Niedziela 16 wrzesień Isoka (Zambia)
Wczoraj zawitaliśmy do parafii katolickiej w miasteczku Isoka.
Tu proboszcz ugościł nas serdecznie. Byłem dziś na mszy po angielsku z chórem który nadawał pięknej oprawy muzycznej - Zambijczycy okazali się również bardzo utalentowaną muzycznie nacją! Mają muzykę we krwi od wielu pokoleń!
Tu też pozwoliliśmy sobie odpocząć od jazdy na dzień. Dzięki wykupieniu zambijskiego numeru i doładowaniu danych na internet mogłem połączyć telefon z kompem i korzystając z neta znaleźć adres do wysyłki paczki z Katadyna do Lusaki.
Wtorek 18 wrzesień
Widoki były tu dość monotonne; najczęściej sawanna porośnięta mniej lub bardziej buszem ale na szczęście pejzaże urozmaicały widoki chat wiejskich dużo staranniej wykonywanych niż w Tanzanii czy Kenii. Chaty też pod strzechą, również z cegły ale za to układanej w piękne wzory, do tego często jeszcze malowane na różne piaskowe kolory, bardzo ciekawie komponujące się z kolorystyką otoczenia!
Mimo raczej rzadkiego zabudowania często mieliśmy kłopot ze znalezieniem odosobnionego miejsca na rozbicie namiotów. Często przewijali się jacyś tubylcy a Michał miał już wyrobiony nawyk, by szukać zawsze takiego miejsca, gdzie nikt cię nie zobaczy. Tym razem dla ukrycia musieliśmy zaszyć się za górką w jakiś suchych trawach. Na szczęście natura raczej mnie w nocy nie przyciska - tej nocy wyjście z namiotu byłoby nie lada wyzwaniem! Leżąc w namiocie w nocy słyszałem nie jednego pełzającego wokół po wysuszonej trawie węża! Ale w swoim domku bezpiecznyś Tomku :)
Czwartek 20 wrzesień Mpika
Śniadanko zjedliśmy przy namiotach, po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na herbatę i andazi (taki rodzaj pączka, tylko bez nadzienia) Po południu dotarliśmy do Mpiki, zrobiliśmy zakupy i zajechaliśmy na obiad do knajpki. Ceny były tu wysokie ale w sąsiednich knajpkach podobnie drogo! Za kawałek kurczaka z frytkami i sałatką 20 tys kwachów (13zł) jak na Afrykę to wygórowane ceny ale niestety w Zambii tak jest drogo! Nocleg udało nam się znów uprosić na parafii katolickiej - wymyć się i podładować rzeczy :) Mogliśmy korzystając ze swych numerów skorzystać z neta na swym laptopie i mogłem poczatować z byłą kompanką podroży - Adelą :)
Niedziela 23 wrzesień
Od wczoraj znudzeni monotonnością sawannowych pejzaży zmobilizowaliśmy się do robienia dłuższych dystansów, nie po 70 a po 100km na dzień, by jak najszybciej wybrnąć z tej monotonii widoków. Dziś ja ruszyłem wcześniej, by dotrzeć do położonego 60km dalej miasteczka Serenje na mszę. Udało się, zdążyłem na mszę, tyle że w lokalnym języku ale za to mogłem dołączyć z gitarą do zespołu :) Msza pomimo że trwała około 2h minęła mi bardzo szybko w muzycznym towarzystwie :) Po posiłku w miasteczku dotarłem z powrotem na główną drogę, gdzie w cieniu przy książce czekał na mnie Michał i ruszyliśmy dalej. Przez mój popsuty filtr do wody musiałem korzystać z filtra Michała ale dzięki temu nie musiałem kupować butelkowanej wody!
Po drodze zobaczyłem przy jednej chacie ciągnik Zetor! Nie byłem pewien czy to polskiej produkcji ale wiedziałem, ze w Polsce bardzo często spotykany. Podczas robienia zdjęcia podszedł gospodarz, który mi powiedział, ze zakupił ten ciągnik od polaka, który ma parę km dalej swoją farmę! Pojechaliśmy tam z Michałem ale jak się okazało farmer był szwedem a nie polakiem! Dla wielu Afrykanów to w sumie to samo, to jak dla europejczyka Zambijczyk czy Zimbabweńczyk to też bez różnicy! :) Zresztą gospodarz Szwed był i tak nie obecny, więc wyjechaliśmy dalej rozbić się w polu za lasem.
Wtorek 25 wrzesień Kabwe
Dziś zmotywowaliśmy się do pobudki jeszcze przed wschodem słońca, pakowanie i koło 6ej o wschodzie ruszyliśmy bez śniadania na trasę, by pokonać dziś dystans ponad 120km do Kabwe. Po godzinie kręcenia zrobiliśmy sobie dopiero przerwę śniadaniową. Przed południem dotarliśmy już do Kapri Mposhi mając już na koncie 60km. Tu jednak trasa z Tanzanii łączy się z główniejszą drogą od północy z Kongo i tu zaczyna się już sporo większy ruch ciężarówek! Na nasze szczęście droga była szersza i wyposażona w szerokie asfaltowe pobocze, dzięki czemu mogliśmy czuć się bezpieczniej na drodze. Po południu odbiliśmy w las pod strzechę, gdzie ugotowaliśmy sobie obiad i odpoczęliśmy w cieniu. Koło 18ej o zmroku dotarliśmy do Kabwe i tu też już tradycyjnie udało nam się ugadać nocleg przy parafii katolickiej. Na koncie mieliśmy nasz wspólny rekord dystansu dziennego - 124km ze średnią prawie 20km/h! Przez neta z Lusaki odezwał się jeden polak, który dowiadując się o naszym przybyciu na dniach do stolicy Lusaki zaprosił nas w gościnę do siebie.
Czwartek 27 wrzesień LUSAKA
Główna trasa do stolicy jest nasilona sporym ruchem ciężarówek i nie należy do najspokojniejszych odcinków. Krajobrazy na szczęście się trochę bardziej zróżnicowały; było już dużo więcej pól uprawnych, zabudowań, ogólnie rzecz biorąc cywilizacji afrykańskiej :) Po południu wjechaliśmy w teren zabudowany Lusaki i dojechaliśmy w umówione miejsce na spotkanie z naszym gospodarzem Marcinem. Przyjął nas bardzo serdecznie i ugościł jak dobrych znajomych, tak, że nie chciało się nam za szybko stamtąd ruszać :)
Przyznam, że nie raz byłem goszczony podczas podróży ale Marcin ze swoją gościnnością przechodził ludzkie pojęcie! Pierw przegadaliśmy u niego w domu przy piwku do późnych godzin wieczornych (może i porannych :) Drugiego dnia pojechaliśmy odebrać przesyłkę - moją nową pompkę do filtra wody Katadyn Vario! Marcin wyciągnął nas na świetny obiad z owoców morza ze świetnym winem do greckiej knajpki przy którym mieliśmy sobie wiele do opowiadania o podróżach nie tylko naszych ale i jego ciekawych przygodach ! Wieczorem spotkaliśmy się w gronie jego znajomych pilotów, dwóch z nich z RPA po twardym awaryjnym lądowaniu na lotnisku w Lusace! Było z nimi wiele do opowiadania! Dwa dni spędziliśmy spokojnie w domu na opowiadaniu swych kolejnych przygód przy lampce wina by w gardle nie zaschło! Udało się nam umówić na nocleg w Harare u państwa Grabowskich, gdzie rok wcześniej nocowali moi kompani Adela i Krzysztof. Pani Krysia powiedziała, że bez problemu możemy u nich nocować, choć oni będą z mężem akurat w Polsce! Ale gosposia ma się nami zająć! Polacy potrafią naprawdę mile zaskakiwać gościnnością!!!
Marcin wyciągnął nas też na basen, co się nam marzyło a możność odświeżenia w saunie nawet mi się nie śniła a dwukrotna kuracja; kwadrans sauny i siup do zimnej wody w basenie, postawiły tak na nogi, że czułem się jak nowo narodzony !!!
Może ktoś pomyśleć; ma koleś kasę to se może pozwolić na takie goszczenie! Ale mieć kasę to jedno a ugościć kogoś z sercem na dłoni to coś dużo więcej ! A my czuliśmy się tam naprawdę serdecznie ugoszczeni! Dzięki Marcin za niesamowitą gościnę
Czwartek 4 październik Lusaka-Kafue
Tak oto po tygodniu odpoczynku u Marcina ruszyliśmy w dalszą drogę. Zajechaliśmy pierw pod muzeum narodowe w Lusace, by odnaleźć tabliczkę pozostawioną przez peleton rowerowy Afryki Nowaka, upamiętniającą naszego sławnego pierwszego rowerzystę Kazimierza Nowaka, który objechał Afrykę na rowerze w latach 30tych ubiegłego wieku. Niestety mimo zapisanego punktu na GPSie nie znaleźliśmy tejże tabliczki! Ruszyliśmy zatem dalej na południe, w kierunku Zimbabwe, Harare. Po koło 50 km przekroczyliśmy większą rzekę Kafue. Tu Michał spróbował szczęścia z wędką i udało mu się złapać jedną rybę ale za małą, by ją szykować na kolację. Za to do Michała doczepił się policjant dopytując o zezwolenie na połów. Na szczęście nie był namolny i podróżnikom odpuścił i życzył szerokiej drogi!
Sobota 6 październik granica Zambii i Zimbabwe.
Drugiego i trzeciego dnia za Lusaką zaczęły się wreszcie pagórki, nawet góry, z tym że my więcej toczyliśmy się w dół - z 1300 m n.p.m do 500 m nad samą rzeką Zambezi na granicy Zambii i Zimbabwe, którą to przekraczaliśmy sobotnim popołudniem przez wielką tamę z elektrownią. Tama ta tworzy wielkie sztuczne jezioro długości 210 km i szerokości nawet do 30 km! Wiza do Zimbabwe na 30 dni kosztowała nas 30$. To też jedyny afrykański kraj w którym walutą narodową jest dolar amerykański, choć używa się tu podobno również randy z RPA, kwachy zambijskie, mozambijskie metikale czy nawet euro!
W Zambii przejechaliśmy w sumie 1300 km i spędziliśmy w siodle 75 godzin, co daje nam dobrą średnią 17,3 km/h! No ale co tu robić na takich buszowych pustkowiach! Do najciekawszych krajów to nie należał ale za to ludzi byli tu bardzo mili, nie natrętni. Jak już się zbliżali do nas, to przywitali się, pozdrowili i szli dalej a nie jak np. w Etiopii potrafili gapić się godzinami na każdy twój ruch a na odchodne nie raz obrzucali kamieniami!
Po przekroczeniu granicy wjechaliśmy do Kariby na kilka litrów napoi gazowanych, bo słonko nas tu mocno przysuszyło! Za pozwoleniem dyrektora udało nam się przenocować w tutejszej szkole katolickiej w jednej z klas.
W niedzielę poszedłem na mszę do kościoła katolickiego. Tu jak w wielu kościołach Afryki msza jest bogato przyozdabiana muzyką tak, że aż tańczyć się chce! I dzieje się tak podczas gdy młodzież śpiewem i tańcem wprowadza księdza do kościoła czy potem przynosi dary do ołtarza, głównie potrawy jak ryż, ugali, owoce warzywa czy nawet żywy inwentarz w postaci np. kur! Europejczyk jak ja dopiero po mszy zorientował się że msza trwała ponad 2 godziny! Ale wierzcie mi, że tego czasu się tu nie odczuwa, bo ludzie prawdziwie żyją tu wiarą a nie przychodzą jak w Europie by odbębnić swoją fizyczną obecność na mszy, żeby sąsiedzi sobie coś nie pomyśleli! Od wielu Afrykanów możemy się nauczyć prawdziwej, żywej wiary i zaufania Bogu !!! Z wiarą jesteśmy daleko za murzynami!
Po południu ruszyliśmy w drogę. Miejscowi przestrzegali nas przed słoniami nawet lwami ale ruszyliśmy dalej, wiedząc, że drapieżnik nie zaatakuje człowieka w namiocie podczas snu, chyba, że go wypłoszy na zewnątrz, wtedy ma przekąskę! Przejechaliśmy ze 30 km i rozbiliśmy się gdzieś na uboczu w buszu. Michał przy naszym obozowisku wypatrzył ślady jakiegoś dużego kota odciśnięte na piasku i po wieczornej herbatce, podczas uzupełniania notatek w dzienniku podróży już w namiocie nasłuchiwałem z zaciekawieniem odgłosów natury ale nie było żadnego „miauuu”
Poniedziałek przywitał nas pełnym słońcem ale na szczęście temperaturę ostudzał wiatr w twarz, który jednocześnie przeganiał gryzące końskie czy słońskie muchy! Mieliśmy za to sporo zjazdów i podjazdów co sporo spowalniało nasze tempo. Po koło 50 km dotarliśmy do Makoli,głównej drogi na Harare i tu już droga była sporo łagodniejsza z podjazdami.
Środa 10 październik Karoi-Chinhoyi
Wczoraj udało się nam dorwać w Karoi internet - moja nowa pompa od filtra wody tryskała na boki tracąc sporo wody, więc musiałem znów skontaktować się z producentem w tej sprawie. Pod wieczór za miasto rozbić się gdzieś na łące.
Dziś tradycyjnie wstaliśmy wraz ze słońcem koło 5:45 i po śniadanku: owsianka z dżemem i bananem - mniam! Ruszyliśmy w drogę. Miejscowi imają się tu różnych zajęć by jakoś przeżyć; przy sztucznych zbiornikach wodnych ludzie sprzedawali suszoną lub „świeżą” rybę (straciłem węch w wypadku, więc dla mnie to pojęcie mało wiarygodne! :) Niektórzy sprzedawali zabawki-ciągniki z drewna i metalu pięknie pomalowane jak miniatury oryginalnych John Deere czy Case. Pod wieczór dotarliśmy do Chinhoyi. Tu Michał poszedł na zakupy a ja pilnowałem naszych wielbłądów. Zagadnęła mnie para białych miejscowych farmerów i po krótkiej gadce zaproponowali nocleg u siebie na farmie na co chętnie przystaliśmy. Mogliśmy się tam wymyć, Michał skorzystał nawet z kąpieli w basenie. Zjedliśmy z nimi pyszną kolację za co odwdzięczyliśmy się opowieściami, pokazaniem naszych stron ze zdjęciami, mogłem też im zaśpiewać i zagrać na gitarze. Mieliśmy okazję dobrze wypocząć na łóżku w domu.
Piątek 12 październik - HARARE
Po śniadanku na lonie natury ruszyliśmy na nasz ostatni etap do Harare. Po trasie znów zobaczyłem fajne modele ciągników zabawek, sterowanych zdalnie drutem! Skusiłem się na zakup takiej afrykańskiej zabawki dla mojego chrześniaka. Udało mi się przytroczyć na sakwę ale przy wsiadaniu na rower tak zahaczyłem SPD o linkę na ramie, że rozerwał mi się sfatygowany już ponad 2 latami podróży sandał! Jakoś udało mi się jednak dojechać do Harare. Tu Michał GPS-em poprowadził nas pod dom państwa Grabowskich. Gosposia przyjęła i ugościła nas bardzo serdecznie. Mogliśmy tu zregenerować swoje siły, przeserwisować nasze wierne rumaki. Mąż gosposi naprawił mi sandały, Katadyn przyznał mi w ramach gwarancji testowany filtr Katadyn Combi, tyle że przesyłka dotrze tu dopiero za tydzień. Ustaliliśmy jednak z Michałem, że ruszymy razem w kierunku wodospadów Victorii a po drodze zostawię gdzieś rower na parafii i wrócę busem czy stopem do Harare odebrać nowy filtr. Zatem w środę 17go ruszamy dalej :)
Czwartek 18 październik
Wczoraj po wysłaniu paczki z pamiątkami i starym filtrem wody do Polski, po zakupach, wykupieniu sim karty zimbabweńskiej i zarejestrowaniu, koło 15ej ruszyliśmy w końcu z Harare w kierunku Victoria Falls. Dziś na moim liczniku roweru poskładanego po wypadku wybiło 5 000 km! Mimo późnej pory wyjazdu ukręciliśmy jeszcze 60km ale za to rano ciężko nam się było wygrzebać z namiotów! Po śniadaniu na miejscu ruszyliśmy dopiero o 8ej. Na szczęście wiatr w plecy i równy teren dopomagał nam w nabijaniu kilometrów. Do przerwy obiadowej o 13ej mieliśmy już 80km na kącie. Kilkanaście km za Kadomą rozbiliśmy się gdzieś w polu. Udało nam się pobić naszą średnią na dyst 100km do 21,9km/h!
Mój wysłużony namiot Hannah Target III zaczął powoli nawalać. Po 4 latach użytkowania, w sumie 24 miesiące spania w nim, podłoga była już klejona w wielu miejscach, moskitiera także, do tego wielokrotnie reanimowany zamek wejścia (obydwóch) zaczął się mocno zacinać i ciężko było już go naprawiać. Za poradą Michała z czasem napisałem meila do Hannaha z prośbą o podesłanie nowej sypialni, bo sam tropik był rzadko używany a będąc ostatnio w Polsce udało mi się doszyć do niego dodatkowe odciągi i odtąd tropik na deszczu i wietrze przestał już się sklejać z sypialnią a przez to przepuszczać wodę do środka!
W piątek dotarliśmy do Kwekwe. Tu musieliśmy zrobić większe zakupy na 200km odcinek bocznej skrótowej drogi do Lupane (omijając tym samym duże miasto Bulawayo i skracając ze 200km!)Wpadliśmy na chwilę na neta sprawdzić wieści na meilu. Na czacie z Adelą dowiedziałem się, że wraz z Krzysiem są w Paragwaju i że mamy szansę na początku roku spotkać się w trójkę w Rio De Janeiro!!! Ta wieść bardzo mnie ucieszyła, że po prawie dwóch latach będziemy mieli szansę się znów zobaczyć :)
Po południu ruszyliśmy już w boczną drogę na zachód. Pierw szerokim asfaltem, potem już asfalt na jedno auto. Po 25 km od Kwekwe rozbiliśmy się gdzieś w buszu i po raz pierwszy od DarElSalam nie słyszeliśmy śmigających w oddali ciężarówek! Cisza to naprawdę niesamowity luksus!
Niedziela 21 październik Nkayi - Busz
Wczoraj na odcinku 15km nie było asfaltu i na polnej drodze na muldach trzeba było upuścić powietrze, by dało się jechać . Potem za to zaczął się asfalt. Dokupiliśmy jeszcze jedzenia, wymieniliśmy resztę tanzańskich szylingów na zambijskie kwachy (1zł=1500 kwachówkwachów)Dokupiliśmy jeszcze jedzenia, wymieniliśmy resztę tanzańskich szylingów na zambijskie kwachy (1zł=1500 kwachów)lt szeroki na 3 auta aż do miasteczka Nkayi. Tu poszedłem na mszę. Była w miejscowym języku ale proboszcz dał mi mszał po angielsku i mogłem sobie przeczytać czytania. Po mszy dokupiłem trochę bananów i pomidorów, uzupełniłem wodę i ruszyłem za miasto do Michała, który czytał sobie książkę gdzieś w cieniu. Od miasteczka zaczęła się już polna droga. Znów przydało się upuścić powietrza z kół dla większego komfortu jazdy, by się nie zapadać w piasek. Wieczorem rozbiliśmy się na uboczu na piasku, tak że śledzie nie bardzo się trzymały. Krótko potem rozpadało się mocno, tak że wyciągało śledzie z piasku. Ale jak już mocno ziemia nasiąknęła, to śledzie trzymały dużo lepiej i ulewa nie była taka straszna w domu :)
Wtorek 23 październik Busz-Lupane-asfalt!
Wczorajszy dzień był dla nas mocnym wyciskiem fizycznym; walką z piachem na drodze i sypkimi kamieniami! W tego efekcie w ciągu prawie 5 godzin udało nam się ujechać zaledwie 50 km! Do tego byliśmy ognraniczeni z wodą a w szczególności z paliwem do kuchenki!
Dziś po 25km piasków dotarliśmy w końcu do cywilizacji, do asfaltu i miasteczka Lupane na trasie Bulawayo-Vic Falls. Mogliśmy wreszcie zrobić zakupy, uzupełnić paliwo w kuchenkach i zjeść porządne papu w knajpce za 2$. Jak wpadliśmy na szosę, to jakość nawierzchni i oporów toczenia była tak duża, że pomknęliśmy jeszcze 60km asfaltem :)
Środa 24 październik - Hwange-HARARE
Dziś mimo nawet, że zaczęły się pagórki to na asfalcie śmigało się śmiało! Pod wieczór dotarliśmy do jednej misji 15km przed Hwange i tam chcieliśmy się zatrzymać na noc ale proboszcz powiedział nam,że przed samym miastem jest misja Salezjan Don Bosco, gdzie jest misjonarz z Polski. Ruszyliśmy ale już po chwili Michał miał awarię - musiał wymienić linkę od tylnej przerzutki. Udało się jednak szybko to zrobić i do wieczora dotarliśmy do misji Don Bosco przed Hwange. Okazało się, że jest tu misjonarz, który mówi po Polsku ale to Czech, tyle, ze spod Cieszyna - brat Franciszek. Do tego miłym zaskoczeniem było dla nas gdy przywitał nas proboszcz tutejszy polskim „Dzień dobry, jak sje masz?” Spędziliśmy fajnie czas przy kolacji. Miałem w planach zostawić tu tabołki i rano pojechać stopem do Harare, by odebrać paczkę z nowym filtrem Katadyna. Okazało się, że za 25$ mogę pojechać nocnym busem i jutro koło południa być już na miejscu! Zdecydowałem się więc na nocny transport, spakowałem, pożegnałem i z plecakiem ruszyłem autobusem do Harare.
Koło południa dotarłem do Harare autobusem. Na dzień dobry w centrum w tłumie ktoś zakosił mi telefon. Na szczęście dokumenty w drugiej kieszeni ocalały i zakopałem je zaraz głębiej do plecaka. W punkcie DHL gdzie miałem odebrać przesyłkę okazało się, że muszę wyjaśnić sprawę w związku z opodatkowaniem i muszę się w tym celu udać na lotnisko! Tego dnia było już jednak za późno i nie miałem transportu by się tam udać. Zawitałem więc znów do domu państwa Grabowskich i tym razem wieczorem zastałem w końcu i poznałem panią Krysię, konsul RP. Ugościła mnie pyszną kolacją w gronie swych przyjaciół w koreańskiej restauracji.
W piątek 26.10 pani Krysia dała mi kierowcę i negocjatora by zawieźli mnie na lotnisko ale jak się okazało nie miał dowodu ze sobą a bez tego nie wpuszczają na cargo! Poszedłem sam. Wyszło na to że przekonałem ich, że to zwrot z serwisu i podatku nie muszę płacić. Zarejestrowanie jednak i wydanie paczki mogło potrwać kilka godzin nawet do jutra! Powiedziałem że nie mam czasu, że w Vic Falls czeka na mnie kolega i wiza nam się kończy a czas goni! Oni na to, że paczkę mogą posłać właśnie do Vic Falls i będzie tam w pn. lub wtorek! To mnie ucieszyło i przystałem na to. Miałem w planach stopem pojechać do Bulawayo, tam przenocować u znajomej pani Krysi i jutro z powrotem do Hwange. Chłopaki wywieźli mnie na wylotówkę. Byłem nastawiony na stopa, bo za bilety liczyli sobie do Bulawayo 15$. Tam kierowcy sami się narzucają z propozycja zawiezienia, więc na odczepne rzuciłem, że mogę dać najwyżej 10$! Kilku odpuścił ale jakiś zgodził się na tą cenę. Było już koło 13ej a do Bulawayo ze 450km czyli 6-7h drogi! Stopem mógłbym nie dojechać do wieczora więc wziąłem taniego busa i do wieczora dotarłem do Bulawayo. Tu bardzo serdecznie przyjęła mnie i ugościła Polka pani Ania Szewczyk z synem Michałem. Przegadaliśmy przy kolacji parę godzin, potem siusiu, paciorek i spać.
Rano przy śniadaniu znów każdy z nas miał co opowiadać i tak poranny posiłek przeciągnął się od 8:00 do 10:00. Michał zawiózł mnie autem na wylotówkę. Tu już postanowiłem, że nie będę płacił za transport do Hwange, tylko stopem. Po pół godzinie udało mi się złapać gościa, który przystał na to że nie płacę (choć to tu bardzo powszechna rzecz!) Bardzo miło przegadaliśmy ze 4 godziny podróży; ja o swoich wędrówkach i przygodach a on o życiu w Zimbabwe, w małym plemieniu nad Zambezi, które zostało eksmitowane stamtąd, gdy powstała zapora w Karibie i woda zalała wioskę! Wieczorem dotarłem w końcu do misji Don Bosco i z misjonarzami pogawędziłem do wieczora.
Niedziela 28 październik Hwange - VICTORIA FALLS
Rano pojechaliśmy autem na mszę do Hwange - wreszcie po angielsku! Po mszy śniadanko, załadowanie mojego dromadera i przed 11:00 ruszyłem rowerem na północ do Vic Falls. Słońce paliło dość mocno, tak ze 35 stopni ale przyznam, że tęskno mi było za gorącą Afryką :) Mimo sporego dystansu jak na taką temperaturę - 100km, do wieczora udało mi się dokręcić do VICTORIA FALLS! Michał był ulokowany na campingu w Shoestring Backpackers za 5$. Postawiłem swoją chatę i przy papu, potem piwku poopowiadaliśmy sobie wrażenia z ostatnich dni.
W poniedziałek poszliśmy zobaczyć wodospady Victroii (wstęp 30$) To naprawdę warto zobaczyć! Mimo iż była to pora sucha to i tak ilość i łomot spadającej wody 100m w dół robi ogromne wrażenie! Po południu pojechałem do DHL i niestety okazało się, że na paczkę będe musiał poczekać do czwartku a Michał ma już i tak napięty plan czasowy, bo do 15 grudnia musi dojechać do Cape Town! Zdecydował zatem we wtorek ruszać dalej a ja muszę poczekać w końcu na mój filtr do wody!
Jednak jak wiem już z nie małego doświadczenia życiowego: Nic się nie dzieje w życiu przypadkiem! Mogłem dzięki temu popłynąć w wieczorny rejs statkiem po Zambezi i po raz pierwszy w życiu zobaczyć na wolności hipopotamy oraz krokodyle!!! Kolejnego dnia poznałem też młodego autostopowicza z Francji Maxa, który od 3 lat wędruje stopem po świecie! Miałem też czas, by napisać i wrzucić nowy materiał na stronę i wysłać kilka kartek do przyjaciół i rodziny :)
W piątek 2 listopada ruszam w pościg za Michałem do Botswany. Już mi raportuje, że słoni jest tu jak krów na pastwisku! Trza ino uważać, by namiotu nie postawić na ścieżce spacerowej wielko-uchych! :)