Drukuj

Sobota 3 listopad Victoria Falls ZIMBABWE/BOTSWANA
Wczoraj paczkę z moim nowym filtrem odebrałem dopiero po południu ale wreszcie mam filtr do wody który

powinien starczyć mi na resztę podróży, nie tylko afrykańskiej ale i resztę świata - Katadyn Combi !
Przez późną porę odbioru nie warto było mi na wieczór wyjeżdżać z miasta. Pograłem więc z godzinkę w mieście, było całkiem spore zainteresowanie i wpadło dzięki temu trochę dolców - US dolar to oficjalna waluta Zimbabwe. Potem podjechałem na camping gdzie wcześniej spałem i umówiłem się z managerem, że przekępuję jeszcze jedną noc ale już za free, dokładniej za granie wieczorem w tutejszej knajpce :) Wpadłem jeszcze na umówionego grilla z Johnem i jego rodziną z Mozambiku. Po moim graniu pogawędziłem jeszcze przy piwku w fajnym, miłym towarzystwie.

 

Po tygodniu leniuchowania i wstawania po 9:00 tego ranka ciężko było mi wstać o 6ej! Wytoczyłem się ze swojej chaty 6:30 i w towarzystwie innych wędrowców zjadłem tradycyjne śniadanko - owsiankę z bananem. Przegadaliśmy z godzinę wymieniając się wrażeniami z różnych stron świata :) Po 8ej ruszyłem wreszcie w drogę - ach, jaka to frajda znów być w siodle, w podróży !!! Jak ja to KOCHAM !!!!!

Trasa spokojna, prawie bez aut ale za to małp, pawianów pod dostatkiem, do tego czasem żyrafa, czasem jakieś inne zwierzę. Miałem jeden fajny zjazd, gdzie udało mi się rozkręcić do 75 km/h! Uwielbiam ten smaczek adrenalinki! Po południu i około 75 km dotarłem do granicy.
W Zimbabwe spędziłem w sumie 28 dni, przejechaliśmy z Michałem 1260 km i 80 godzin w siodle

Po Botswańskiej stronie trzeba było popaplać obuwie na jakiejś szmacie odkażającej i przejechać przez basen odkażający. Na szczęście nie trzeba było się kąpać w tej sadzawce! Po raz pierwszy od Europy mogłem wjechać do kraju bez wizy i to za darmo na 3 miesiące! Jednak chciałem dogonić Michała, który miał nade mną 4 dni przewagi!
W miasteczku wymieniłem zarobione dolary na botswańskie pula: 1$=7,3 pula. Ruszyłem asfaltem na południe. Na trasie bardzo często pojawiały się słonie, jak Michał mnie informował; słoni jak krów na pastwisku! Faktycznie były ich dziesiątki! Często też żyrafy czy też mniejsze kopytne. Wiedziałem też od wielu osób, że tu jest sporo lwów. Po 30 km od granicy koło 18;00 rozbiłem się z 10 m od asfaltu. Przed zapadnięciem ciemności zrobiłem i wypiłem jeszcze herbatkę i wbiłem do namiotu. Podczas uzupełniania notatek w dzienniku podróży koło 20:00 usłyszałem kilka metrów od namiotu ciężkie mruczenie kota! To był KRÓL LEW !!! Wiedziałem już wcześniej, że w namiocie jestem bezpieczny i nie raz zresztą słyszałem nie tylko mruczenie ale nawet ryczenie lwa w zoo, tyle że wtedy między nami były dwie stalowe kraty a tutaj dzieliła nas zaledwie moskitiera namiotu! Przyznam, że ciary przeszły mnie od głowy do stóp i z powrotem!!! Dawno w życiu nie miałem takiego pietra! Chwyciłem za różaniec i modliłem się by Bóg mnie ocalił! Po chwili modlitwy emocje opadły i wiedziałem już że nic mi nie będzie :) Parę minut później usłyszałem podjeżdżający pod mój namiot terenowy samochód  i usłyszałem dwóch gości wysiadających z auta i przeładowujących broń! Wiedziałem, że to nie na mnie tylko przeciw zwierzynie. Byli to prawdopodobnie strażnicy parku, lub policjanci. Zapytali czy wszystko w porządku. Ja na to, że ze mną wszystko o.k. ale niech lepiej wsiadają z powrotem do auta, bo kilka minut temu słyszałem tu lwa! Chłopaki wsiedli bystro do auta i odjechali. Potem jeszcze ze 2 razy kotek dawał znać że czuwa przy mnie! Tej nocy miałem najlepszą możliwą ochronę na ziemi - samego KRÓLA LWA! Tyle, że jak bym wyszedł na zewnątrz za potrzebą, to kotek spełnił by swoją potrzebę: „przegryzienia czegoś”! Wtedy dla mnie byłoby GAME OVER !!!

Niedziela 4 listopad
Wstałem po 6ej, w ciągu dnia mój wartownik ruszył już na dzienną drzemkę, więc mogłem w spokoju zjeść śniadanko i ruszyć w dalszą drogę. Po ponad 70 km buszu po 13:00 dotarłem do miasteczka Pandamatenga z nadzieją znalezienia kościoła i udało się ale było już dawno po mszy. Zajechałem na stację paliw i tam zjadłem niedzielny obiadek za 20 pula (ok. 10 zł) i udałem się w cień drzewa na poobiednią sjestę. Pogadałem sobie z dwójką kierowców amerykańskich ciężarówek, którzy każdy z nich na dwóch naczepach ciągnie za sobą 36 ton kruszcu! (europejska norma to max 24 tony i tylko jedna naczepa) Interesuję się ciężarówkami też trochę ze względu na mojego najstarszego braciszka Zenka, który od kilkunastu lat jeździ ciężarówką.
Kilkanaście km za miasteczkiem zaczęły się roboty drogowe na odcinku ponad 100 km. Pod wieczór rozbiłem się po 111 km na poboczu remontowanej drogi na piasku z nadzieją, że jak dziś przyjdzie mruczek, to rano będę mógł zobaczyć jego ślady przy namiocie.

Wtorek 6 listopad
Niestety kotek wczoraj nie czuwał przy mnie, mruczenia nie było ani też jego śladów. Za to dziś przy zwijaniu namiotu zobaczyłem  mikro-skorpiona 1 cm! Podobno nawet ukąszenie takiego maleństwa  jest bolesne i warto odwiedzić lekarza!
Na trasie kończyła mi się już woda i nie było żadnej kranówki do dyspozycji, którą można by już pić bezpośrednio z kranu. Była woda ze zbiornika a taką wolę filtrować w Afryce. Dlatego też po raz pierwszy mogłem wypróbować mój nowy filtr i przy okazji poznać jego budowę i działanie. Jest wolniejszy od mojego poprzedniego o połowę, tylko 1 l/min ale za to żywotność filtra w porównaniu do poprzedniego 2 000 l wody mój nowy Katadyn Combi wytrzymuje nawet 50 000 l!
Dziś chciałem ukręcić jak najwięcej km, by nadgonić dystans do Michała. Na obiad zatrzymałem się dopiero o 14;00 jak było już mocno gorąco. Spichciłem sobie tradycyjny obiadek: ryż + sałatka z pomidora, cebuli i czosnku. Zebrałem się szybko po obiadku i ruszyłem już o 15;30 ale było jeszcze tak gorąco, że gdy po paru km dotarłem do jakiejś wioski to zatrzymałem się w cieniu na sodę i wymianę zerwanej szprychy w tylnym kole. Ruszyłem dopiero 16;30, po kilkunastu km w Mosetse uzupełniłem prowiant i rozbiłem się 5 km dalej. Dziś podobnie jak wczoraj udało mi się nakręcić 120 km ale za to kosztem ponad 6 godzin dziennie w siodle!

Środa 7 listopad  - FRANCISTOWN
Dziś podobnie jak ostatnie 3 dni, pobudka o 6:00, zebranie manatek i pół godz. potem już na trasie a śniadanie dopiero po godzinie lub dwóch, by dzięki temu ukręcić jak najwięcej kilometrów i jak najszybciej dogonić Michała. We wiosce udało mi się uzupełnić wodę ale znów tylko ze zbiornika i za wioską zatrzymałem się w cieniu drzewa, by przefiltrować wodę i zjeść tradycyjnie śniadaniową owsiankę :) Po papu w siodło i cała na przód ku nowej przygodzie! Coraz częściej trafiały się tu jakieś wioski. Koło 14:00 dotarłem do lotniska we Francistown - wow, nowoczesne jak bym był w europie zachodniej! Po drugiej stronie drogi w budowie jest duży stadion, który też zanosi się na niezły popis architektoniczny! Zajechałem gdzieś do baru na papu - ryż z wołowiną i surówką za 25 pula (ok. 10 zł) Koło 16:00 wjechałem do centrum Francistown sprawdzić czy Adela nie podesłała jakiś kontaktów tu w mieście ale niestety okazało się że nawet w samej stolicy Botswany Gaborone nie zanosi się na nocleg. Udało mi się dogadać z miejscowym proboszczem, bym mógł rozbić namiot przy plebanii. Zostawiłem tobołki i skoczyłem jeszcze samym rowerem zrobić zaopatrzenie na drogę. W parafialnej toalecie mogłem po 5 dniach wreszcie wziąć prysznic i zmyć z siebie cały bród sklejony z potem! Przeprałem z mydłem ciuchy i rozwiesiłem pod dachem wiaty i zostawiłem na plebanii do ładowania telefon i akumulatorki od lampki.
Kolejnego dnia ruszyłem z miasta na południowy zachód w kierunku Gaborone. Trasa była już sporo bardziej ruchliwa niż ta z północy ale miałem do dyspozycji szerokie pobocze a potem nawet oddzielny pas wyłączonego z ruchu asfaltu! Na obiadek zajechałem do Serule do baru i za 10 pula zjadłem ryż z sałatką. W tym czasie dostałem sms od Michała, że jest tuż przed Gaborone i będzie odbijał już do RPA. Jak przerachowałem sobie przebyte kilometry wyszło na to że mimo mojego ostrego ciśnięcia na tępo w tydzień czasu udało mi się nadrobić zaledwie 100 z 400 km! Wychodziło z tego, że przez całe RPA musiałbym jeszcze cisnąć, by dogonić Michała gdzieś przed samym Cape Town!!! Szkoda mi było przegnać resztę Afryki ścigając się z czasem i stwierdziłem, że starczy gonitwy i że odbiję w najbliższym mieście Palapye już też na RPA, tyle że pojadę sobie już na spokojnie przez Swaziland do wybrzeża, tam od ośrodka do ośrodka pograć dla zarobku, potem odbiję do Lesotho w góry, z powrotem na wybrzeże do Port Elizabeth i wybrzeżem już do Cape Town :)
Po obiadku ruszyłem dalej. Na trasie zatrzymał się przede mną zatrzymał się busik a z niego wyskoczyła grupa z 10 osób z okrzykiem: „Witamy rodaka”! Była to Polonia z Chicago bardzo zainteresowana co ja tu robię! Opowiedziałem pokrótce moje plany i że tak sobie żyję z grania. Naciskali, bym coś im zagrał i byłem skłonny do tego ale ich przewodnik powiedział, że już i tak są spóźnieni i muszą jechać. Mimo to większość z nich dała mi jakieś pieniądze na drogę, botswańskie pule i randy z RPA.
Wieczorem ciężko było znaleźć lokum na namiot, bo z obu stron drogi były kolczaste ogrodzenia! Po dłuższych poszukiwaniach natrafiłem w końcu na niezakluczoną bramkę i rozbiłem się w pobliżu torów. Wieczorem rozpętała się duża burza z silną ulewą tak, że mój stary 4 letni Hannah zaczął przepuszczać wodę od góry przez tropik !
Jak się rano okazało puszczało już klejone uszczelnienie szwów. Ten mój namiot już dużo przeżył i chyba czas się powoli rozglądać za nowym domem :)

Sobota 10 listopad BOTSWANA/RPA
Trasa od Palapye do granicy z RPA była już dużo spokojniejsza i było już coraz bardziej zielono! Przed 13:00 dotarłem na granicę Botswany. Z 90 dni wizy spędziłem w tym kraju zaledwie 8 dni! To jest 44 godziny w siodle i przejechałem blisko 800 km!
Po 13:30 wjechałem na terytorium ostatniego na mej afrykańskiej trasie kraju RPA! Tu na granicy dostałem darmową wizę ale niestety tylko na 30 dni! A tu z chęcią spędziłbym nawet i 3 miesiące!
Wymieniłem resztę botswańskich puli na randy RPA 1=1, 1 zł=2,6 randa. W knajpce sokiem uczciłem wjazd do ostatniego kraju na mojej afrykańskiej trasie i ruszyłem dalej na południe. Po kilkudziesięciu km drogę zajechał mi terenowy wóz i z szerokim uśmiechem przywitał mnie białoskóry; „Witaj rodak!” Mój imiennik Rafał od kilku lat już mieszka w Johannesburgu. Pogadaliśmy chwilę, wymieniliśmy się kontaktami i pożegnaliśmy. Chciałem dojechać do miasteczka Baltimore 60 km od granicy, by tam może wieczorem pograć dla grosza a w niedzielę pójść do kościoła. Mimo późnego popołudnia byłem jeszcze bez obiadu, więc dla oszczędności czasu zajechałem do jakiegoś baru przy campingu posilić się szybko i jechać dalej. Tu jednak dowiedziałem się, że to Baltimore to dosłownie 3 domy na krzyż a najbliższy kościół katolicki  jest w Mokopane lub Polokwane prawie 150 km stąd! Zapytałem ile tu kosztuje camping dla jednej osoby. Barman którego pytałem zapytał szefa i wrócił z wieścią, że dla mnie ten obiad i camping jest za darmo! Ja na to, że odwdzięczę się wieczorem śpiewem i grą na gitarze, na co się bardzo ucieszyli a ja jeszcze bardziej :) Do obiadku ktoś postawił mi jeszcze piwko! Całkiem ciekawie zapowiada się to RPA! Na Campingu rozstawiłem namiot, wziąłem prysznic, przeprałem trochę rzeczy a od sąsiadów z pola dostałem zaproszenie na grilla wieczorem. Zapraszający okazali się Holendrami - starsze małżeństwo wraz z córką i jej chłopakiem, którzy to rodzice podróżowali starym Fordem T z 1915 roku a młodsi asystowali im z całym dobytkiem Land Roverem! Mieliśmy wzajemnie wiele wrażeń z podróży do opowiadania!!!
Po grillu skoczyłem na chwilę do baru, gdzie mogłem skorzystać z wi-fi i odezwać się do domu. Wróciłem do namiotu zamienić laptopa na gitarę i z powrotem do baru, gdzie skończył się właśnie mecz najbardziej narodowego sportu RPA - rugby! Jeszcze w trakcie strojenia gitary czekało już na mnie piwko! Śpiewałem polskie, angielskie, rosyjskie i hiszpańskie piosenki a nawet akompaniowałem do ich piosenek śpiewanych w języku afrikaans - to taka mieszanka holenderskiego, niemieckiego a chyba w najmniejszym stopniu angielskiego! Towarzystwo w barze rozbawiło się na całego a ja miałem przy tym też kupę frajdy, że oni tak świetnie się bawią. Chłopaki nie pozwolili mi postawić ani jednej kolejki a za to ja musiałem specjalnie spowalniać picie, by nie paść spity plackiem! Przegadaliśmy tak i prześpiewaliśmy chyba do 2:00!
Rano od właścicieli tego przybytku zostałem jeszcze zaproszony na śniadanie też za free! Po śniadaniu podziękowałem im bardzo serdecznie za niezapomniany Iszy wieczór w RPA, gdzie byłem przyjęty prze-serdecznie! Na drogę dostałem jeszcze zapas napojów gazowanych, które okazały się być przydatne na kaca! Pożegnałem się też z podróżnikami z Holandii i koło 11:00 ruszyłem  z Marnitz Kraal Lodge nie wydając tam ani centa a zabierając ze sobą mnóstwo niesamowicie pozytywnych wrażeń w trasę!  Droga wiła się wzdłuż zazieleniałych pastwisk i buszu ale wszystko dalej szczelnie pogrodzone z obu stron, tak więc już po 17ej musiałem rozglądać się za możliwością odbicia gdzieś na rozbicie namiotu. Koło 17:30 znalazłem polną drogę odbijającą od asfaltu a przy niej brak ogrodzenia! Odbiłem tam i po kilkudziesięciu metrach wbiłem między krzewami w głąb i zamaskowany pod zielonym tropikiem namiot za gęstymi zielonymi zaroślami byłem niewykrywalny dla ludzkiego oka !

Wtorek 13 listopad POLOKWANE
Wczoraj po południu dotarłem do Polokwane i po raz pierwszy w Afryce udało mi się znaleźć informację turystyczną, nawet mapa miasta była za darmo! To pierwszy tak cywilizowany kraj w Afryce! Dzięki mapce dość szybko znalazłem kościół katolicki i tam proboszcz zgodził się na to bym mógł rozbić namiot na terenie plebanii.
Dziś mogłem zostawić rower z tobołkami i ruszyć z plecakiem w miasto. Zakupiłem pierw i zarejestrowałem kartę sim, udałem się w poszukiwaniu nowej harmonijki ale mieli tylko jakąś marną chińszczyznę, więc odpuściłem. Najwięcej czasu zajęły mi poszukiwania gumki do stelaża namiotu, która mi się wczoraj zerwała. W sumie przez cały dzień od 9:00-17:00 nachodziłem się tyle, że więcej się nachodziłem chyba tylko na pielgrzymce do Częstochowy! Na 18ta poszedłem na mszę, bo nie byłem ostatniej niedzieli. Po mszy zagadnął mnie inny ksiądz, który zna polaka lekarza mieszkającego tu ale jak przedzwonił, to okazało się, że jest właśnie na wakacjach w Cape Town. Rozstawiłem z powrotem dom, umyłem się i w kimę.
Kolejnego dnia w środę rano czułem się jakby po mnie całą noc walec drogowy jeździł - wszystko mnie bolało! Chyba odwykłem od takiej piechórki jak wczoraj! Po śniadaniu ruszyłem koło 9ej na wschód, w kierunku parku Krugera. Pierwsze 30-40 km wiodła szeroka dwupasmówka z poboczem i było jedynie lekko pagórkowato ale wiatr w papę dawał spory wycisk a dzisiejszego dnia po nieprzespanej nocy nie tryskałem zbytnio energią! Koło 13ej zatrzymałem się na poboczu i spichciłem sobie papu. W trakcie zagadywał mnie jakiś miejscowy bambo ale po kilku słowach po angielsku przechodził zaraz na swój plemienny język. Zwracałem mu na to uwagę, że go nie mogę w ten sposób ni jak zrozumieć! Wracał znów do angielskiego ale tylko na chwilę i znów po swojemu! Po kilku takich nawrotach zacząłem go wypytywać o jego życiorys po Polsku! To była dostatecznie skuteczna metoda, bo już po kilku minutach mojego polskiego monologu spasował i zwinął się! Ja zwinąłem też swoje zabawki i ruszyłem dalej.
Bym nie miał powodów do dalszego narzekania na wiatr w twarz, zaraz potem zaczęły się góry; kilku kilometrowe podjazdy przerywane krótkimi zjazdami! - Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej :) Po kolejnym, tym razem chyba z 10 km podjazdem na zjeździe udało mi się rozbić koło jakiś domków letniskowych - niestety nie dopatrzyłem się nikogo, by dopytać o pozwolenie, więc zaszyłem się gdzieś na skraju łąki, gdzie mój zielony tropik znów mnie dobrze komponował z otoczeniem :) Dystans 60 km nie był raczej powalający ale 5:30 h w siodle dało się we znaki po ciężkiej nocce!
Rano do 6:30 odespałem trochę wczorajszą nieprzespaną noc. Chwilę potem przyszedł cieć, który miał pretensje, że ja bez pytania tu biwakuję! Zadzwoniła też akurat do niego właścicielka, z którą dał mi rozmawiać. Myslała, że ja bez pytania wpakowałem się do któregoś z wolnych domków ale jak wytłumaczyłem, że ja spałem pod namiotem na obrzeżu posesji, to powiedziała, że nie ma problemu! Zjadłem tam jeszcze swoją tradycyjną owsiankę i ruszyłem dalej już ze świeżym zapasem energii. Dziś już nawet długie podjazdy nie były aż tak męczące a za to widoki na góry jakie się dokoła roztaczały, ładowały moje duchowe akumulatory pięknem natury!!! Szczyty nawet do 2100m, wiele górskich potoków, do tego jakieś zbiorniki wodne w dolinach ubogacały obficie czar przyrody!
Po długim zjeździe dotarłem do Tzaneen, gdzie w ramach odpoczynku chciałem pograć pod shopping centre ale już po 10 minutach zjawił się ochroniarz i poinformował mnie, że jeśli chcę tu grać to muszę to skonsultować pierw z managerem tego centrum i wtedy nie ma problemu. Nie chciało mi się jednak latać gdzieś i zostawiać rower na pastwę losu, więc uzupełniłem tylko w małym sklepie prowiant i ruszyłem dalej. Po ok. 30 km teren się już znacznie wypłaszczył.  Po 85 km odbiłem w otwartą bramę w busz i rozbiłem w jakiejś bocznej dróżce.

Sobota 17 listopad  - PHALABORWA
Wczoraj po południu dotarłem do Phalaborwa. Tu przy jednym shopping mallu za pozwoleniem pani manager mogłem pograć w szerokim korytarzu sklepowym. Zainteresowanie było spore i przyznam, że byłem mile zaskoczony po tym jak w przypadku Victoria Falls wrzucali kasę głównie biali tak tutaj jedni i drudzy! Po półtorej godziny grania za zarobioną kasę zrobiłem takie bogate zakupy, że miałem problem by pomieścić cały prowiant! Było już po 17ej,więc czas, by znaleźć lokum. Namierzyłem kościół katolicki ale nie mogłem się tam nikogo dodzwonić. Ups! A było już za późno, by ruszać za miasto i w ciemnościach rozbijać namiot! Mieliśmy już z Adelą i Krzysiem raz takie ciężkie doświadczenie rozbijania się po ciemku, gdzie nagle wypełzło ku naszym światłom z czołówek kilkadziesiąt skorpionów! Modliłem się wtedy tylko w duchu wybijając skorpiony kijem, by na powitanie nie wypełzły jeszcze węże!
No cóż, pozostało mi jeździc od domu do domu i pytać o możliwość rozbicia namiotu przy domu. Niestety jak to bywa w bogatszych krajach ludzie się boją jeden drugiego, bo za dużo mają do stracenia! Biedak ugości dużo chętniej, bo wie, że „Gość w dom - Bóg w dom!” Przy piątym czy siódmym domu z kolei gdzie objaśniałem skąd jestem i co robię i czy mógłbym się rozbić na jedną noc, przysłuchiwał się temu może 10 letni chłopiec na rowerze. Jak bezskutecznie skończyłem mój streszczony życiorys, chłopiec zapytał mnie gdzie mój motor ma silnik? Na to wskazałem mu na moje uda :) Był zaskoczony, że to jeszcze rower! Zaproponował, ze może zapytać swoich rodziców. Podjechaliśmy, zapytał, na co gospodyni bez dłuższego namysłu mówi; Zapraszamy ! Do tego mówi, że jak chcę to mogę spać w wolnym mieszkaniu obok nich! Do dyspozycji miałem dwa pokoje z aneksem kuchennym i prysznic z gorącą wodą! Takich luksusów się nie spodziewałem! Chłopak Andrzej wraz z siostrą Joanną byli bardzo zaciekawieni całym moim domem na kółkach. Dla zaspokojenia ich ciekawości odpaliłem więc kuchenkę i zrobiłem sobie herbatę i pokazałem im część umeblowania mojego domu :) Gdy poszli skorzystałem z prysznica, zabrałem gitarę i w ramach podziękowania za przyjęcie mnie pod swój dach poszedłem im coś zagrać - gospodarze Anet i Michael byli uradowani! Zaraz pojawiło się piwko na stoliku a pogawędy o ich i moich podróżach na zmianę długo nie miały końca! Nie mieli też nic przeciw temu bym został tu do niedzieli.
Dziś po śniadanku wziąłem odciążone tobołki na rower i pojechałem znów pograć do centrum sklepowego. Po dwóch godzinach grania wróciłem po południu do państwa Shannon. Wieczorem zostałem zaproszony do nich na grilla. Przeciekawe pogawędy przeplatane moim graniem myślę, że obu stronom dawały mnóstwo frajdy. Jest to rodzina, która żyje za pan brat z przyrodą; nawet gdy jakiś wąż czy skorpion pojawił się u nich w domu to nie zabijali go, tylko starali się tak go podejść, by wyprosić z domu ! Od nich też miałem okazję nauczyć się dużo jak w jakich sytuacjach z jakimi zwierzętami należy się zachować aby zminimalizować znacznie możliwość konfrontacji! Dlatego też duuużo bardziej cenię sobie nocowanie u miejscowych ludzi niż płacenie kasy za hotel, gdzie masz uśmiech za pieniądze! U ludzi możesz poznać jak się rzeczywiście żyje w danym miejscu, jak z czym można sobie radzić!
W niedzielę poszedłem do pobliskiego kościoła na mszę a po niej Shanonowie wyciągnęli mnie autem pierw do kopalni miedzi z najgłębszą dziurą wykopaną w Afryce przez człowieka a z nasypu wysokiego na 400-500m ponad otoczeniem roztaczała się niesamowita panorama na okolicę wraz z parkiem Krugera, gdzie się chwilę potem udaliśmy !!! Zrobili mi tą wizytą w parku Krugera ogromną niespodziankę, tym bardziej, że mieli bilet rodzinny na cały rok, bo często tu bywają. Anet została w domu przygotować wieczorny posiłek a ja na jej miejsce mogłem wjechać za darmo!
Bogactwo zwierząt jakie mieliśmy okazję tam podziwiać przechodziło moje najśmielsze oczekiwania!!! Słonie, żyrafy, zebry, bawoły, strusie Emu, małpy, różnorakie ptactwo, hipcie, krokodyle, nawet dość rzadkie do dostrzeżenia Nosorożce czy nawet leopard! W zasadzie do wielkiej piątki zabrakło tylko lwa ale co tam, może nie widziałem ale za to on tydzień temu był stróżem przy moim namiocie! Michael miał tak już obcykany plan zwiedzania, że na 7 godzin jakie spędziliśmy w parku co chwila miał jakieś atrakcje; jakiś stawik, gdzie plumkały się hipcie, jakieś jeziorko gdzie kąpało się stado ze 30 słoni, to znów uchwycił rzadko spotykanego nosorożca. Podczas zwiedzania parku w zasadzie nie powinno się opuszczać auta, jedynie na strzeżonych campingach. Raz wyszliśmy za potrzebą na chwilę z auta i po chwili spostrzegliśmy, że z krzaków bacznie nas obserwuje wielki bawół! Za poradą Michaela spokojnie wsiedliśmy do auta i wio! Po powrocie wieczorem do domu Anet czekała na nas z przepyszną obiado-kolacją!!! Przegawędziliśmy jeszcze przemiło wieczór i tak oto dzięki Bogu mogłem niesamowicie bajecznie spędzić mój SETNY DZIEŃ PODRÓŻY, począwszy od wyjazdu rowerem z Nairobi :) Bogu dzięki za tych wszystkich i to wszystko co mnie w życiu spotyka !!!!!

Wtorek 20 listopad  - BLIND RIVER CANYON
Po wczorajszych prawie płaskich 100 km z wieloma długiiimi prostymi dziś zaczęła się prawdziwa górska wspinaczka rowerowa na długich podjazdach! Na trasie miałem też Iszy tunel drogowy od tunelu pod kanałem Suezkim w Egipcie! Tu zaledwie 100 m i po chwili dalszy podjazd. Znów też zaczęły się piękne widoki gór! Miałem też kilku kilometrowy zjazd, gdzie udało mi się rozkręcić do 75 km/h! Ale do mojego rekordu prędkości ze Szkocji brakowało mi jeszcze 10 więcej - 85 km/h! Po zjeździe do doliny z głównej trasy R36 odbiłem w lewo na R533 w kierunku Blind River Canyon i God's Window. Po kilku km płaskiego zaczął się kolejny ponad 10 km podjazd! Tu już organizm domagał się wsparcia energetycznego po tak wielu podjazdach, więc zatrzymałem się na orzechy i rodzynki. Parę km dalej po krótkim zjeździe dotarłem do pierwszego dużego campingu nad  Blind River Canyon. Przejechałem przez bramę wjazdową i udałem się na punkt widokowy na samym końcu. Nieskromnie przyznam, że przez ponad 7 lat podróżowania miałem okazję w życiu niejedno piękno podziwiać i niewiele widoków jest mnie w stanie zaskoczyć! Ale widok  Blind River Canyon powalił mnie na kolana! Dosłownie! Z wrażenia padłem na kolana i Bogu dziękowałem, że stworzył takie niesamowite piękno, które ja miałem szczęście tu podziwiać !!! Ten widok myślę że można by porównać śmiało z Wielkim Kanionem Colorado, tyle, że tu dożo bardziej zielono a w dolinie wielki zalew w głębi 400-500 m kanionu! Siedziałem tam chyba z pół godziny nie mogąc nacieszyć oczu tym cudownym pięknem!

Zjechałem z powrotem na camping i z managerem udało mi się ugadać upust z 85 na 50 randów (na 20 zł). Po rozbiciu namiotu mogłem zmyć z siebie cały pot po ciężkim dniu podjazdów i przeprać ciuchy. Tu jakiś Niemiec i Czeszka zaprosili mnie na grilla i winko a ja tradycyjnie odwdzięczyłem się muzyką :)
Środa 21 listopad BLIND RIVER CANYON
Po wczorajszym ciężkim dniu dziś miałem sporego lenia. Z campingu wytoczyłem się dopiero koło 11ej! Pojechałem z 8 km dalej na kolejny punkt widokowy Lowvel Viewsite - wstęp 5 randów ale jak zobaczyli na bramie moje tobołki i dowiedzieli się że rowerem dotarłem z Polski to wpuścili mnie darmo! Widok był też piękny ale nie aż taki jak w pobliżu campingu. Choć kolana też się uginały z wrażenia! Po pamiątkowej fotce z rowerem na tle kanionu rozstawiłem się do grania na pół godziny ale szału nie było z wrzut a i słoneczko trochę za bardzo przygrzewało. Stamtąd ruszyłem dalej i po kolejnych 8 km zobaczyłem następny punkt widokowy ale już rzadziej odwiedzany, za to darmowy. Widok stamtąd nie robił już powalającego wrażenia; mniej skał a więcej zieleni. Po obejściu widoków w cieniu drzewa ugotowałem sobie obiadek ale co chwila ktoś podchodził i pytał o szczegóły mojej wyprawy. Za piątym razem chciałem już wywiesić mapkę, bym nie musiał każdemu oddzielnie opowiadać swego życiorysu :)
Było już koło 16ej i nie chciało mi się dalej jechać. Dogadałem się ze strażnikiem, który zamykał na noc bramę i pozwolił mi zostać tu pod namiotem. Rozbiłem się z 5m od klifu kanionu. Zbierało się na burzę, więc załadowałem manatki do środka, uzbroiłem namiot w tropik a pod szczyt, gdzie ostatnio przeciekał, podłożyłem plandekę. Po chwili rozpętała się straszna burza! Błyskało tak często i gęsto, że nie potrzebowałem używać latarki, Dolby Surround na maxa, do tego ulewa taka, że czułem jak pod moim namiotem przepływa potok! A wichura był taka, że po raz pierwszy w życiu sufit namiotu przyciskał mnie do podłogi !!!!!!! Miałem niezłego pietra, czy nie rozerwie namiotu ale trzymając się różańca szczęśliwie przeżyłem tą burzę !!!

Czwartek 22 listopad  - GOD'S WINDOW
Rano miałem zwinąć namiot przed otwarciem bramy o 7:00 a namiot jeszcze mokry jak gnój! Ale jak wyjrzałem na zewnątrz to była taka mgła, że nikt raczej się nie wybrałby się na punkt widokowy a gdyby nawet, to mojego namiotu w tych obłokach i tak by nie dostrzegł :) Zrobiłem na spokojnie śniadanko nim namiot wysechł, mała foto sesja jak już ukazał się trochę widok na kanion, zwinąłem tobołki i o 9:00 dalej wio! Po 36 km odbiłem w lewo i po 8 km wspinaczki dotarłem do God's Window. Jednak tu pogoda też okazała się niezbyt łaskawa; z okna Boga można było zobaczyć niebo, obłoki jedynie! Przeszedłem się do lasu deszczowego - wow, tu można poczuć się faktycznie jak w dżungli! Pomyślałem,że może poczekam aż się polepszy widoczność a w tym czasie ugotowałem sobie obiad a potem za zgodą strażników rozstawiłem się do grania. To się okazało strzałem w dziesiątkę, bo sporo ludzi przybywało tu a rozczarowani widokiem przychodzili posłuchać muzyki i całkiem hojnie mnie wynagradzali! Po godzinie grania zaczęło zmierzchać i za pozwoleniem strażników rozbiłem tutaj namiot.
Przebudziłem się o 5:00 by sprawdzić widoczność ale było jeszcze mgliście. Wstałem o 7:00, na punkcie widokowym był uchylony zaledwie lufcik! - Warstwa chmur poniżej i powyżej i tylko wąski pasek zieleni na mojej wysokości. Wróciłem spakować namiot i wszamać śniadanko. W tym czasie przyjechał pierwszy autokar z turystami - jak się okazało grupa Polaków! Rozstawiłem się zaraz do grania i po kilku piosenkach miałem więcej kasy niż wczoraj przez godzinę grania! Dobry początek dnia! Grałem aż do popołudnia z przerwami na podejrzenie czy Szef uchyli więcej okna. Niestety było zamknięte! Miałem jednak dużo frajdy z grania, szczególnie, gdy grupa z 10 osób ruszyła w tany przy mojej muzyce! Zjadłem jeszcze swój obiad i o 16:00 ruszyłem 10 km z górki do Graskop. W informacji turystycznej wziąłem mapkę z naniesionymi ciekawymi miejscami do zobaczenia. Obok IT była fajna knajpka z miejscem na ognisko. Dowiedziałem się że w piątki wieczorami, czyli dziś, spotykają się miejscowi muzycy i wspólnie grają przy ognisku i piwku :) Wow, byłoby fajnie się załapać! Kwestia tego czy uda mi się znaleźć nocleg gdzieś w pobliżu. Zrobiłem jeszcze w supermarkecie zakupy a potem w pobliżu tej fajnej knajpki Canimambo zapytałem przy straży o pozwolenie rozbicia namiotu - po konsultacji z bosem zgodzili się. Tyle że powiedziałem, ze się wieczorem rozbiję i pojechałem do tejże knajpki na piwko. Przy ognisku nie było jeszcze nikogo, więc czytałem sobie informacje o Swaziland, do którego planowałem się udać. Po chwili pojawiła się dziewczyna z gitarą i po krótkiej rozmowie siedliśmy razem z gitarami przy ognisku. Pogadałem trochę o moich podróżach i że w drodze żyję z grania a ona okazało się,że gra na gitarze swoje piosenki balladowe a także na perkusji w kapeli metalowej! Do tego jej tata to właściciel tej knajpki i znów miałem piwko darmo :) Atmosfera artystyczna zrobiła się jeszcze bogatsza, gdy dołączyło dwóch chłopaków z bębnami i dziewczyna z fire show! Były takie improwizacje muzyczne, że byłem w siódmym niebie!
Zrobiłem sobie chwilę przerwy od grania, bo podeszło dwóch motocyklistów zainteresowanych moim wehikułem. Podszedłem do nich pogadać,gdy po chwili do nas podszedł gość z 3m żywym wężem na sobie! Zaczął nam sporo opowiadać o swoim pupilu a gdy zapytałem, czy mogę mu zrobić zdjęcie, to powiedział, że mogę go sobie założyć i on mi zrobi zdjęcie! Po raz pierwszy w życiu miałem okazję dotknąć węża a do tego mieć go na sobie !!! To takie parę (z 8) kilo żywego mięsa, zimnego przy pierwszym dotyku ale gładkiego i po chwili oddającego ciepło. Kolejny dzień bogaty we wrażenia !!!

Sobota 24 listopad GRASKOP - GOD'S WINDOW -  GRASKOP
Po noclegu przy straży pod namiotem już o 7:00 zbudziło mnie słońce. Wyjrzałem i pomyślałem, że może dziś za trzecim razem Bóg otworzy dla mnie swoje okno! Spakowałem szybko manatki i 10cio km podjazdem po godzinie dotarłem do God's Window. No i faktycznie otworzył! I było to warte tego oczekiwania. Widoczność w prawdzie może 20-30 km ale i tak robiło duże wrażenie! Podobno przy bardzo dobrej widoczności można stąd dostrzec nawet Mozambik ! Ja byłem uradowany tym widokiem! Kręciło się też sporo więcej turystów niż wczoraj ale strażnicy coś kręcili, że ich szef się nie zgodził bym grał bez zezwolenia i że po to zezwolenie muszę pojechać osobiście 30 km stąd! Tłumaczyłem im, że po tych górach, to zajmie mi cały dzień i że nie mam wtedy po co wracać. Chciałem by dali mi nr telefonu do szefa ale mówili, ze nie mają! To mnie bardzo dziwiło. Po rozmowie z kilkoma innymi osobami dowiedziałem się, że chcą po prostu kasę w łapę! Nienawidzę przekupstwa i mimo tego że mógłbym dziś tu zarobić krocie, to nie będę bambusów rozpuszczał lewą kasą! Za poradą innych sklepikarzy ustawiłem się przy głównej drodze, gdzie zatrzymują się duże busy. Było pusto ale po chwili zajechał duży autokar! Przygotowałem się więc do grania i gdy wrócili ze zwiedzania pograłem im trochę i wpadło trpchę grosza. Po chwili kolejny bus i znów co nieco :) Nie chciało mi się jednak czekać więcej na pustym przystanku i wróciłem z górki do Graskop. Po drodze zobaczyłem jeszcze coś jak Maczuga Herkulesa, tutaj zwana Pinnacle a obok wodospad. W Graskop udało mi się znaleźć kontakt do miejscowego księdza i dowiedziałem się, że najbliższy kościół jest 20 km stąd pod górę ale mszy w tą niedzielę tam nie będzie tylko gdzieś na misji 30 km w drugą stronę. Pomyślałem, że ruszę tam może pod wieczór ale był już czas zrobić sobie obiadek gdzieś pod dachem, bo pogoda była nie pewna. Skoczyłem jeszcze dokupić jedzenia ale potem zaczęła się burza i deszcz, więc nici z jazdy na misję. Wczoraj jednak w trakcie ogniska dostałem zaproszenie na dziś na koncert Courtney, dziewczyny z którą muzykowałem przy ognisku. Miało to być w knajpce dla motocyklistów Riders Rest. Zajechałem tam a Courtney ugadała z właścicielem knajpki Shonem, że mnie przenocuje. Shon, to  jednonogi motocyklista, jeździ na trajce czyli 3 kołowym motocyklu.  W przerwie jej grania poprosiła mnie bym coś zagrał. Hm, czemu nie! Była całkiem miła muzyczna atmosferka. Po kolejnym jej graniu z kolegami, zagrałem jeszcze raz trochę żywiej i tu znów ludzie ruszyli do tańca przy La Bambie i Kalince! No i znów szklaneczka napełniała mi się złocistym trunkiem bez sięgania do portfela :) Do tego jeszcze zrobili dla mnie zrzutę do kapelusza na moją wyprawę!
Ale za długo nie chciałem zasiadywać, bo rano chciałem dojechać rowerem na mszę o 8:00 na misję a jak się dowiedziałem to jest nie 30 a 50-60 km stąd! Wychodzi na to, że musiałbym wstać o 3:00 i ruszyć najpóźniej o 4:00! Zwinąłem się koło 22:00 na nocleg do Shona.
Niestety gdy się przebudziłem o 3ciej, lało jak z cebra a jazda w deszczu w nocy, gdzie może jeszcze jacyś podpici kierowcy wracają z sobotnich baletów to byłaby rosyjska ruletka! Trudno, widać nie było mi dane być dziś na mszy :( Pospałem do świtu, zrobiłem sobie śniadanko i po 8ej ruszyłem na południe. Chciałem dojechać do Nelspruit i tam załapać się na mszę ale było oddalone o 120 km i wiedziałem, ze po górach nie mam szans zrobić takiego dystansu w jeden dzień.
Koło 11ej dotarłem do wodospadów Macmac. Wstęp 10 randów ale się wyzbyłem dzięki temu klepaków :) A wodospadzik okazał się warty tych 4 zł! Wysoki na 70-100 m wodospad wpadał do głębokiego kanionu na którego dnie dostrzegłem kąpiących się tam ludzi! Ale mi już wrażeń starczy na dłuższy czas po tych pierwszych 2 tygodniach w RPA! No ale chwilę potem kolejna daweczka emocji - zjazd i max speed 78 km/h !!! I love It :) Przed miasteczkiem Sabie most przez sporą rzekę z pięknymi kaskadami! Było koło południa więc przegryzłem tylko jakieś orzeszki, chwila oddechu i dalej hen. Za miastem zaczął się ponad 10 km podjazd, z tym że w jego połowie zaczęło padać i musiałem się przezbroić na deszcz; gitara w worek, sandały bez skarpetek, deszczak i worek na kask. By nie brakowało mi adrenalinki na podjazd, zaczęło jeszcze błyskać! Deszczak zabezpieczał mnie przed deszczem ale po kilku km podjazdu byłem i tak mokry, od środka! Na zjeździe zrobiło się nawet zimno przez to że byłem już cały przemoczony! Koło 15:00 zatrzymałem się na zadaszonym przystanku, przebrałem trochę suchych ciuchów i ugotowałem papu - wersja mini; podsmażona cebula z czosnkiem i pomidorem + pucha fasoli tak dla zwiększenia wydajności turbinki :) Do 50 km ukręciłem jeszcze z 15 km w mżawce i pod wieczór marzyłem by móc przenocować gdzieś pod dachem a nie w mokrym namiocie. Tak więc poprosiłem Szefa o wsparcie - Mówisz i masz synu! Chwilę potem dopytałem drogowców i udostępnili mi suchy i czysty garaż do dyspozycji! Dzięki Szefie :)

Poniedziałek 26 listopad  - NELSPRUIT
Dziś na szczęście nie padało ale i tak coś ciężko było mi się wytoczyć na trasę. Po śniadaniu ruszyłem w sumie koło 9:00. Dziś była już przewaga zjazdów i po 30 km dotarłem do Nelspruit. Udało mi się namierzyć dobry sklep muzyczny i wreszcie po długich poszukiwaniach kupiłem porządne harmonijki Hohner Blues Harp C i G za jakieś 175 zł/szt (u nas koło 100 zł) Kupiłem też krzesełko na trójnogu, bo zakupione w Lusace, reperowane już w Harare rozkładało się już na części n-te! Przy kościele katolickim ksiądz Zwane pozwolił mi rozbić namiot - na noc ogrodzenie było zamykane, więc byłem bezpieczny. Przywitał mnie zresztą polskim; Dziendobri ! Jak się okazało jest u niego w parafii jakaś starsza Polka. Chciałem zostać do najbliższej mszy ale była dopiero we wtorek wieczorem. Ksiądz trochę niechętnie ale się zgodził bym został.
Kolejnego dnia ogarnąłem trochę spraw na necie a po południu powalczyłem z materiałem na stronę. Było jednak baaardzo dużo do opisania i fotek do przebrania! Nie do ogarnięcia w jeden dzień! Wieczorem poszedłem na mszę i tam spotkałem tą że jedyną Polkę, panią Katię, jak się zwie dla ułatwienia dla miejscowych. Zaprosiła mnie do siebie na herbatkę i pogawędę, bo długo nie miała okazji porozmawiać po polsku. Nagadaliśmy się dużo, ona miała też wiele do opowiadania ze swego bogatego życia, napisała nawet swoją biografię po angielsku, gabarytów Pana Tadeusza! Powiedziała, że może od jutra mi postarać się o nocleg u sióstr zakonnych. Pożegnaliśmy się prze serdecznie i na nocleg odwiozła mnie jej wnuczka z prawnuczkami, do salki katechetycznej przy kościele.
Kolejnego dnia przeniosłem się do sióstr na 3 noce by tam móc w spokoju opisać na stronę ogrom wrażeń jakie nazbierały mi się od wyjazdu z Victoria Falls!!!