Sobota 1 grudzień Nelspruit - Barberton
Po śniadaniu załadowałem mój majdan na koła, podziękowałem siostrom za schronienie i spokojny kąt który

potrzebowałem do napisania ostatniego materiału na stronę.
Ruszyłem na południe w kierunku Swaziland. Było trochę łagodnego długiego podjazdu ale potem za to 2-3km ostrego zjazdu - jak ja to uwielbiam :)
Pogoda była deszczo-niepewna, więc przy skrzyżowaniu na Caroline zapytałem w jednej knajpce, czy mogę ugotować sobie obiadek pod strzechą altanki. Po konsultacji z szefową dostałem zgodę i przystąpiłem do gotowania tradycyjnego obiadu: ryż + sałatka z pomidorów, cebuli i czosnku z dodatkiem przypraw i sosu sojowego. Jadam tak począwszy od startu z Kenii i jakoś jeszcze mi się nie przejadło. Czasem dodam ogórka, czasem jajko czasem coś innego i się smacznie żyje :)
Po kilku km dotarłem do Barberton. Tu z pomocą policjanta znalazłem kościół katolicki ale ze spania tutaj raczej nici, bo dziś robią jakąś imprezę dobroczynną do późnego wieczora, więc nie pospałbym sobie! Pojechałem pod centrum sklepowe i po konsultacji telefonicznej z głównym managerem rozstawiłem się do grania. Jak na taką niewielką mieścinę (10-15 tys) było całkiem spore zainteresowanie i za zarobioną kasę mogłem zaprowiantować się na kolejne 2-3 dni. W trakcie grania dostałem propozycję noclegu przy parafii kościoła anglikańskiego. Pojechałem tam i dostałem do dyspozycji dużą salę z toaletą :)

Rano na 8:00 pojechałem na mszę do kościoła katolickiego. Po mszy w zaciszu plebanii zrobiłem tradycyjne śniadanko - owsianka z bananem. Koło 10ej ruszyłem za miasto i zaraz za zabudowaniami zaczęła się bardzo ostra wspinaczka - koło 7 km 15% podjazdu - dawało to taki wycisk, że musiałem stawać co 100-200 m by odetchnąć chwilę!!! No cóż, dodatkowy ciężar prowiantu na 3-4 dni + 10 l wody robił swoje! Myślałem nawet o wymianie przedniej zębatki z 24 na 22 zęby co dałoby sporą przewagę ale niedzielna praca się w g... obraca :) Ruch był bardzo znikomy na tej drodze, zacząłem wjeżdżać po prostu zygzakiem, co zmniejszało kąt natarcia kosztem wydłużenia trasy ale dawało szansę kontynuacji jazdy.
W oddali Barberton widziałem jedną z 6ciu kopalni złota z których kryzys przetrwały zaledwie dwie!
Po kilku km wjechałem już w chmury i zaczęło padać, co studziło gorączkę podjazdu a wręcz ziębiło!
Od Barberton na ok. 700 m wjechałem na przełęcz 1400 m i trochę zjazdu do jeziora. Potem zaczął się długi ale na szczęście łagodniejszy podjazd. Z czasem chmury podniosły się wyżej i mogłem podziwiać piękno gór - dla takich widoków warto się pomęczyć!
Tuż przed zmrokiem koło 18ej dotarłem do granicy w Josefsdal. Była zamknięta od 16ej. Rozbiłem namiot pod zadaszeniem opuszczonego budynku i zgotowałem sobie na kuchence obiadokolację! Po tak ciężkim dniu przed 21ą padłem w namiocie jak zabity!

Poniedziałek 3 grudzień Granica RPA - Swaziland
Spałem dziś do 7:30, koło 10 godzin! Ale dzięki temu mogłem zregenerować swoje siły! Po śniadaniu spakowałem chatę i wtoczyłem się na przejście graniczne. Z miesięcznej wizy RPA wykorzystałem 3 tygodnie. Dowiedziałem się, że po wyjeździe ze Swazilandu z powrotem do RPA będę miał wizę tylko na 7 dni i będę musiał ją przedłużyć w biurze emigracyjnym Home Affraid.
Do Swaziland dostałem wizę na miesiąc. Swaziland ma swoją własną walutę - 1 emalangeni = 1 rand RPA ale obie waluty są tu przyjmowane. Zaraz za przejściem granicznym skończył się asfalt. Było jeszcze trochę asfaltu kawałek dalej w wiosce Bulembu ale tuż za wioską koniec. Zaczęła się gruntowa droga do tego z bardzo ostrymi zjazdami i podjazdami! Wczorajszy dzień był ciężki, dzisiejszy jeszcze cięższy !!! Pierw ze 2 km tak ostro w dół, że aż ręce bolały od hamowania a hamować trzeba było, bo droga bardzo wyboista! Na podjazdach nie dało się nawet zygzakować dla złagodzenia podjazdu i po pierwszym kilometrze podjazdu zabrałem się za wymianę przedniej zębatki na mniejszą ale niestety okazało się że bez klucza francuza nie zdejmę korbowodu i nici z wymiany! Zatem dalej przyszło mi się męczyć na tym przełożeniu! Bogu byłem wdzięczny, że nie padało, bo droga była tak gliniasta, że wystarczyło by trochę deszczu i nie miałbym szansy wjeżdżać dalej a nawet pchać roweru! Zresztą nawet dla aut 4x4 w deszczu i po ta trasa jest nieprzejezdna! Tu w koleinach mogłem jedynie stawać na pedały i wieszać się na kierownicy, bo na siedząco mimo dociążenia przednich sakw prowiantem podnosiło przednie koło! Na dystansie 22km nie było praktycznie odcinka płaskiego, tylko góra, dół i znów w górę! Nie życzę żadnemu rowerzyście tej trasy, chyba że jakiś sado-maso lubi się wyżywać na sobie!
Po tym dystansie dotarłem wreszcie do cywilizacji, do miasteczka Peegs Peak. Wreszcie ASFALT !!! Uzupełniłem wodę, kupiłem francuza- klucz nastawny i w parku zgotowałem sobie obiadek.
Za miastem miałem ze 2 km zjazdu, już asfaltem ale za to potem z 10 km podjazdu, łagodnego ale byłem już tak wycieńczony ostatnimi dwoma dniami, że zatrzymałem się w cieniu i z użyciem nowo zakupionego klucza i w 15 min wymieniłem przednią zębatkę na mniejszą. To dało sporą różnicę w przełożeniu - dużo lżej się wjeżdżało!
Po dotarciu na przełęcz chwilę potem zaczął się piękny widok na zalew Maguga Dam w dolinie! Wjechałem na jeden pagórek z którego roztaczał się pejzaż na całą dolinę i zapytałem jednego młodzieńca czy mógłbym się tu rozbić a on zaprosił, bym rozbił się przy jego domu. Dom jego rodziców to była gliniana lepianka pokryta blachą ale z malowniczym widokiem. Rozbiłem namiot i przegadałem jeszcze z nim przy herbatce z 2h po czym ległem znów jak nieboszczyk w namiocie! Dzisiejsza średnia na dystansie 35 km to zaledwie 8km/h!

Środa 5 grudzień MBABANE
Wczoraj zatrzymałem się we wiosce 12 km przed stolicą. Nie było zbytnio opcji rozbicia na dziko, więc pytałem po domach. W pierwszym zapytano mnie czy chcę zapłacić rozbicie namiotu przy ich domu. Ja na to, że dziękuję serdecznie za taką gościnność, gdy ktoś już na dzień dobry w prywatnym domu pyta o kasę! Pojechałem 3 domy dalej i za pozwoleniem gospodyni rozbiłem namiot pod dachem altanki i przegadałem z kobietką z 2h przy herbatce mogąc się dzięki temu dowiedzieć trochę o życiu w Swazilandzie.
Dziś ruszyłem już łagodnie z górki prawie do samej stolicy Swazilandu - Mbabane. Miasteczko z 10-15 tys. a jest stolicą państwa! No cóż, proporcjonalnie „wielkie” do wielkości państwa :) Ale ma kilka centrów handlowych, nawet jakieś wieżowce! Ambasady polskiej nie znalazłem, lecz przyznam, że nie szukałem zbyt wnikliwie.
Pod wieczór udało mi się znaleźć kościół katolicki i tam siostry zakonne z Włoch udostępniły mi całą aulę z łazienką, nawet prysznicem - nawet w zimnej wodzie ale było świetnie zmyć z siebie pot ostatnich cięęęężkich 3 dni walki z podjazdami!

Czwartek 6 grudzień MBABANE - moje urodziny
Po tradycyjnym śniadaniu podjechałem do centrum z tobołami. Po drodze do centrum dowiedziałem się że sim karta z RPA nie działa tutaj ale jak się okazało działała moja polska karta :)
Zainstalowałem się na granie w centrum handlowym godzinę w jednym i godzinę w drugim. Zaśpiewałem sobie piosenkę SDM bardzo pasującą do sytuacji - „Dzisiaj są moje urodziny, które obchodzę bez rodziny”
Po południu wróciłem do auli. Wieczorem poszedłem na mszę w dzień moich 38 urodzin Bogu podziękować za kolejny rok mojego życia.
Po mszy poszedłem do pobliskiego baru na obiadokolację. Poznałem tam anglika Daniela, który mimo że jest przykuty do wózka inwalidzkiego, to od 17 lat podróżuje różnymi środkami komunikacji na raty dokoła świata !!! Fajnie było spotkać takiego pozytywnego wariata i wymienić się wrażeniami z różnych krajów!

Piątek 7 grudzień MBABANE - Manzani + 30 km
Po śniadaniu załadowałem swój majdan na rower i ruszyłem na południe. Zaraz za miastem zaczął się ostry zjazd w dół. Udało mi się rozpędzić na zjeździe do 78 km/h - adrenalinka szalała we krwi !!! La Vida Loca - szalone życie! :)
Po ok. 40 km dojechałem do drugiego dużego miasta Swazilandu - Manzini. Równie wielkie jak wielki kraj :) Koło 10-50 tys mieszkańców. Tutaj po konsultacji i zezwoleniu od managera centrum handlowego pograłem z godzinkę. Zainteresowanie było spore ale wsparcie finansowe cienkie. Po godzinie grania zwinąłem się na paję i duży jogurt i ruszyłem za miasto na południowy wschód.
Koło 16ej zatrzymałem się przy opuszczonych straganach na garść orzechów i rodzynek i dobrze zrobiłem, bo chwilę potem przyszła ostra ulewa a ja miałem się gdzie schronić dzięki temu.
Przed zmrokiem dotarłem do jakiś baraków budowlanych, tu zapytałem o możliwość noclegu i dostałem do dyspozycji jeden z baraków - zadaszony, zamykany na klucz, z drewnianym łóżkiem. Przy herbatce obejrzałem sobie film, siusiu, paciorek i spać.

Sobota 8 grudzień, Big Bend - Lavumisa, granica Swaziland/RPA
Wczoraj dojechałem do Big Bend. Miasto, bardziej jednak duża wioska, żyjąca głównie z pracy w największej w regionie cukrowni, miała swoje centrum sklepowe - jeden supermarket. Mimo wczesnej pory nie było tu szansy pograć, chyba że tylko dla zrobienia zbiegowiska! Wieczorem zajechałem do jednej rzeźni ze sklepem i kominkiem! Zakupione mięso można było sobie na miejscu przyrządzić i usmażyć na grillu! Tutaj też za pozwoleniem właściciela na noc mogłem rozbić namiot pod dachem i przekimać - na zewnątrz lało jak z cebra!
Rano zjadłem tradycyjne śniadanko i pojechałem na mszę do pobliskiego kościoła. Tej niedzieli nie było jednak księdza i były tylko czytania i komunia udzielona przez wyznaczonych odpowiedzialnych.
Po mszy ruszyłem na południe w stronę granicy z RPA. Było słonecznie i gorąco. Droga dość monotonna - płasko, z obu stron zieleniejący busz, czasem pola trzciny cukrowej a z lewej ciągnące się cały dzień z 0.5km od drogi wzgórza. Po ok. 40km koło 13ej zajechałem na niedzielny obiad do restauracji w rezerwacie Nisela. Zjadłem tam najtańszą opcję spagetti - makaron z serem za 60 randów - tylko apetyt rozbudziło! Pocieszne było to, że na 15 min można było się podłączyć z netem przez wi-fi. Mogłem odebrać resztę, pokaźnej ilości życzeń urodzinowych :)
Przy restauracji były także pokazane miejscowe tradycyjne chaty pod strzechą (możliwe do wynajęcia) z bardzo niskimi wejściami, koło 70-80cm! Bez okien, więc w wewnątrz nawet w środku dnia dość ciemno ale za to chłodno!
Koło 15ej ruszyłem dalej. Słonko dawało się we znaki ale wiatr łagodził temperaturę.
Przed 18tą dotarłem do granicznego miasteczka Lavumisy. Na stacji spragniony wysiorbałem na miejscu ze dwie sody i w międzyczasie zagadnął mnie policjant w cywilkach i po chwili rozmowy zaproponował, bym o nocleg zapytał na komisariacie policji. Tak też zrobiłem i dzięki temu mogłem bezpiecznie przenocować pod dachem. Do dyspozycji miałem podłogę biura oficerskiego i kilka koców pod mój materac :)

Poniedziałek 10 grudzień Granica Swaziland /RPA
Rano ewakuowałem się z biura o 6;30, bo o 7ej przychodzili tu do pracy. Granicę otwierali o 7ej, więc miałem czas zjeść na spokojnie śniadanko. Odprawiłem się po tej stronie, w Swaziland spędziłem w sumie tylko tydzień i przejechałem niecałe 300 km, ale będę miło wspominał ten kraj, w szczególności bardzo malownicze góry na północy.

Po wjeździe do RPA przysługiwała mi już tylko wiza na 7 dni a potem trzeba było przedłużyć ją w najbliższym biurze emigracyjnym (home affraid) Lecz gdy na granicy dowiedzieli się, że podróżuję rowerem, to dali mi na 2 tygodnie, do 25 grudnia :) To mnie bardzo ucieszyło, bo dzięki temu miałem szanse odbić w bok i pojechać do Sodwana Bay - zobaczyć tam rafę koralową.
Po 50 km dotarłem do miasteczka Mkuza. Tu w informacji turystycznej dostałem szczegółową mapę regionu. Była na niej droga skrótowa do Elephant Coast ale jak się dowiedziałem, dostępna tylko dla aut terenowych - górzyście i dziurzyście! Tak załadowanym rowerem jak mój odradzali mi tą trasę. Dopytałem się jeszcze dwóch innych kierowców i też to potwierdzili, więc odpuściłem sobie ten skrót i pojechałem główną drogą.
Trasa dość ruchliwa wiodła pośród zielonego buszu. Na szczęście muzyka uatrakcyjniała monotonność drogi. Po 90km odbiłem w boczną drogę i rozbiłem się przy torach kolejowych a zarzuciwszy tropik na namiot pośród zielonych traw przy zielonych krzewach byłem niewykrywalny dla radarów :)

Wtorek 11  grudnia Zulu Croc
Rano deszcz pozwolił mi pospać trochę dłużej. Po śniadaniu i wysuszenia namiotu ruszyłem dalej polną drogą. Przed wioską Ngwani odbiłem na północ inną polną drogą która miała mi skrócić z 10km trasy. Po kilku km zaczęło się takie błoto że oklejało się wokół kół i nawet pchanie roweru było wieeelkim wysiłkiem! Po jakiś 3-5 km walki z błotem zaczęła się bardziej ubita droga ale błoto obklejone wokół kół nie pozwalało za bardzo na jazdę. Po 11km polnego paplania dotarłem do pierwszych zabudowań gdzie miałem szansę wymyć rower z błota! Było to małe zoo z krokodylami i wężami - Zulu Croc. Tu udostępnili mi kran z wodą ale oczyszczenie roweru z błota zajęło mi z 2 godziny!!! Dostałem potem tam od Anet zaproszenie na kawę a potem przewodnik Jan pokazał mi krokodyle na wybiegach i węże w akwariach. Skorzystałem z zaproszenia na obiad w towarzystwie władz ośrodka i oficera policji. Dostałem także propozycję noclegu za darmo w jednym z miejscowych domów Zulu pod strzechą ale chciałem dotrzeć w miarę prędko do Sodwana. Ostrzegali mnie jednak bym nie jechał za daleko, bo potem zaczną się moczary i nie będzie się nawet gdzie rozbić! Przejechałem zatem jeszcze tylko 15km do wioski i tam za zgodą kierownika rozbiłem namiot przy hotelu, bo biali przy obiedzie ostrzegali mnie przed tubylcami, nawet policjant, więc skorzystałem z porady i rozbiłem się na strzeżonym terytorium hotelowym.

Środa 12 grudnia   - Sodwana Bay
Po śniadaniu koło 7ej ruszyłem na trasę. Po 20 km porozrzucanych gdzieniegdzie domków dotarłem do odcinka drogi przez moczary w Simangaliso Wetland Park. Przez 15 km na większości trasy były faktycznie moczary ale było kilka wzniesień zarośniętych od drogi krzakami, za którymi na suchej ziemi można byłoby się rozbić na noc. Po 50 km dotarłem do miasteczka Mbazwana. Tu uzupełniłem paliwo w kuchence, zapasy jedzenia i po kolejnych kilkunastu km dojechałem do Sodwana Bay. Tu udało mi się odnaleźć Digera zajmującego się nurkowaniem (kontakt dostałem od ludzi spotkanych na wczorajszym błotnym odcinku). Diger udostępnił mi miejsce do spania wraz z grupą z 10 młodych ludzi, którzy przyjechali tu ponurkować, poserfować. Do dyspozycji dostałem jak większość tutejszych lokatorów nieumeblowany pokój w którym jak inni rozbiłem swój namiot :) Do dyspozycji mieliśmy wspólną kuchnię i toaletę z prysznicami.
Wraz z poznanymi tam Florą, Iną i Jono pojechaliśmy autem na plażę. Tam po raz drugi w Afryce (wcześniej na Zanzibar w Tanzanii) mogłem wykąpać się w oceanie Indyjskim, powalczyć z metrowymi falami - bardzo lubię taką zabawę :)
Z powrotem chciałem przejść się pieszo te 3-4 km, boso, by spróbować zahartować trochę moje stopy do chodzenia boso, jak wielu miejscowych to czyni w tym kraju! Przeszedłem z pół godziny po asfalcie, większość w cieniu, na słońcu asfalt był bardzo gorący! Potem zabrali mnie znajomi poznani na plaży. Na miejscu okazało się że moje stopy mają jeszcze spora drogę do zahartowania - na obu piętach miałem pokaźnego bąbla !
Zgotowałem sobie tradycyjny obiad a pod wieczór chłopaki rozpalili grillaa - w RPA to się nazywa „BRAAI” Jeden z chłopaków grał na dagerudidu - to taka długa drewniana rura, coś jak nasze góralskie dudy. Drugi dobył jambę - drewniany bęben. Zaczął się bardzo miły muzyczny wieczór :) Część towarzystwa rozeszła się, więc w węższym gronie zaczęła się bardziej balladowa atmosfera. Flora i Ina znały sporo starych piosenek i włączały się do wspólnego śpiewu.

Czwartek 13 grudnia   Sodwana Bay
Dziś byliśmy umówieni z Digerem na nurkowanie w maskach z rurkami. Pojechaliśmy z Florą iną i Jono na plażę. Z naszej grupy tylko Ina się zdecydowała na nurkowanie ale w sumie było z 10 dziewczyn w naszej grupie + Shon - instruktor. Po dopasowaniu masek, płetw, rurek i krótkim instruktarzu, wypłynęliśmy kilkaset metrów od brzegu i pierw krążyliśmy wzdłuż skacząc po falach. Shon próbował wypatrzeć jakiejś większej ławicy ryb. Zatrzymaliśmy się w końcu i mogliśmy zanurkować. Było kilka jakiś ryb ale bez rewelacji. Potem przepłynęliśmy jeszcze w kilka innych miejsc. W pod koniec zapytałem gdzie jest ta rafa koralowa? Shon powiedział, że mamy ją ciągle pod sobą! Owszem były jakieś kamienie ale koloru kamieni, kilkanaście metrów pod wodą i kilka kolorowych ryb! I to na tyle !!! Po tym jak po drodze w Egipcie na półwyspie Synaj w Dahab mieliśmy okazję z Adą i Krzychem obejrzeć rafę koralową Blue Holl, to tutaj to była pustka! Blue Holl to dziura w dnie morza średnicy kilkunastu metrów i głęboka na koło 100 metrów! Porośnięta mnóstwem przebogato ubarwionych korali z jeszcze większym bogactwem różnokształtnych, kolorowych ryb, krabów i innych żyjątek morskich !!! Przez wielu nurków uznawana za najpiękniejszą rafę koralową świata! Do tego wystarczy tam nawet maska z rurką, odpłynąć kilka metrów od brzegu by móc zanurzyć się w tym MORSKIM RAJU !!!
Tutaj byłem mocno rozczarowany tą niby rafą! Koszt tej przejażdżki motorówką to 150 randów (60 zł) Nie takie straszne pieniądze ale widoki pod wodą szału nie robią! Mogłem popraktykować sobie jedynie samo nurkowanie na kilka metrów i dekompresję uszu - po zanurzeniu pon.2-3m zaczynają boleć uszy. Trzeba wtedy zatknąć nos i pchać powietrze nie wypuszczając go. To odciąża ciśnienie w uszach ale wymaga trochę praktyki.
Za to plaże całkiem fajne i po powrocie na brzeg do grupy naszych surferów, Jono użyczył mi jedną ze swoich desek i mogłem popróbować serfowania. Wcześniej pływałem na windsurfingu - decha z żaglem, więc nie po raz pierwszy stawałem na desce na wodzie ale na tej z żaglem jest się chociaż czego trzymać a tu trzeba  polegać tylko na balansowaniu ciałem! Po pół godzinie prób utrzymania się na desce odpuściłem. To chyba nie dla mnie. Może z pomocą instruktora miałbym większe szanse ale Jono - wielki miłośnik surfingu a także instruktor tego sportu, był gdzieś daleko ode mnie, więc może następnym razem. 
Po powrocie z plaży nie zdążyłem nawet zjeść obiadu, prosili mnie tylko bym zabrał gitarę. Załadowaliśmy się w dwa terenowe Land Rovery i grupą z 10 osób pojechaliśmy 15 km polną drogą, możliwą do przejechania chyba jedynie autem 4x4, dojechaliśmy do jeziora Sibaya na terenie parku narodowego. Tutaj zatrzymaliśmy się nad brzegiem malowniczego jeziora otoczonego gęstym lasem, na piwko, winko czy kto tam co ze sobą zabrał. Chcieli, bym pograł trochę ale nikt nie zabrał papu, myślałem, że tu będzie wielkie grillowanie, więc obiad by mogło zastąpić a tu nic! Żołądek przyklejał mi się już do kręgosłupa a z pustym żołądkiem to nie mam za nic weny do grania! Może gdybym mógł wlać w siebie trochę piwa ale to adwent i dla mnie przerwa od alku! No cóż, można było jedynie oczy nacieszyć pięknymi widokami i tyle!
Przeczekaliśmy do zachodu słońca, tyle że schowało nam się pod koniec za chmurki. Ale czerwona poświata dodawała i tak malowniczego uroku. Po 19ej ruszyliśmy w drogę powrotną. Po ciemku mknęliśmy na światłach wąską leśną drogą. Komuś przed nami zepsuł się samochód i by przejechać, musieliśmy go pierw zepchnąć na pobocze, tyle że trzeba było przepchnąć terenówkę kilkaset metrów, do miejsca gdzie dało się go wyminąć. No i UWAGA NA WĘŻE! Niestety nasze 2 terenówki były pełne po brzegi, więc ci napruci nieznajomi (łącznie z kierowcą!) musieli zostać w dżungli na noc w aucie !!! My koło 21:00 wróciliśmy na metę i wygłodniały do granic możliwości (od śniadania!) dopadłem puchę fasoli i kilka kiełbas, które na szybko podgrzałem na kuchence! Mój żołądek odkleił się wreszcie od kręgosłupa :)

Piątek 14 grudnia Sodwana Bay - Zulu Croc - Farma ananasowa
Przy śniadaniu pogadałem jeszcze z Florą i Iną - one za kilka dni wracają do Durbanu, będzie okazja się spotkać. Jono też mieszka w Durbanie i zaproponował, że na kilka dni będę mógł się u niego zatrzymać i spędzić święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Bardzo się ucieszyłem z tej propozycji. Wymieniliśmy się numerami i koło 9:00 ruszyłem w drogę na południe.
Po południu po 75km dotarłem do zoo krokodyli i węży - Zulu Croc. Tutaj Anet i Jan przywitali mnie serdecznie. Poznałem też właścicieli ośrodka Este i Kacpra, którzy prócz tego miejsca mieli też opodal wielką farmę ananasową! Tam też zaprosili mnie na nocleg. Do dyspozycji dostałem oddzielny dom gościnny! Chata na wypasie że hej! Dwa duże pokoje z łazienkami, wielki salon z kuchnią!
Zjedliśmy wspólną kolację, pograłem im na podziękowanie i okazało się że Este też gra na gitarze, którą przyniosła i mogliśmy zrobić małe jam session przeplatane opowieściami z podróży :)

Sobota 15 grudnia   Farma ananasowa - Mtubatuba
Po śniadaniu dostałem wyprawkę; suszone ananasy oraz małe słoiczki z ananasami na pikantnie - bardzo ciekawe połączenie smakowe! Este dała mi jeszcze kilkaset randów na drogę!
Ruszyłem po 11ej w drogę. Przez pierwsze ponad 20 km wiastmocno pchał mnie do przodu :) Po wjeździe na główną trasę za luhluwe ruch był dużo większy, także sporo ciężarówek ale na szczęście szerokie pobocze. Gdzieś po drodze zatrzymałem się w cieniu drzew na obiadek - do mojego tradycyjnego jadłospisu obiadowego doszedł słoiczek przepysznych ananasów na pikantnie :)
Koło 17ej dotarłem do Mtubatuba. Znalazłem Kościół katolicki i trafiłem akurat na mszę wieczorną po angielsku - uff, jak miło! Po mszy za pozwoleniem proboszcza rozbiłem się na trawniku opodal kościoła i dostałem jeszcze reklamówkę mango :)

Niedziela 16 grudnia  Mtubatuba -  St. Lucia
Dziś rano obudziło mnie coś co ruszało się pod podłogą namiotu tuż pod moją głową! Kret cy cuś! Klepnąłem ręką w karimatę w tym miejscu i te cuś się zwinęło. Wziąłem się do pakowania moich manatek i zwijania namiotu. Podczas zwijania namiotu tam gdzie miałem miej więcej moją głowę, zobaczyłem jakby garb jakiegoś zwierzaczka. To chyba właśnie to cuś mnie rano obudziło! Dotknąłem to sandałem i zaczęło się ruszać! W miarę jak to cuś wypełzało spod trawy moje oczy z małych zaspanych ocząt, stawały się wielkie i coraz większe !!! Z tego „cuś” zrobił się METROWY WĄŻ !!!!!!!!!
Nie wiedziałem czy jadowity czy nie! Ale z porad moich gospodarzy z Palaborwy wiedziałem, że będąc w takiej bliskości z wężem nie należy wykonywać błyskawicznych ruchów, bo wąż będzie raczej szybszy od ciebie i po ukąszeniu bez pomocy z zewnątrz to mogą być twoje ostatnie chwile na ziemi! Należy stać bez ruchu, więc stałem! Tak jak radzili tak zrobiłem i wąż odpełzł czym prędzej w dal!
Nie mam pojęcia jakim cudem ja zwinąłem namiot stąpając, klęcząc tuż przy nim! To kolejny dowód na to, że mam WIELKIEGO ANIOŁA STRÓŻA!!! Albo też moja śp Mamusia wstawia się mocno za mną u Szefa :) Bogu dzięki !!!
Teraz już w spokoju mogłem zjeść niedzielne śniadanko :) Przyznam jednak, że adrenalina jeszcze przez godzinę szalała mi we krwi !

Po 10ej ruszyłem w boczną drogę na wybrzeże. Na trasie było dużo sadzonych lasów eukaliptusowych odgrodzonych płotem od drogi, dzięki temu nawet widok bawoła nie był taki przerażający. Widziałem też kilka zebr.
Koło południa po 30 km dotarłem do St. Lucia - spore turystyczne miasteczko słynące z hipopotamów i krokodyli w pobliskim jeziorze, tuż przy morzu! Tutaj miał być niby nawet jakiś deptak na którym mógłbym pograć ale nic takiego nie było! W informacji turystycznej dowiedziałem się że często jacyś muzycy grają w tutejszej restauracji John Doris. Tu spotkałem poznanego w Zulu Croc Holendra, który postawił mi obiad :) Zagadnąłem też manager-kęę restauracji o możliwość grania tutaj, na co się zgodziła :) Umówiłem się na 2 godziny grania 19:00-21:00. Tyle że nie było właściciela i nie mogła mi nic za to zapłacić ale za to mogłem otworzyć pokrowiec i kasa z tego co ludzi wrzucą. Hm, czemu nie!
Objechałem miasto dla rozeznania sytuacji. Hipcie w jeziorze pochowały się, bo wiało bardzo mocno! Mimo to sporo ludzi było na plażach. Czarnoskórzy oblężyli jedną z trzech plaż, gdzie z każdego prawie auta huczała muzyka techno-bambu a do tego jeszcze głośniejsza muzyka ze sceny opodal!
Chodziło mi po głowie by się wykąpać ale nie było możliwości zostawienia w bezpiecznym miejscu roweru czy chociażby na widoku z morza, bo musiałbym przepchnąć załadowany rower kilkaset metrów po piachu! Ruszyłem dalszą drogą już powrotną do miasta i po drodze znalazłem za drzewami piękną polanę na rozbicie namiotu na noc ale jak pomyślałem, że będę grać do 21ej, więc wbijałbym tu po ciemku, to prócz węży w trawie są też w tej okolicy bawoły (Buffalo), leopardy, lwy, więc takie nocne igranie z naturą odpada!
Wróciłem do miasta, gdzie „przypadkiem” (nie uznaję tego słowa, nic nie dzieje się przypadkiem :)) spotkałem Daniela - anglika na wózku inw. spotkanym wcześniej w moje urodziny w Swaziland :) Pogadaliśmy przy kawce i powiedział mi, że w nowo otwartym hostelu, gdzie on mieszka można wynająć pokój wieloosobowy za 100 randów. Pojechałem tam za nim i manager po moim krótkim wprowadzeniu powiedział, że może mi dać upust :) Po 17ej pojechałem jeszcze zobaczyć hipcie aktywujące się wieczorową porą w jeziorze. I faktycznie było ich sporo więcej niż 3h temu! Można było dojrzeć także krokodyle. Byłem na załadowanym rowerze, więc niejedna osoba mnie zagadywała i wypytywała co robię. Zaprosiłem ich na wieczorny koncert w restauracji.
Wróciłem do hostelu, wziąłem prysznic, zarzuciłem świeże ciuchy na siebie i przed 19:00 pojechałem z tobołami do John Doris. Z pomocą udało mi się wtargać załadowany rower na taras. Rozstawiłem się do grania, rower z mapą zjechanych krajów obok. Było sporo ludzi i dość gwarno ale gdy zacząłem grać bez nagłośnienia, głośne rozmowy zamieniły się prawie na szepty! Wooow, taka miła cisza utrzymywała się podczas mojego 2 godzinnego grania! Byłem mile zaskoczony tym zasłuchaniem publiki, do tego po moim krótkim wprowadzeniu co robię i na co zbieram, co chwilę ktoś coś wrzucał do futerału! W przerwach czasem ktoś wypytywał o szczegóły moich wojaży. Przez ten czas zebrałem może niezbyt wielką kasę-400 randów (130zł) ale byłem mile zaskoczony tym, że moja muzyka tak wyciszyła niedzielny wieczorny gwar restauracji.
Mogłem za to zamówić sobie jakąkolwiek potrawę ale, że na noc nie lubię się opychać, wziąłem tylko grecką sałatkę i herbatkę i po tym wróciłem do hostelu. Mogłem zainstalować się w wieloosobowym pokoju wraz z rowerem obok. Tak to zakończył się dla mnie kolejny dzień pełen wrażeń :)

Poniedziałek 17 grudnia St. Lucia - RICHARDS BAY
Po tradycyjnej owsiance z bananem koło 9ej ruszyłem w drogę. Po 30 km w Mtubatuba zjadłem małe co nieco na pompie (czyt.; stacja paliw) i wjechałem na główną trasę. Tutaj ruch znacznie się natężył, pojawiło się też dużo ciężarówek. Po 30 km odbiłem na Richards Bay i mimo iż była to boczna droga to wszystkie te ciężarówki smarowały tutaj, tyle, że tu już nie było pobocza, więc uwaga jeszcze bardziej natężona! Wszystkie to żelastwo smarowało do tutejszego portu! Po kolejnych 15km dotarłem do centrum sklepowego. Zrobiłem przerwę na fastfooda ale tylko rozochociłem żołądek do jedzenia! Dokupiłem jedzenie z supermarketu, pojadłem i pokierowałem się na wybrzeże do portu jachtowego rozglądając się po drodze za jakimś kościołem, by przenocować. Poprosiłem w myślach; Szefie, poproszę jakieś bezpieczne miejsce na noc. Po chwili zatrzymał się starszy facet z kobietą i zaprosili mnie do siebie na nocleg :) Mówisz i masz :)
Do dyspozycji dostałem własny pokój, był też basen ale chciałem się wykąpać w gorącej wodzie i przy kolacji nagadać z gospodarzami. Pokazałem trochę zdjęć z podróży i poprosili mnie bym został jeszcze choć jedną noc i poopowiadał więcej o podróżach. To mi było nawet na rękę. Smsami umówiłem się z parą żeglarzy ze Szwecji (spotkanych przy Blind River Canyon) na jutro na obiad u nich na jachcie :)

Wtorek 18 grudnia  RICHARDS BAY
Po późnym śniadaniu koło południa pojechałem ze 2km do portu jachtowego. Tam chciałem pograć na deptaku ale nawet nie było jako takiego! Zapytałem więc i dostałem pozwolenie od właściciela jednej z restauracji pograć u niego na tarasie. Szału nie było ale dobre i parę groszy na strawę. O 14 zjechałem stamtąd na pomost do jachtu Szwedów na obiad. Peter i Ulla żeglują po świecie już od kilkunastu lat! Mieliśmy wiele do opowiadania sobie nawzajem z podróży po świecie. Nawet nie wiem kiedy przy jedzeniu ale głównie opowieściach zleciało nam 4 godziny !!! Może uda nam się spotkać jeszcze w Cape Town :)
Wieczorem wróciłem do gospodarzy na kolacje i na ich życzenie pokazałem znów trochę zdjęć i filmików z podróży :)

Czwartek 20 grudnia Stanger - DURBAN
Wczoraj wiatr pchał mnie tak mocno, że z Richards Bay udało mi się boczną drogą N102 dokręcić do Stanger. Zbliżał się już wieczór i robiło się spore murzynowo. Poprosiłem Szefa o bezpieczny nocleg. Dziś Szef był bardzo dosłowny:
Zatrzymali się policjanci, którzy powiedzieli, że tu bardzo niebezpiecznie kręcić się z takimi tobołami i lepiej jak pojadę na ich posterunek, to zadbają bym mógł bezpiecznie przenocować. Po zajechaniu z ich eskortą na posterunek, chłopaki przepadli na 2 godziny! Jak już wrócili, to byłem mocno na nich wkurzony, że musiałem na nich tak długo czekać. Oni myśleli, że ktoś się już mną zajął a że tak nie było to pozwolili mi przespać się z rowerem w korytarzu na ławce, przy biurze czynnym całą dobę! Szef był dziś dosłowny! Było bezpiecznie ale na twardych dechach z huczącym nad głową wentylatorem od klimy i przechodzącymi co chwila ludźmi i trzaskającymi drzwiami! Dawno tak marnie nie spałem! Trza uważać o co się prosi Szefa !
Rano przed 6:00 obudziła mnie nadchodząca kolejna zmiana, więc ewakuowałem się z posterunku na pobliską pompę, gdzie na uboczu mogłem zgotować sobie ukochaną owsiankę :)
O 8ej ruszyłem dalej w drogę a po 20 km odbiłem do wybrzeża na Bullito. Chciałem zjechać do samego wybrzeża. Droga jednak pikowała ostro w dół i wolałem dopytać się, czy z centrum miasteczka będę mógł kontynuować wybrzeżem. Okazało się że nie i musiałem drałować z powrotem 3 km pod ostrą górę. Odbiłem na równoległą do autostrady M4. Po chwili na zjeździe na  poboczu zatrzymał się biały bus, z niego wyszedł gość i w mym ojczystym języku zapytał;
- Pan z Polski?
Ja zacisnąłem szczęki hamulców aż poczułem smród palonej gumy!
- Tak, z Polski :) Miło usłyszeć rodaka :)
Tak to poznałem pana Jerzego Jurkiewicza z Bullito, który zapraszał mnie do siebie ale chciałem dziś dojechać już do Durbanu, nawet 15km za, do Jono. Pogadaliśmy chwilę i dostałem od pana Jerzego kontakt do pana Jurka Krajewskiego z Polonii w Durbanie, redaktora gazetki polonijnej „Komunikat”. Po kwadransie ruszyłem dalej.
Droga wiła się pagórkami w głębi lądu, to czasem tuż nad brzegiem oceanu. Jakieś 30 km od centrum zaczął się już ciąg zabudowań. Zatrzymałem się przy jednym centrum handlowym. Strażnik nie chciał wpuścić mnie z rowerem (nie bardzo chciałem zostawiać na zewnątrz), ale jakaś kobitka powiedziała, że mogę zostawić u niej w biurze! Poprowadziłem rower za nią. Okazało się że prowadzi biuro turystyczne, to stąd ta sympatia dla wędrowca :) Gdy tylko pojawiłem się w biurze z załadowanym po brzegi rowerem spotkałem się z dużym zainteresowaniem pracowników. Opowiedziałem im bardzo pokrótce, zostawiłem adres strony i ruszyłem kupić papu na wynos z sm (czyt. supermarketu). Pozwolili mi zjeść w biurze, gdzie zostawiłem rower. Miałem też propozycję kawy ale rozgadałbym się za bardzo a chciałem bezpiecznie za dnia dojechać do Jono, więc podziękowałem i ruszyłem. Koło 14:00 wjechałem do centrum Durbanu. Posiliłem się sodą (napojem gazowanym) i ruszyłem na południe miasta. Musiałem objechać cały port Durbanu, by po koło 10km zjechać z M4 w kierunku Bluff (blaf) Na pompie dostałem mapkę dzielnicy Bluff i dzięki temu mogłem bez większego problemu dojechać do domu Jono.
Jono nie było w domu, był nadal w Sodwana Bay ale poinformował lokatorów Jeana Glena i Deena o moim przyjeździe i wraz z mamą Jono - Vivian, przywitali mnie bardzo serdecznie :) Do czasu powrotu Jono, dostałem jego pokój do dyspozycji :)
Pod wieczór przyszły do nas jeszcze Flora i Ina (poznane z Jono w Sodwana Bay), które mieszkały z kilometr od nas. Nagadaliśmy się trochę i zagrałem też kilka piosenek.

DURBAN
Zaraz na drugi dzień w piątek przyjechał po mnie pan Jurek K. z Polonii i obwiózł mnie autem po mieście. Zawiózł mnie do Home Affraid i stamtąd zabrałem wniosek wizowy. 25 grudnia kończyła się moja wiza, więc kazał mi gość przyjść w poniedziałek 24 grudnia.
Objechaliśmy jeszcze po mieście, okazało się że Florida Rd. Która miała być wg kogoś głównym deptakiem okazała się owszem pełna knajp ale też normalny ruch samochodowy i nie było tam szans na granie na ulicy!
Po powrocie zrobiłem sobie obiad i rowerem objechałem po dzielnicy Bluff. Od nas do oceanu w prostej linii jest z 1km ale drogą może ze 2, bo trzeba objechać spore wzgórze. Za to na samym wzgórzu jest kościół katolicki z pięknym widokiem na ocean !!!
Wieczorem domownicy wraz z Florą i Iną przygotowali braia na moje powitanie ale rozczarowałem ich tym, że w piątki nie jem mięsa a i do świąt nie piję!  Pomuzykowałem za to im trochę i było miło a po północy spróbowałem pysznego kurczaczka z grilla :) Umówiliśmy się z dziewczynami na wspólną wigilię 24 grudnia.

W sobotę ruszyłem z tobołkami na granie do dwóch centrów handlowych tu na Bluff ale w obydwu w weekendy nie było managera a bez jego zezwolenia nie pozwolono mi grać! Zrobiłem zatem zakupy i w domu zabrałem się za robienie sałatki świątecznej - u nas w domu zawsze na święta robimy między innymi sałatkę warzywną z majonezem. Poświęciłem na to prawie 3 godziny ale podczas gotowania produktów mogłem przygotować sobie miejsce na namiot - jak wróci Jono, to przeniosę się do swego domu :) Musiałem wykarczować zarośnięte dojście po schodach oraz polankę pod namiot na trawiastym tarasie z widokiem na Bluff (ocean po drugiej stronie wzgórza :)
Wieczorem przyszły znów Flora i Ina i ponownie braai poszedł w ruch ale tym razem mogłem skosztować świetnie przyrządzonego mięska i na życzenie gości znów pomuzykować :)

W niedzielę rano na 8:00 pojechałem rowerem do kościoła z widokiem na ocean, na mszę (1km pieszo, 3km rowerem)
Po południu objechałem kolejną część Bluff i wykąpałem się w oceanie :)

Poniedziałek 24 grudnia WIGILIA
Po śniadaniu pojechałem rowerem za centrum do Home Affraid, by tam przedłużyć wizę ale dowiedziałem się, ze bez biletu wyjazdowego z RPA nie ma opcji przedłużenia wizy! Ja na to, że podróżuję rowerem dokoła świata, nie wiem kiedy uda mi się dojechać do
Cape Town i nie mogę zamówić biletu, tym bardziej, że chcę popłynąć statkiem do ameryki Południowej. Niestety to go i tak nie przekonało, „Takie są przepisy” i basta!
W drodze powrotnej kupiłem winko na święta i wróciłem do domu. Zgoliłem brodę na 3mm, Glen pomógł mi ogolić głowę na 3mm.
Flora i Ina były przygotowane na Wigilię na 6 osób; one dwie, ja, Glen, Jean i Jono ale on nie dotarł do domu. Glen i Jean potraktowali to jednak jak tradycyjnego braaia (tak też się wystroili;szorty, koszulki, klapki) i zaprosili jeszcze Vivian i gości którzy do niej przyszli, zabierając ze sobą jakieś jedzenie. Ja nie wiedziałem jak tu się obchodzi Wigilię, więc nie chciałem się udzielać. W Polsce jest przewidziany najwyżej jeden niespodziewany gość a nie 5 czy 7 dodatkowych osób!
Po 19ej podjechaliśmy na dwa auta do Flory i Iny no i wyszło szydło z worka, bo dziewczyny miały mały stół zastawiony tylko na 6 osób! Sytuacja zrobiła się baaardzo niezręczna dla dziewczyn ale także dla gości, którzy po krótkiej rozmowie się wycofali. Chłopaki, którzy byli zaproszeni cofnęli się przeodziać na galowo i wrócili. Niestety całe to zamieszanie zabrało tyle czasu, że po 21ej poszedłem na Pasterkę do kościoła (22:00) Kościół pełny po brzegi, pięknie, świątecznie przystrojony, jakiś skromny żłobek w rogu kościoła, piękne śpiewy chóru z organistą dawały poczucie świąt Bożego Narodzenia :)
Po powrocie przed północą do Flory i Iny wszyscy byli już po wieczerzy. Ja niestety zakręciłem się i nie zdążyłem zorganizować opłatka ale dziewczyny miały za to upieczony przez nie same chleb. Chciałem pokazać im polską tradycję dzielenia się opłatkiem i tenże chleb tak też potraktowaliśmy. Dzieliliśmy się chlebem i składaliśmy świąteczne życzenia. Ja wygłodniały po całym dniu mogłem wreszcie skosztować pyszności, które przygotowały dziewczyny a także polskiej sałatki z lampką czerwonego wina :) Przesiedzieliśmy tam do 2:00 i wróciliśmy do siebie.

Wtorek 25 grudnia BOŻE NARODZENIE
odespałem do 10ej ale gdy wstałem, to po wczorajszej wieczerzy nie miałem jeszcze miejsca na śniadanie.
Po południu za to Jean zabrał mnie na obiad świąteczny do rodziny swojego kuzyna Roberta (trenera koni wyścigowych) Obiad prawdziwie świąteczny z suuuuto zastawionym stołem :) Po obierze na zewnątrz nad basenem był czas na winko i desery. Chciałem w jakiś sposób podziękować za tą świąteczną atmosferę i przeszedłem się po gitarę. Pograłem im trochę, towarzystwo było mile zaskoczone ale najwięcej frajdy miały dzieciaki, które wciągnąłem do wspólnego śpiewu :)

Środa 26 grudnia II DZIEŃ BOŻEGO NARODZENIA
Dziś msza była tylko o 8:00. Okazało się, że tutaj nie świętuje się drugiego dnia świąt tak jak w Polsce. Msza była bez organisty, nawet bez śpiewów!
Na obiad wszamałem świąteczną sałatkę. Popołudnie spędziłem spokojnie w gronie domowników, wrócił wreszcie Jono z serfowania w Sodwana Bay, więc czas upłynął na pogawędach na ławce przy lampce dobrego czerwonego wina :) Na noc wprowadziłem się już do mojego domu (czyt. namiot) na tarasie z widokiem na Bluff :)

W czwartek pojechałem z tobołami  zapytać o pozwolenie grania managera jednego z centrum handlowych na Bluff, Checkers - było pozytywne, więc wziąłem się za granie :)
W sobotę po wcześniejszej konsultacji udało mi się pograć w barze Green Delfin na plaży naszej dzielnicy. Tam poznałem Gevena, który potem zaprosił mnie na braaia do swojej rodziny a że byłem z gitarą i pograłem i m trochę, to zaprosili mnie na Sylwestrowego braaia.

Poniedziałek 31 grudnia Sylwester - NOWY ROK 2013
Do południa Gevenowi pomogłem w pracach stolarskich przy domu. Po południu poszedłem na mszę Bogu podziękować za cały piękny, miniony rok 2012, za to że mogłem spędzić ostatnie chwile życia mojej mamy przy niej, że mogłem wrócić do Afryki i kontynuować rowerową podróż mojego życia!
Po mszy poszedłem do Gevena na braaia sylwestrowego. Niestety pogoda nie pozwalała za bardzo na grillowanie, więc siedzieliśmy w domu, wymieniając se opowieściami z życia przy winku i muzyce. Po 20ej przejaśniło się i mogliśmy na zewnątrz zrobić braja (ang.braai). Oj mają tu ludzie talent do przyrządzania mięsa na różne sposoby! Moi kompani podróży, wegetarianie Adela i Kris mogli się zadowalać jedynie grillowanymi warzywami, pieczywem, bez mięcha! Ja mogłem się delektować afrykańskimi mięsnymi pysznościami z braja :)
O północy złożyliśmy sobie życzenia, najczęściej tutaj jest to tylko zwykłe; „Happy new year”. U nas są to często bardzo wylewne życzenia (czasem dosłownie jak ktoś już nie może utrzymać butelki z szampanem czy winem :) Poszliśmy 100m dalej na plażę, by zobaczyć noworoczny pokaz fajerwerków. Nie było widać stąd fajerwerków w centrum a tutaj na Bluff fajerwerki były takie mizerne, że u mnie na wsi przy świetlicy na powitanie Nowego Roku to były duuużo większe fajerwerki !!!
Pogadaliśmy jeszcze przy winku do 2:00 i rozeszliśmy się spać.
Rano poszedłem na mszę na powitanie Nowego Roku 2013go. Musiałem się zmobilizować na 8:00, bo potem nie było mszy! Po południu mimo deszczu ludzie „wczasowali” na plaży, w rozstawionych namiotach, wielu z nich się kąpało mimo deszczu!
Wieczór spędziłem już z moimi domownikami przy winku.

Pozostałe tygodnie pobytu w Durbanie spędziłem na graniu i zarabianiu na dalszą podróż (niestety tutaj sporo się też wydawało kasy na bieżące potrzeby. Czasem znajomi zapraszali mnie na braje, na piwko, na niedzielne gigantyczne porcje Eisbein w Harlequins - jakieś 2 kg golonki z ryżem curry i warzywami! Raz z pomocą kumpla prawie udało mi się zjeść całość! Na życzenie pakują tu jednak resztę na wynos i miałem jeszcze na obiad na drugi dzień!
Szukałem w Durbanie sandałów SPD, bo moje po 4 latach podróży już się rozpadały! Po zjechaniu kilku sklepów rowerowych dowiedziałem się, że do Afryki w ogóle Shimano nie sprowadza takich sandałów! Musiałem zatem zorganizować wysyłkę takich sandałów z Polski, w czym bardzo pomógł mi Piotr Patalon, ze sklepu rowerowego w Nowym Mieście Lubawskim. Wraz z Benkiem chłopaki nie raz wysyłali mi części w daleki świat! DZIĘKI !!!
Sporo czasu poświęciłem też na poszukiwanie nowego namiotu, bo mój po 4 latach użytkowania - przespałem w nim koło 1000 nocy !!! - powoli zaczął się sypać; dziury w moskitierze i podłodze wielokrotnie już łatane srebrną taśmą, zamki w drzwiach wielokrotnie też reperowane nie działają już zbyt dobrze. Do tego podklejane szwy tropiku przy ostrzejszym deszczu zaczynają wpuszczać wodę do środka !!! Znalazłem tu kilka namiotów które były bliskie moich wymagań ale to nie był  dom którego szukałem na najbliższe lata podróży! Zawsze coś nie po mojej myśli:
- dobra konstrukcja ale żółty lub czerwony kolor - odpada, jedynie zielony akceptuję, by zaszyć się w buszu!
- kolor spoko ale rozwiązania konstrukcyjne nie dla mnie
- zielony, rozwiązanie konstrukcyjne idealne jak poszukiwałem:dwa wejścia z boków, dobre zadaszenie nad wejściami, stelaż syntetyczny lecz mógłbym zamienić na swój alu ale za to wodoodporność znacznie poniżej wymaganej!
W zasadzie już chciałem zakupić ten ostatni namiot - z przeceny, bo wiszący jako wzór wysoko  na ścianie, więc nawet nie dotykany, kosztowałby mnie 400 randów (ok. 130zł) !!! Ale jak się okazało gdy chcieli go zdemontować ze ściany, to podłoga była dziurawa a demontaż do tego bardzo utrudniony !!! A byłem taki bliski posiadania nowej chaty!!!
W związku z tym zacząłem konsultacje drogą meilową z producentem namiotów Hannah z Czech (mój obecny to Hannah Target 3) , który to był najbliższy moim wymaganiom i po kilku zmianach będzie miał szanse być moim nowym domem na najbliższe lata wojaży :) Sugerowane zmiany mogą jednak zabrać trochę czasu producentowi, więc jeszcze przez resztę Afryki będę kontynuować ze starą chatą.
Z graniem jednego dnia spróbowałem w centrum na głównym deptaku ale huk fal oceanu nie dawał mi za bardzo szans na słyszalność a granie w bardziej zacisznych miejscach wymagało znów zezwolenia od managera kasyna czy restauracji, co mi się nie uśmiechało ze względu na to że musiałbym pokonywać w jedną stronę 15km a jeżdżenie rowerem z tobołkami po centrum z czasem mogłoby przyciągnąć osoby chętne przejąć mój dorobek! Zostałem zatem na graniu przy Checkersie na Bluff.
Jean, którego kuzyn jest trenerem koni wyścigowych zabrał mnie dwa razy na wyścigi konne - po raz pierwszy miałem okazję oglądać na żywo! Mogliśmy też obejrzeć i pogłaskać konie,  zobaczyć jak się nimi zajmują w stajni :)

Niedziela 27 styczeń  Hinduskie święto KAVADY

Dziś Jean zabrał mnie do rodziny indyjskiej, kolegi z pracy w indyjskiej dzielnicy Durbanu - Clairwood a po południu pojechaliśmy zobaczyć tam hinduskie święto KAVADY (Thaipusam ).
Przygotowania zaczynają się 48 dni wcześniej. Pątnicy zaczynają pościć i medytować. Przez ten czas jedzą jedynie raz dziennie posiłek wegetariański, zachowują wstrzemięźliwość od alkoholu, seksu, do tego kąpiele w zimnej wodzie i spanie na podłodze! Ci którzy dotrwali wiernie do końca mają wczepiane haki w skórę na plecach a tymi hakami ciągną za sobą wózki z kapliczkami bożków hindu, ważące 150-300 kg !!! Ten widok przysparzał mnie o ciarki na skórze, mimo dość chłodnego dnia pociłem się z wrażenia! Aż trudno uwierzyć, że skóra z powbijanymi w nią hakami, obciążona ciągniętym ciężarem nie sączyła ani kropli krwi !!! Prawidłowo odbyty czas postu i medytacji powoduje, że oni nie czują nawet bólu! Wielu z nich na oddzielnych hakach, także wbijanych w skórę, wieszało owoce, kwiaty lub dzbanuszki z mlekiem krowim, składanymi później w ofierze bogu Murunga. W zachowaniu milczenia pomagały poprzebijane policzki lub język. Było tam koło 20 pątników, ciągnących wózki drogą na dystansie koło 2 km.
Z rozmów z Hindusami dowiedziałem się, że w ten sposób mogą wymodlić wielkie wsparcie i błogosławieństwo dla siebie i bliskich! Miałem też okazję wejść do środka świątyni Murunga, gdzie pątnicy składali ofiary z owoców i mleka, także dowiedzieć się sporo o tejże religii.
Na ulicy dla pozostałych uczestników święta Kavady rozdawane są darmowe posiłki wegetariańskie, głównie ryż z dużą ilością carry!
W galerii dołączam  zdjęcia z hinduskiego święta KAVADY

Jeszcze tego samego dnia po południu Jean zabrał mnie i Glena na wyścigi konne na pobliskim Clairwood Race Course. Było miło znów obejrzeć zmagania koni i jeźdźców!
Pod wieczór pojechaliśmy jeszcze do klubu Harlequin na piwko. Tam spotkaliśmy jeszcze wielu naszych znajomych, było z kim i o czym pogadać. O 20:00 zaczęło się karaoke, w którym wziąłem udział a po dostałem zaproszenie na jutro, bym pograł i pośpiewał. Hm, czemu nie :)
Tak też miło zakończył się kolejny dzień pełen wrażeń :)

Sobota 2 lutego
Dziś po graniu pojechałem tradycyjnie na sobotnią mszę wieczorną (już na niedzielę, bo niedziele często sporo innych rzeczy się dzieje:). Byłem sporo przed czasem i dosiadłem się na ławkę z widokiem na ocean do jakiegoś starszego pana. Zaczęliśmy gadać po angielsku. On powiedział, że mieszka tu na Bluff, ze 2 km ode mnie. Gdy powiedziałem że jestem z Polski, że tak kręcę się na rowerze po świecie, to poprosił mnie, bym powiedział coś po Polsku. Gdy powiedziałem o pięknym widoku stąd na ocean, on odpowiedział mi płynną polszczyzną! Szczena opadła mi do ziemi ! Tak oto „przypadkiem” poznałem pana Andrzeja Wilmana, Polaka urodzonego we Lwowie! W Afryce, głównie północnej Rodezji (obecna Zambia) spędził prawie całe życie, od ósmego roku życia! Nasze spotkanie było za krótkie, by się nagadać, więc wymieniliśmy się numerami i umówiliśmy na spotkanie później :)

Niedziela 3 lutego Piknik z Polonią
Przed południem przyjechał po mnie pan Jurek Krajewski i zabrał mnie na piknik Polonii do Marian Hill za Durbanem. Zabrałem ze sobą gitarę, po raz pierwszy w RPA mogłem pograć polskie piosenki dla rodaków :) Tradycją południowo-afrykańską był braai z pysznymi pieczeniami na różne sposoby! Mniam mniam :) Mogłem się też nagadać wreszcie po polsku ! Rodacy zrobili mi zrzutę do kapelusza na kontynuację moich wojaży :)

W czwartek 7 lutego dostałem w końcu paczkę z sandałami SPD z Polski :) Teraz mogę się już szykować do wyjazdu!

Piątek 8 lutego spotkanie z  panem Andrzejem Wilmanem
Dziś zostałem przez pana Andrzeja zaproszony na obiad. Znów mogłem się nagadać po polsku a z panem Andrzejem mieliśmy ocean przygód do podzielenia się wzajemnie - on to chyba ze 3 oceany !!! Poopowiadał mi kilka ze swoich niesamowitych przygód a także pokazał zbiór przygód ze swojego życia wydrukowany specjalnie dla swych wnuków! Przygody tak niesamowite, że namawiałem go do wydania książki i podzielenia się ze światem tymi historiami!
3 godziny rozmów minęły jak by z bicza strzelił!
Ruszyłem jeszcze pograć, by zarobić na kontynuację moich wojaży.

Sobota 9 lutego
Dziś po śniadaniu odwiedził mnie pan Andrzej Wilman, by zobaczyć jak żyję w moim „magicznym domku” czyli namiocie :) Oczywiście w towarzystwie ludzi z tak bogatym bagażem życiowym jak pan Andrzej, kolejne 3 godziny minęły jak okiem mrugnąć :)
Po południu pojechałem pograć jeszcze do Checkersa
Wieczorem przyjechał po mnie pan Jurek K. i zabrał mnie na kolejne spotkanie polonijne, tym razem u ex kolarza, pana Andrzeja. Z nim miałem też sporo do opowiadania :)

Niedziela 10 lutego  Świątynia Harry Kriszna
Dziś wraz z Jeanem i bardzo sympatyczną starszą panią Shanti z indyjskiej rodziny pojechaliśmy zobaczyć piękną świątynię Harry Krishny w północno-zach Durbanie oraz świątynię Sai Baby. Stamtąd pojechaliśmy do kościoła katolickiego na Bluff, gdzie pokazałem Shanti naszą piękną świątynię z widokiem na ocean. Ja zostałem wyjątkowo na niedzielną mszę wieczorną.

Wtorek 12 lutego Muzykal
Na dziś od pana Jurka Krajewskiego dostałem zaproszenie dla mnie i moich przyjaciół na muzykal do teatru w Gateway w Durbanie. Pojechaliśmy z Vivian i Glenem na 20:00. Muzykal „Surf's Up” był grany na żywo, bez żadnych playbacków. Muzyka UB40, Bob Marley czy Mango Groove była tak radosna, że ciężko było usiedzieć w miejscu, klimaty plażowe rozkręcały towarzystwo :)  Po muzykalu porozmawiałem jeszcze z licznie zgromadzoną Polonią i wróciliśmy do domu.

Piątek 15 lutego Dolina 1000ca Wzgórz
Dziś pan Andrzej Wilman zabrał mnie swym zabytkowym Volvo na wycieczkę do Doliny 1000ca Wzgórz. Wjeżdżaliśmy wzdłuż rzeki Umgeni, głęboką doliną ze stromymi, skalistymi, zboczami, dojechaliśmy powyżej tamy i zalewu Inanda Dam. Tu zajechaliśmy na półwysep na camping, gdzie kończył się drugi dzień wyścigów kajakowych rzeką Umgeni. Dokoła roztaczał się  malowniczy widok na setki wzgórz dokoła zalewu. Niestety po godzinie deszcz zaczął się nasilać i pogarszać tym samym widoczność, więc wróciliśmy na Bluff do Durbanu.

Przez ten czas pobytu w Durbanie wyszło na to że moje brzucho wychyla się już mocno do przodu a ja nadal stoję w miejscu :)
Tak więc myślę, że w poniedziałek 18 lutego po 2 miesiącach przerwy ruszę wreszcie w dalszą drogę, głównie wybrzeżem do Cape Town. Spróbuję dogonić swoje brzucho :)