad, odpoczęliśmy i po 15 dalej w trasę. Nie za długo pocieszyliśmy się jazdą, bo koło 16ej chmury deszczowe przytrzymały nas gdzieś we wiosce na herbatkę. Po 18ej udało nam się namierzyć fajną miejscówkę na trawniku pośród krzewów, osłonięci od drogi i ludzi. Wieczorem w namiocie Adela mi i Krzychowi poczytała i potłumaczyła książkę o Hansie Stocke - przesławnym rowerzyście, krążącym na rowerze przez ponad 40 lat dokoła świata!!!

Środa 13 kwiecień Rongai - NAKURU +25 (51km)
Wczoraj mieliśmy okazję rozbić namioty w colegu nauczycielskim i schronić się przed rzęsistym deszczem. Adela miała chwilowo kiepskie samopoczucie więc szybko wbiła do namiotu. Rano pogoda przywitała nas pięknym słońcem. Skorzystałem z prysznica. Zagadnęły nas miejscowe śliczne nauczycielki, by poznać Adelę i resztę naszej ekipy. Po ugotowaniu i zjedzeniu śniadanka koło 10ej ruszyliśmy na trasę. Do Nakuru  wiodło nas szerokie pobocze i koło południa szczęśliwie dotarliśmy do Nakuru. W centrum posililiśmy się, pokawkowaliśmy i ruszyliśmy na poprawkę obiadową na stację paliw za miasto. Tu  nasyciliśmy się i po 16ej dalej w drogę. Na nasze szczęscie dalej wiodło szerokie pobocze. W oddali po prawej widzieliśmy piękne jezioro na tle gór ale obie strony drogi były odgrodzone drutem kolczastym i kaktusami. Po jakimś czasie udało nam się znaleźć przerwę w kaktusach i rozbić w pobliżu ale bez widoku na jezioro.

Czwartek 14 kwiecień - Nakuru+25 - Uplands
Zebraliśmy się wraz ze śniadaniem o 8:00. W oddali na jeziorze zobaczyliśmy wielkie stado różowych flamingów - piękny widok ! Po podjeździe od jeziora zobaczylismy też po raz pierwszy wypasające się na poboczu stado zebr! Samo miasteczko Navasha minęliśmy bokiem główną drogą i wbiliśmy na obiadek na stację paliw. Po obiedzie zaczął się nam 20 km męcząsy podjazd z 2000m na 2700m ! Przez tą różnicę wysokości zrobiło się znacznie chłodniej i wietrzniej ale za to widoki na jezioro Navasha w oddali oraz góry i wulkan wynagradzały nam to ochłodzenie. Na nocleg udało nam się wbić na jakąś polanę w lesie - też było zimno ale chociaż wiatr tak nie dokuczał!

Piątek 15 kwiecień - Uplands - NAIROBI
Dziś wstaliśmy o świcie, śniadanie na miejscu i o 7:30 na trasę. Było bardzo wilgotno i zimno. Trasa wiodła w dół więc śmigało się nieźle. Po drodze mieliśmy fajne widoki po prawej stronie na krater i wielką dolinę oraz jakieś szczyty w oddali. Droga wiodła prawie dały czas w dół, niestety była dość wyboista i przez ruch samochodowy ciężko było mijać nierówności i bezpiecznie kontynuować. Koło 13ej udało nam się szczęśliwie dotrzeć do centrum do bazyliki katoliskiej. Tam trafiliśmy na dzieńdobry na ks. Kalisto, znajomego ks. Charlesa z Kisumu.  Po wspólnym obiedzie z kardynałem, biskupem i księżmi przeeskortowano nas autami do St. Marys School i tam zagościliśmy u dyrektora tejże szkoły ks. Fransisia. Wieczorem byliśmy ugoszczeni przez ks. Antonego u ex biskupa, bardzo sympatycznego starszego księdza. Nocowaliśmy z powrotem u ks. Fransisa.

W Nairobi spędziliśmy 5 dni goszcząc u dyrektora szkoły katolickiej, załatwiając rózne sprawy zdrowotne i techniczne z rowerami. Adela dostała paczkę z częściami z Polski, dała tylne koło do wymiany uszkodzonej piasty. Ja musiałem odwiedzić dentystę i zreperować jeden ząb. Mieliśmy też okazję trochę pokręcić się na rowerkach po stolicy ale jeśli chodzi o zabudowę to szału nie robi w porównaniu do europejskich stolic.

Wtorek 19 kwiecień NAIROBI - Santamor     URODZINY ADELI
Rano zjedliśmy wspólnie z księdzem Francisem i Johnem śniadanie i po podziękowaniu i pożegnaiu o 9ej ruszyliśmy do centrum. Tam uderzyliśmy do fajnej knajpki na kawkę i urodzinowe ciasto Adeli. Odśpiewaliśmy jej po polsku 10 lat, pogawędziliśmy trochę. Ruszyliśmy po 11ej na Meru w północnym kierunku. Trasa była niestety remontowana i było mnóstwo pyłu i rozkopów po drodze na odcinku 40 km! Późnym popołudniem zjechaliśmy na obiadek do knajpki a po 60ciu km rozbiliśmy z namiotami gdzieś w pobliżu torów i drogi a po kolacji zapuściliśmy wspólnie film :)

Czwartek 21 kwiecień Karatina - Nanyuki
wg sprawozdań ludzi zapowiadało się, że zachodnia trasa wokół Mount Kenia miała być prawie płaska. Tymczasem zjazdy i podjazdy dawały nam się dość ostro we znaki! Na obiad wbiliśmy do jakiejś przydrożnej knajpki na fasolkę z chlebem i surówką. Po obiadku trasa chwilowo się wypłaszczyła ale za to po 15ej zaczął się deszcz i uziemiło to nas w miasteczku Naro Mora. Ruszyliśmy koło 17ej. Po drodze przekroczyliśmy po raz drugi Równik, tym razem z powrotem na północną półkulę! Chwilę potem dotarliśmy do miasteczka Nanyuki. Tu znaleźliśmy kościół katolicki. Niestety chwilowo nie byłó proboszcza, więc miałem okazję załapać się na Wielko-czwartkową mszę świętą. Po mszy zapytaliśmy proboszcza o zezwolenie na rozbicie namiotów i zgodził się bez problemów :)

Piątek 22 kwiecień Nanyuki - MERU - Ruiri
Wczoraj ustaliliśmy, że ja ruszę sam wcześniej do Darka na misję, by zdążyć na Wielkopiątkowe obrzędy. Tak też zrobiłem: wstałem o świcie , spakowałem manatki i ruszyłem o 6:30 północną stroną mount Kenia (wys. 5199m). Trasa była również górzysta i dawała się sporo we znaki. Na szczęście pogoda dopisywała i trudy wspinaczki wynagradzały piękne widoki na ośnieżony najwyższy szczyt Kenii (i drugi co do wysokości Afrykański szczyt!). Finalnie powolna wspinaczka skończyła się na przełęczy ok. 2100m! Tu roztaczały się też przepiękne widoki na góry, wzgórza i stepowe doliny północnej Kenii. Od przełęczy już znaczna większość zjazdu aż do MERU ale było na tyle zimno na tej wysokości, że musiałem uzbroić się w kurtkę! Po zjeździe było skrzyżowanie z główną drogą prowadzącą do Etiopii. Kilka km dalej zaczęła się gęsta dżungla po obu stronach drogi i po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć znaki „ uwaga na słonie!” W Meru zrobiłem jeszcze drobne uzupełnienie zapasów i pokierowałem się na misję do Ruiri. Droga na szczęście dalej wiodła 14 km prawie cały czas w dół. Przed 15:00 dotarłem do misji Franciszkanów w Ruiri, gdzie ojciec Darek Dębkowski głosił akurat kazanie po angielsku z niesamowitą ekspresją, do tego stopnia, że nie potrzebował żadnego nagłośnienia w przeciwieństwie do braciszka który tłumaczył to na miejscowy język meru z pomocą nagłośnienia! Po całych nabożeństwach wielkopiątkowych ojciec Darek z Bratiana przywitał się ze mną ale bez większego entuzjazmu, bo jak się okazało chwyciła go wczoraj malaria i był znacznie osłabiony! Po południu byłem taki padnięty, że ległem do kolacji na sjestę. Na kolacji z resztą franciszkańskiej braci miałem okazję podzielić się wrażeniami z mojej wielomiesięcznej eskapady :)

Sobota 23 kwiecień MERU, Ruiri
Pospałem do 9ej, śniadanko a po zabrałem się w ich warsztacie za sprawdzenie wieloczynnościowej maszyny stolarskiej: czyszczenie, smarowanie, regulacje. W moim namiocie udało mi się też srebrną taśmą połatać dziury w podłodze namitu. Udało mi się zrobić tradycyjną sałatkę na święta. Koło 16ej dotarli Adela z Krzysiem. Darek przydzielił im pokoje w innym budynku. Pogadaliśmy sobie o przeżyciach z ostatniej doby. Po wspólnej kolacji udałem się na 19:00 na mszę paschalną. Śpiewał chór przy wtórze klawiszy. Po 21:00 zasiedliśmy wraz z Franciszkanami do świątecznej wieczerzy.

NIEDZIELA WIELKANOCNA 24 kwiecień 2011 rok  Meru, Ruiri
O 9ej na szybko śniadanie z Adela i Krzychem i na 10:00 pojechałem z ojcem Darkiem na mszę do oddalonego kilka km wiejskiego kościółka na wzgórzu. Tam nie było prądu, żadnego nagłośnienia ale chór dawał taką moc i czystość śpiewu, że powalało mnie to na kolana !!! Do tego wprowadzenie księdza było z zespołem w eskorcie pięknie tańczących dzieci i młodzieży, to samo z darami na ofiarowanie i wyprowadzeniem! Msza święta tutaj to niesamowita expresja i żywiołowość praktycznie wszystkich, którzy biorą udział we mszy!!! Tu można naprawdę doładować swe duchowe akumulatory ! Po powrocie zjedliśmy obiad we wspólnej atmosferze, niestety dość sztywnej, dalekiej od świątecznej, do tego wegetariańskie potrawy dla Adeli czy Krzysia to jedynie ryz  z owocami. Na szczęście wieczorem zostaliśmy wszyscy zaproszeni na kolację do sióstr (jedna z nich s. Ewa z Polski - przesympatyczna i prze-pogodna osoba :) Tu siostry  ugościły nas pysznym, także wegetariańskim jedzeniem i przede wszystkim wielką serdecznością, też bardzo ciekawe naszych wędrownych przygód.

PONIEDZIAŁEK WIELKANOCNY 25 kwiecień Meru Ruiri
niestety tutaj msza św. była jak w dni powszednie o 7:00 rano ale udało mi się zebrać na czas. Było z 7-8 osób, w tym 4 siostry zakonne ! No cóż, nie to co w Polsce
Po południu wspólnie zjedliśmy tym razem przygotowany bardzo pysznie obiadek, nawet w opcji wegetariańskiej :) Po obiedzie o. Darek zabrał Adę, Krzysia i mnie autem do pobliskiej wioski do ośrodka dzieci chorych na HIV. To bardzo piękne miejsce usytuowane pośród otaczających gór i dżungli. Spędziliśmy tam popołudnie w towarzystwie jednego sympatycznego Polaka Marka, zobaczyliśmy jak tu żyją dzieciaki i czym się zajmują. W drodze powrotnej pojechaliśmy z Darkiem trochę na około ale za to mieliśmy szczęście zobaczyć po raz pierwszy w życiu słonie na wolności - tylko my na drodze byliśmy od nich odgrodzeni elektrycznym pastuchem, by one nie staranowały jakiegoś auta lub gospodarstwa we wsi, co przed istnieniem tego ogrodzenia miało nie raz miejsce! Po powrocie na misję miałem okazję pogadać z moją rodzinką na Skypie. Po Kolacji Darek otworzył się jakoś przy nas i nasza pogawęda trwała do późnego wieczora :)

Wtorek 26 marzec Meru Ruiri
Dziś po śniadaniu wraz z Adelą i Krzysiem poszliśmy do miejscowej przychodni zrobić badania na malarię i pasożyty. Na nasze szczęście nic nie wykryło ale lekarz na zaś dał nam tabletki na odrobaczenie. Po południu zabrałem się za pakowanie manatek do sakw. Wieczorem mieliśmy pyszną kolacyjkę wraz z Franciszkanami a na deser winko i lody i przemiła pogawęda do późnego wieczoru.

Środa 27 marzec MERU Ruiri - Nkubu
Po wspólnej kolacji o poranku załadowaliśmy nasze wehikuły i koło 10:00 pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w powrotną drogę do Nairobi. Tuż za Ruiri mieliśmy okazję zobaczyć dwie grupy słoni. Jedne gdzieś w buszu a druga grupa paplająca się gdzieś przy jakimś bagienku :) W Meru zrobiliśmy zakupy , skorzystaliśmy z neta - okazało się ze paczka z nowym kołem, oponami i t.d od Patalona z Nowego Miasta Lub. Czeka już na mnie w Nairobi. Zjedliśmy jeszcze jakiś posiłek w knajpce. Szacun wielki dla Pocztexu, który rzeczywiści wyrobił się w planowanych 3-5 dniach roboczych przesyłki z Pl do Kenii !!! Na trasie za Meru mieliśmy z górki pod górkę ale za to trudy wynagradzały nam naprawdę fajne widoczki ! Udało nam się przenocować przy kościele w Nkubu.

Czwartek 28 kwiecień 2011 MOJA KRAKSA Z CIĘŻARÓWKĄ !!!

Po śniadanku gdzieś na trasie Adela z Krzysiem zatrzymali się gdzieś na zakupy. Ja miałem już z wczoraj więc uzgodniłem, że będę kręcił powoli do przodu. Teren i tak dalej był uciążliwie pagórkowaty więc kręciłem na spokojnie. Koło południa wspinałem się rowerkiem pod jeden z kolejnych podjazdów. Były z tego co kojarzę 2 pasy podjazdu ale prawdopodobnie mijało mnie akurat jakieś auto natomiast z tyłu pędziła prosto na mnie ciężarówka rozpędzona z góry, by wciągnąć pod górę. Prawdopodobnie miała niesprawne hamulce, przez mijające mnie auto nie mogła mnie minąć, więc całym pędem uderzyła we mnie od tyłu!!! Mnie wystrzeliło na kilka metrów do przodu a ciężarówka przejechała po moim rowerze oraz gitarze - zostały z tego strzępy !!! Ja miałem w sumie szczęście, że też nie znalazłem się pod ciężarówką ale za to wystrzał z roweru był tak silky, że uderzyłem kilka metrów dalej głową w asfalt. Mój kask rozprysnął się w drobny mak, moja prawa część twarzoczaszki była popękana w 16 częściach, do tego pęknięty krąg lędźwiowy!!! Kierowca podobno zatrzymał się i wraz z innymi przybyłymi stał i patrzył jak ja leżę zdruzgotaną głową w dół i wykrwawiam się na śmierć! Dowiedziałem się o tym potem od Anglika który autem mijał pierw Adelę i Krzysia, potem mój rozbity kask, rower a w końcu mnie krwawiącego na poboczu!!! Przekręcił mnie zaraz głową do góry, skonsultował z pobliskim szpitalem i zawiózł mnie tam. Wrócił się zaraz po moich kompanów, przywiózł też do szpitala. Adela załatwiła zaraz transport śmigłowcem do szpitala w Nairobi. Lekarze w stolicy podjęli zaraz pierwszej nocy operację łatania mojej dziury w czaszce, w której był piach, trawa a mózg prześwitywał przez tą dostatecznie wielką dziurę!
Kilka dni później lekarze wzięli się za konkretne puzle - poskładanie mojej zgruchotanej czaszki, jak się potem okazało połamanego nosa, drutowania szczęki oraz zakładania tytanowej siatki na pęknięty z góry do dołu oczodół (przez podniesienie oka!), scalanie go również blachami z góry i dołu i nitowanie go do czaszki!!!
Dopiero po ok. 2 tygodniach od wypadku zacząłem powoli odzyskiwać świadomość. Podobno do tego czasu rozmawiałem z lekarzami i moimi kompanami ale za chiny nie pamiętam żadnej z tych rozmów ! Ale na szczęście trzeci tydzień zaczął stopniowo poprawiać moje kojarzenie faktów i świadomość. Miałem tam w każdym razie naprawdę dobrą opiekę medyczną i jedzonko też bez zarzutów :)
W piątek 20 maja zostałem przetransportowany samolotem wraz z polskim ratownikiem medycznym przez Amsterdam do Warszawy. Stamtąd kareką do szpitala w Olsztynie. Tu przebadali mnie ale stwierdzili, że ja za dobrze wyglądam, by zostać w szpitalu, że mogę kontynuować w swoim szpitalu! „Dzięki temu” mogłem wraz z mamą i bratem Mariuszem wrócić po półtora roku przerwy do domu !!! :)

Teraz przede mną 6 miesięcy rehabilitacji w Polsce, by zrósł się kręgosłup, kości twarzy i nie wystąpiły żadne komplikacje. To będzie też czas by zebrać fundusze na nowy rower, gitarę, przelot powrotny do Kenii oraz dalszą podróż DOKOŁA ŚWIATA !